Tomasz Kowalski, „Kominiarz na dachu kościoła”

Bogusław Deptuła

Wystawa Tomasza Kowalskiego w CSW rozczarowuje podwójną skromnością: wyobraźni i realizacji. Miało być wspaniale i swobodnie, a jest smętnie i raczej żenująco, a nieograniczona swoboda ujawnia swoje ubóstwo

Jeszcze 1 minuta czytania


Tomasz Kowalski, „Kominiarz na dachu kościoła”. Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa, 29 stycznia – 10 kwietnia 2011, kurator Stach Szabłowski

Wciąż bardzo młody artysta Tomasz Kowalski (ur. 1984) w warszawskim CSW przygotował pierwszą w kraju, bardzo obszerną i wielowątkową prezentację własnej twórczości pod tytułem „Kominiarz na dachu kościoła”. Tak tytuł nosi też jego słuchowisko, które nadawane jest w jednej z sal, zaciemnionej i pustej.

Do tej pory widzowie znali przede wszystkim jego obrazy inspirowane sztuką dawną: Boschem, Breughlem, północnymi manierystami, malarstwem miniaturowym i wieloma jeszcze innymi momentami w dziejach sztuki. Były dziwne, drobiazgowe, naćkane i dość drażniące. Miały w sobie coś ze sztuki i upodobań licealisty, który przestał mazać na stronach zeszytu do matmy i postanowił przenieść bazgroły na płótna znacznych formatów. Można było tego nie lubić, czy nie rozumieć, ale miało to jakiś sztubacki urok.

Zauważone przez zagranicznych marchandów, prace Kowalskiego stały się rynkową atrakcją. Sprzedają je renomowane galerie, jak choćby Carlier Gebauer z Berlina. Indywidualne wystawy odbyły się w Berlinie, Wiedniu, Antwerpii. Teraz doszło do pierwszej tak obszernej prezentacji w Polsce. Ciekawość zatem wielka, jak to zwykle bywa, gdy po zagranicznym sukcesie artysta pokazuje swoje dzieła na rodzimym gruncie. U nas prawdziwą wielkością stać się można jedynie pod warunkiem, że zrobiło się już karierę zagraniczną.

Tomasz Kowalski „Bez tytułu”, 2010.
Galeria Gabriele Senn, Wiedeń
W potocznym rozumieniu surrealizm kojarzy się z potęgą i swobodą wyobraźni, niczym nie krępowaną wolnością skojarzeń i obrazów. W obszernych i licznych salach CSW Kowalski mógł pokazać wszystko to, na co miał ochotę. Jego wyobraźnia mogła pokazać swą moc. I tu zaczął się problem. Otóż owa wyobraźnia okazała się niezwykle skromna. Skromna do przesady. Oto poza gwaszami i obrazami pokazane zostały specjalnie na tę wystawę wykonane przedmioty, czy może lepiej byłoby rzec „rekwizyty” – ta prezentacja ma wiele wspólnego z teatrem lalkowym w jego najbardziej podstawowej i ubogiej formie. Rekwizyty skromne i żałościwe: dwie latarenki, czerwona rynna, markiza, kilka parawaników, ścianka z deszczółek, schodki itp.

Wystawa Tomasza Kowalskiego rozczarowuje podwójną skromnością: wyobraźni i realizacji. Ta pierwsza i ważniejsza zależy wyłącznie od autora, ta druga pewnie od budżetu. Tyle tylko, że autor, znając kwoty, jakimi dysponuje, mógł do nich dostosować swoje zamiary. Nie doszło do cudownej teatralnej metamorfozy sal CSW; pozostały nieprzemienione, wielkie, nieprzyjazne i właściwie puste, mimo wstawionych rekwizytów.

Z umownym ubóstwem teatru lalkowego żyjemy od lat w zgodzie. Specjalne światła, rozdzielenie przestrzeni spektaklu i widowni sprawiają, że o wiele łatwiej przyjąć namiastkowość. W salach wystawowych stajemy na wprost przedmiotów, bez magii świateł i kurtyny, a tylko wtedy widać ich tandetę. Wykonawczą interwencyjność.

Tomasz Kowalski Lalka”, 2010.
Carlier | Gebauer Galerie, Berlin
Na ścianach rozwieszono gwasze na papierze: niewielkich formatów, czarnobiałe lub kolorowe, ale zawsze ciemne, często sprawiające wrażenie bardzo starych, wręcz wygrzebanych z jakiejś zakurzonej artystycznej szuflady. Takie dokładnie miały być. Tylko co z tego? Te prace, które, jak rozumiem, są istotą twórczości Tomasza Kowalskiego i wyrazem jego prawdziwej artystycznej osobowości, zdradzają li tylko średni talent ilustratora, któremu daleko bardzo do innych mistrzów tej specjalności Maxa Ernsta czy Topora.

W autorskich instalacjach Kowalski powraca do wątku krawca, mocy krawiectwa. W zależności od potrzeb można a to coś ukryć, a to uwydatnić. Igła może wyczarowywać całe światy, bywa czarodziejską różdżką. U Kowalskiego jednak jest leżącym w jednej z sal, przeskalowanym, martwym rekwizytem już nie teatralnym, bo nie poruszonym. Jest spora, może nawet metrowa, wygląda imponująco i tyle. W słuchowisku o kominiarzu ma moc sprawczą, na wystawie prezentuje swoją metalową niemoc.

I jeszcze tytuł. Niby niezwykle przewrotny, bo przecież na kościelnych dachach nie ma kominów, więc i kominiarz na nich jest niepotrzebny. To on występuje tutaj w roli gwaranta swobodnej i nieskrępowanej wyobraźni. Pod warunkiem, że ktoś dał się wciągnąć w ową wątpliwą narrację i scenografię.

Biedne to całe artystyczne szycie. Miało być wspaniale i swobodnie, a jest smętnie i raczej żenująco, a nieograniczona swoboda ujawnia swoje ubóstwo. Bieda krawiec, u którego nie wiadomo co jest łatą, a co łatanym materiałem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.