Zwierzęca dzikość i energia

Rozmowa z Avishai Cohenem

„Muzyka Bliskiego Wschodu czerpie z wielu kultur – arabskiej, żydowskiej, bałkańskiej, europejskiej, afrykańskiej. I właśnie to jest największe piękno muzyki. Świat staje się mniejszy” – mówi basista i kompozytor Avishai Cohen, który wystąpił właśnie podczas 13. Bielskiej Zadymki Jazzowej

Jeszcze 2 minuty czytania

TOMASZ HANDZLIK: Nie wiedziałem, że jazz jest tak popularny w Izraelu.
AVISHAI COHEN: Popularny to chyba niewłaściwe słowo. Ale z pewnością cieszy się coraz większym zainteresowaniem ludzi młodych, którzy nie tylko słuchają, ale coraz częściej chcą się uczyć jazzu.

A ja myślałem, że u was to tylko tradycyjny folk i żydowskie pieśni.
Dziś najpopularniejsza muzyka to ta, którą gra się w radiu. A ona niestety niewiele ma wspólnego z tradycją jakiegokolwiek kraju. Pozostaje tylko nadzieja, że dobra muzyka zawsze znajdzie swoich słuchaczy.

Ty ich znajdujesz bez trudu?
Tak naprawdę wybrałem jazz dla samego siebie. Gram dla poczucia wolności, jakie daje mi improwizacja. Zawsze kochałem nieograniczoną możliwość kreowania własnego muzycznego świata. I to w ciągu jednej chwili.

Podobno inspirował Cię Jaco Pastorius?
To jeden z tych artystów, których kocham najbardziej, którzy ukształtowali mnie jako muzyka. Bo jeśli chodzi o bas, to właśnie Jaco był najważniejszy. Oczywiście obok Bacha, Stevie Wondera i jeszcze paru im podobnych (śmiech).

Avishai Cohen

Urodzony w Izraelu kontrabasista, kompozytor i aranżer. Dorastał w położonym na północy kraju mieście Kabri. Od 9 roku życia uczył się gry na fortepianie, a następnie sięgnął po gitarę basową. Po dwóch latach służby w izraelskiej armii, gdzie grał w zespole reprezentacyjnym, rozpoczął studia w klasie kontrabasu Michaela Klinghoffera. Po kolejnych dwóch latach przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie uczył się jazzu w Mannes College The New School for Music. Tuż po studiach został zaproszony do zespołu słynnego panamskiego pianisty Danilo Pereza, z którym nagrał album „Panamonk”. W 1996 roku dołączył do sekstetu „Origin” Chicka Corei, a siedem lat później założył własny zespół Avishai Cohen Trio. Nigdy jednak nie przerwał współpracy z gwiazdami. Pojawiał się u boku takich gigantów jak Bobby McFerrin, Roy Hargrove, Herbie Hancock czy Paquito D’Rivera, zaś opiniotwórczy amerykański magazyn „Down Beat” okrzyknął go wizjonerem gatunku i jednym z najciekawszych muzyków ostatnich lat. Na swym koncie Cohen ma 12 autorskich albumów.
Podczas 13. Bielskiej Zadymki Jazzowej LOTOS JAZZ FESTIVAL artysta zaprezentował najnowszy z nich – „Seven Seas”. Była to światowa premiera nagrania.

Ale Pastorius to był świr. Tymczasem Ty wyglądasz na zupełnie normalnego i spokojnego faceta.
To nieważne. Mnie fascynowało jego brzmienie. Kiedy go słuchałem, nie mogłem uwierzyć, że to gra bas. Bo w tych dźwiękach było coś zarówno ponadludzkiego, jak i ponadinstrumentalnego. Jakaś zwierzęca energia, dzikość, żywotność. Brzmienie Pastoriusa oczywiście nie sprowadzało się jedynie do tych dźwięków basu, ale całokształtu jego postaci jako artysty. To właśnie jego „ja” ubrane było w ten potężny dźwięk.
A czy ja jestem spokojny i opanowany? Teraz, w trakcie rozmowy, pewnie tak. Oszczędzam energię. Ale kiedy wychodzę na scenę, potrafię być bardziej żywiołowy. Jest we mnie ta druga, mroczna, nieco dzika natura. Przecież każdy człowiek ma w sobie tę drugą naturę, która potrafi się ujawnić na scenie czy w innych, zupełnie wyjątkowych sytuacjach. Wolę wewnętrzny spokój, bo tak łatwiej się żyje. Zwłaszcza, że bycie szalonym nie zawsze wychodzi na dobre. Ale z drugiej strony, będąc taką oazą spokoju na scenie, musiałbym chyba grać wyłącznie jazzowe ballady.

A Ty przecież jesteś twardy. Zwłaszcza, że służyłeś w izraelskiej armii.
Nie pchałem się wcale do wojska, nie chciałem być żołnierzem. Ale w Izraelu każdy musi swoje odsłużyć. Ja postanowiłem grać w wojskowej orkiestrze, bo to było jedyne rozwiązanie, żeby nie nosić karabinu i nie musieć walczyć. A muzykę kochałem od zawsze. Miałem więc dużo szczęścia, trafiając do garnizonowej orkiestry. Oczywiście nie mogłem tam grać takiej muzyki, jaką sobie wymarzyłem, ale i tak sporo się nauczyłem.

Avishai Cohen / arch. Lotos Jazz FestivalGraliście wojskowe marsze?
Nie. Przeważnie izraelski rock i pop, bo to najbardziej podobało się pozostałym żołnierzom.

To dlaczego wyniosłeś się do Nowego Jorku?
Bo zacząłem traktować jazz bardziej serio. A wiadomo, że Nowy Jork to mekka jazzu. Najlepsze miejsce dla młodego muzyka. Poszedłem więc do szkoły, zacząłem odkrywać tamtejszą scenę i już wiedziałem, że była to najlepsza decyzja życia.

Było łatwiej niż w Izraelu?
Nie do końca. Byłem młodym chłopakiem, który przyjechał do zupełnie obcego miasta i musiał jakoś zapłacić za szkołę i czynsz. Nikt mnie jeszcze nie znał, nie miałem doświadczenia jako basista i nie dałbym rady wyżyć z grania. Początkowo pracowałem więc na budowie, potem grywałem na ulicach i w metrze. Początki były trudne, ale traktowałem to jak wyzwanie, którego szukałem i które było mi potrzebne. Potem przyszło pierwsze zaproszenie do latynoskiego zespołu szkolnych kolegów. I zacząłem wreszcie żyć z grania.

Avishai Cohen, „Seven Seas”.
EMI 2011
Muzyk z Bliskiego Wschodu grający latynoski jazz? Niezła historia!

To jednocześnie dziwne i całkiem normalne. Bo przecież muzyka Bliskiego Wschodu czerpie z wielu kultur – arabskiej, żydowskiej, bałkańskiej, europejskiej, a czasem przypomina nawet muzykę afrykańską. Właściwie możesz ją połączyć z każdą inną kulturą, jeśli tylko wyczuwasz podobieństwo w rytmie, groove’ach. I właśnie to jest największe piękno muzyki. Świat staje się mniejszy.

Spodziewałbym się, że jadąc do Nowego Jorku, nawiążesz raczej współpracę z Johnem Zornem. Próbowałeś?
Nie, choć dzisiaj każdy mnie o to pyta. Nie twierdzę, że nie byłoby to ciekawe, bo Zorn to świetny muzyk, a mój muzyczny świat zbudowany jest na tych samych korzeniach, wpływach i wartościach. Ale lubię inne wzorce, lubię ulegać wpływom rzeczy, na których nie byłem wychowywany, których jeszcze nie znam.

Magazyn „Down Beat” okrzyknął Cię „wizjonerem gatunku” i umieścił na liście najlepszych basistów świata.
Kiedy byłem młodszy myślałem, że byłoby wspaniale, gdyby ktoś kiedyś powiedział, że jestem znakomitym basistą. Teraz patrzę na muzykę w trochę szerszym kontekście. Nie myślę już tylko w kategoriach basu i basistów. Po prostu uwielbiam siedzieć w tym świecie. I tyle. I nieważne, co mówią czy piszą. Artysta nie powinien tego traktować zbyt serio, zwłaszcza gdy pada hasło, że jesteś geniuszem. Najważniejsza w tym zawodzie jest aktywność.

A ten szerszy kontekst?
To moja recepta na muzykę. Największy dar, jaki mam. Ja po prostu kocham różne gatunki i brzmienia. Oczywiście muzyka musi być dobra, ale styl nie ma znaczenia. Kiedy przyjechałem do Nowego Jorku, grywałem reggae z bardzo poważnymi przedstawicielami tego nurtu, ale grałem też funky, rocka, a zdarzyło się nawet, że sięgałem po flamenco. Próbowałem chyba wszystkiego. Najważniejsza jest otwartość na nowe doznania. To samo dziś zresztą powtarzam wszystkim młodym muzykom, bo najlepszą dla nich nauką jest rozszerzenie horyzontów, poznanie tylu rzeczy, ile się tylko da. To kształtuje duszę muzyka. A ostatni składnik tej recepty to bycie szczerym z samym sobą.

Więc twoja muzyka to nie tylko jazz?
Nie. I prawdę mówiąc nigdy nie grałem takiego typowego jazzu. Zwykle krążyłem wokół tej definicji.

A jednak grałeś z Bobbym McFerrinem, Chickiem Coreą, Herbie Hancockiem. To giganci jazzu.
Zagrałem, bo to oni mnie zaprosili, a ja akurat miałem na to wielką ochotę. I nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Były to oczywiście bardzo wymagające i ambitne projekty, ale taka jest muzyka. Na tym polega wyzwanie.
Tak naprawdę trudniejsze od współpracy z gwiazdami jest bycie liderem własnego zespołu. Bo im więcej obowiązków, tym robi się ciężej. Pojawia się stres, bo to ty jesteś teraz za wszystko odpowiedzialny. A przy tym jest też dużo więcej radości i zadowolenia. To jeden z powodów, dla których warto żyć.

Czujesz się już spełniony?
Tak, tyle że ciągle mi mało.

Nadal mieszkasz w Nowym Jorku?
Mieszkałem tam 12 lat. W 2004 roku wróciłem do Tel Awiwu.

Macie tam kluby jazzowe?
Niewiele. Ale ludzie i tak znajdują sposoby na granie. Jeśli tylko chcą. Ja przeważnie występuję poza Izraelem. W USA i Europie. Do Tel Awiwu wracam, żeby się zrelaksować, napisać coś nowego. Bo takiej okazji nie mam w innych częściach świata.

Tel Awiw się nie zmienił?
Raczej nie. Może poza paroma zwyczajnymi rzeczami, które dzieją się w każdym rozwijającym się mieście. Ale kocham to miasto, to wciąż cudowne miejsce do życia.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.