„‘Round M.
Monteverdi meets jazz”

Dariusz Czaja

Monteverdi i jazz... Hm, powiedzmy szczerze – to zestawienie nie rokuje najlepiej. Tym bardziej, że łączenie na jednej płycie odległych od siebie estetyk staje się od pewnego czasu modą pośród muzyków grających muzykę dawną. Tu jednak mamy do czynienia chyba z czymś jakościowo innym

Jeszcze 1 minuta czytania

Okładka utrzymana w charakterystycznych niebieskościach. Tytuł podany białymi literami, ale już tam, gdzie Monteverdi spotyka się z jazzem, liternictwo jest niebieskie. Również twarz i dłonie Roberty Mameli utrzymane są w niebieskawej poświacie. Obrazek jakby skądś znajomy... Tak, to z pewnością świadome nawiązanie (nie tylko tytułem) do okładki sławnej płyty Theoloniusa Monka „Round Midnight”, nagranej lata temu dla wytwórni, nomen omen, Blue Note. Tam litery są żółte, pianista zaś pogrążony w zgaszonym błękicie. Płyta La Venexiany pojawiła się u nas w połowie ubiegłego roku, ale warto o niej wspomnieć nawet dziś. Mamy bowiem do czynienia z precedensem, a tego typu zjawiska rzadko oceniane są jednoznacznie.

„‘Round M. Monteverdi meets jazz”.
Roberta Mameli, La Venexiana, Claudio Cavina, Glossa 2010
Monteverdi i jazz... Hm, powiedzmy szczerze – to zestawienie nie rokuje najlepiej. Tym bardziej, że łączenie na jednej płycie odległych od siebie estetyk staje się od pewnego czasu prawidłowością (o ile nie wręcz modą) pośród muzyków grających muzykę dawną. Narzekałem tu jakiś czas temu na płytę „Teatro d’amore” Christiny Pluhar, na której Monteverdi został miejscami zderzony z synkopowanym idiomem. Efekty nie zawsze bywały przekonujące.

Tu jednak mamy do czynienia z czymś jakościowo innym. U Pluhar swingująca muzyka Monteverdiego to był jednorazowy żart, a całość potraktowana została jako mniej lub bardziej ucieszna zabawa formą. Natomiast Claudio Cavina – szef  znakomitej La Venexiany – zdaje się zupełnie nie żartować. Choć i na tej płycie pojawia się sławne już „Ohimè ch’io cado” (które z takim biglem odśpiewał na płycie L’Arpeggiaty Jaroussky), to pomysł ożenienia muzyki Monteverdiego (także Meruli, Fontei, Sanchesa) z jazzowym instrumentarium i improwizacją wydaje się całkiem poważnie przemyślanym konceptem. Cavina podkreśla, że w tym połączeniu nie szło mu o prostą kontaminację barokowej estetyki i jazzowej frazy. Chodziło raczej o podkreślenie emocji zawartej w „balladach” Monteverdiego. Więcej: o wydobycie potencji tkwiących w jego madrygałach. O uwydatnienie cechy tak często zauważanej: jego bliskiego pokrewieństwa ze współczesną wrażliwością. Ważne przy tym jest to, że muzycy grają oryginalne dźwięki, a nie ujazzowione transkrypcje. Cavina zarzeka się, że nie zmieniono ani jednej nuty w linii wokalnej i basowej.

Słowa słowami, koncept konceptem, ale – jak zawsze – wszystko weryfikuje się w uchu. Początki są trudne, ale obiecujące. Solenne dźwięki klawesynu rozpoczynające „Lamento della ninfa”, wejście głosu, a za chwilę gdzieś obok snujące się dopowiedzi saksofonu. Te dźwięki zrazu kłują nieco w uszy, ale kiedy się już nieco przyzwyczaić... Cholera, to dobrze brzmi! A przede wszystkim jest konsekwentne. Bas, saksofon, akordeon (!) i perkusja używane są nadzwyczaj oszczędnie i nie dla tanich popisów. Emanuele Cisi to dobry instrumentalista, z dużą wyobraźnią, a jego improwizacje (o ile kupujemy, rzecz jasna, cały koncept) są trafione. Nie przekona to oczywiście purystów, ale tych, co się wahają, może sprowadzić na złą, czyli dobrą drogę.

Na koniec powiedzieć trzeba to, co było jasne od samego początku. Ta płyta nie udałaby się bez Roberty Mameli. Bo to ona jest przekonującym przewodnikiem po monteverdiańskich włościach. Jej głos – to zalotnie wibrujący, to brzmiący jak srebrny dzwoneczek, a kiedy indziej tnący jak żyletka – brzmi świetnie. Mameli śpiewa czysto i w sposób przemyślany. Wyraźnie różnicuje dynamikę, bezbłędnie reagując na wszelkie zmiany nastrojów w tekście. Operuje głosem z dużym luzem, ale bez niepotrzebnej nonszalancji. A kiedy trzeba, dobrze odnajduje się w synkopowanych klimatach. Ta płyta nie powinna mi się podobać, a jeśli się jednak do niej przekonałem, to jest to głównie zasługa Roberty Mameli. Nie dręczcie mnie proszę, mam do niej dużą, dużą słabość. Cóż, zdarza się...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.