Jeszcze 2 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Co robią Polacy, kiedy nie czytają książek?

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Po raz setny w swoim stosunkowo niedługim życiu przeczytałem o wynikach kolejnego raportu, z którego jednoznacznie wynika, że Polacy nie czytają. I – żeby nie było tak nudno jak w oczywistych podsumowaniach z lat ubiegłych – okazuje się, że mowa nie tylko o książkach, ale właściwie o czytaniu w ogóle. Czytaniu czegokolwiek. Na przykład krótkich, liczących powyżej trzech stron, tekstów. Opowiadań. Artykułów. Reportaży. Dłuższych relacji z Egiptu, Indii, Wenezueli, a może nawet ze Smoleńska. Ulotek wyborczych, wyliczających w punktach osiągnięcia wójta naszej gminy, który stara się o kolejną kadencję i który tym łatwiej wygra, że wyborcy nie czytają, ale skoro widzą, że tyle ma wyliczonych tych punktów, to coś musi być na rzeczy i warto postawić na niego raz jeszcze.

Łatwiej chyba byłoby wyliczyć, co Polacy czytają niż to, czego nie. Skoro nie czytają tekstów kilkustronicowych, może – nie chcąc się przesadnie przemęczać po trudach codziennej katorżniczej pracy w fabrykach i innego rodzaju korporacjach – sięgają przynajmniej po formy lapidarne, arcydzieła minimalizmu i zwięzłości? Więc jak: Polacy narodem rozkochanym w haiku? Największe zagęszczenie zagorzałych psychofanów fraszek i limeryków na metr kwadratowy znajduje się nie gdzie indziej, a pomiędzy Odrą i Wisłą właśnie? Wolne żarty. Limeryk? Co to, k…, jest limeryk? Jeśli już, to może haiku, ale tylko takie, które przyswaja się w czasie siku. Na bogato ozdobionych Polaków twórczością własną ścianach publicznej toalety.

A propos bogactwa. Z nowego raportu Biblioteki Narodowej wynika, że czytają głównie mieszkańcy dużych miast, przedsiębiorcy i ludzie dobrze sytuowani. Warto się w tym miejscu zatrzymać i postawić co najmniej dwa podchwytliwe pytania. Po pierwsze: czy osoba, która będzie czytała bardzo, ale to bardzo dużo, nawet więcej niż 6 tomów rocznie (przekroczenie tej magicznej liczby powoduje automatyczne zaliczenie w poczet nałogowych pożeraczy książek, którzy wolą raczej czytać niż żyć), a więc czy taka osoba, która pochłonie w 2011 – dajmy na to – całe 9 powieści, 4 poradniki psychologiczne, wspomnienia byłej żony Osamy bin Ladena (opublikuje je na dniach Znak pod wieloznacznym tytułem „Musiałam odejść”), tom nieznanych wcześniej zapisków Marylin Monroe (Wydawnictwo Literackie) i nieautoryzowaną biografię Oprah (wyjdzie wkrótce w Świecie Książki – „świat książki” to na pewno nie Polska) może liczyć na swoisty awans społeczny, a więc przydział mieszkaniowy w mieście powyżej pół miliona mieszkańców i dwukrotnie wyższą pensję? Osobiście bardzo bym się z takiego obrotu rzeczy ucieszył i z oferty niewątpliwie skorzystał. Nota bene, w najnowszych badaniach nie uwzględniono osobno wyników osiąganych przez tłamszoną i dyskryminowaną w demokratycznej Polsce mniejszość, tj. przez krytyków literackich, którzy niejako z urzędu podbijają powyższe statystyki czytelnictwa, ale ani nie są ludźmi dobrze sytuowanymi, ani szczególnie przedsiębiorczymi.

Żarty żartami, ale czas na pytanie dużo poważniejsze. Po drugie więc: jakim cudem czytają głównie mieszkańcy miast i ludzie dobrze sytuowani, skoro – jak czytamy w TYM SAMYM raporcie – nic nie czyta 20% osób z wyższym wykształceniem, a prawie 40% specjalistów i menadżerów (nie wspominając o połowie urzędników-wtórnych analfabetów!) nie czyta nic o objętości dłuższej niż trzy strony? Czy menadżerowie i specjaliści nie są dobrze sytuowani? Czy nie posiadają wyższego wykształcenia? A może jest tak, że połowa dobrze sytuowanych mieszkańców dużych miast to menadżerowie i specjaliści, a druga połowa nie ma co do garnka włożyć, ale przynajmniej czyta książki?

Izabela Koryś, socjolożka z Pracowni Badań Czytelnictwa, skomentowała wyniki badań następująco: „Okazuje się, że w Polsce można studiować, nie czytając żadnych książek, można być lekarzem i nie czytać literatury specjalistycznej, być prawnikiem i nie czytać dzienników ustaw czy wykładni przepisów”. Prawda, ale, niestety, nie nowa. Nie trzeba nawet się rozchorowywać czy włamywać do hipermarketu, by móc w następstwie tych wypadków sprawdzić poziom intelektualny rodzimych lekarzy czy prawników. Wystarczy pójść na studia. Niekoniecznie na prowincji, niekoniecznie na kosmetykę zaoczną. Widziałem i słyszałem ludzi, którzy przechwalali się na głos, że udało im się skończyć polonistykę czy dziennikarstwo na dobrej prestiżowej uczelni bez czytania książek. Co prawda, nie utrzymuję z nimi kontaktu, nigdy nie marzyłem o dodawaniu ich na Facebooku i nie będę trzymał im dzieci do chrztu, ale wystarczająco nieprzyjemny jest już fakt, że wiem o ich dumie z własnej, choć nieuświadomionej, głupoty i wtórnego analfabetyzmu, jakże często obecnie mylonych ze sprytem.

Kolejny raport Biblioteki Narodowej skłania do wielu smutnych refleksji, pobudza do rozdzierania szat i zachęca do poszukiwania winnych (Internet? Gry komputerowe? Nauczanie początkowe? Dopalacze? Tusk i PO?). Za rok okaże się, że jest jeszcze gorzej, choć wydawało się, że już niżej upaść nie można. Komentatorzy przypomną o wprowadzonym vacie na książki, wzroście cen i, w rezultacie, jeszcze drastyczniejszym spadku czytelnictwa. Co prawda, są jeszcze bezpłatne biblioteki, ale przecież też je zamykają, a te wciąż otwarte nie oferują niczego szczególnie ciekawego. Same starocie i tanie powieści sensacyjne. A jeśli nawet mają w katalogu coś z aktualnych list bestsellerów, to akurat nie mają na półkach, bo wypożyczone.

I tak bez końca można by się zabawiać w różnego rodzaju wyliczanie większych i mniejszych paradoksów, mniej i bardziej zasłużonych winnych. Jedno fundamentalne pytanie jednak nigdy chyba nie da mi spokoju, a postawione zostało już w tytule niniejszego tekstu: Co robią Polacy, kiedy nie czytają książek? Co robią Polacy, kiedy nie czytają książek, gazet, wierszy i haiku? Ok, chodzą do pracy i śpią. Czynności te rzeczywiście zabierają wiele godzin życia i fajnie byłoby, gdyby któryś z przyszłych rządów coś w tej sprawie w końcu zrobił. Na szybko proponuję ustawę, dzięki której najwytrwalsi czytelnicy dostaną dodatkowo jeden dzień wolny w tygodniu (oczywiście po to, by móc go przeznaczyć na błogą i zmieniającą nasz status społeczny lekturę). Od dziesiątek lat rządzą nami jednak różnej maści populiści, więc na bibliofilską reformę prawa pracy bym w najbliższym czasie nie liczył.

Wróćmy do stanu obecnego. Polacy dużo pracują i śpią. Dużo jedzą (tyjemy na potęgę), narzekają (tutaj również jesteśmy potęgą na światową skalę) i patrzą w telewizor. Być może doskonałym rozwiązaniem byłoby wykonywanie trzech ostatnich czynności w tym samym czasie? Wydaje się, że dzięki temu prostemu zabiegowi (narzekanie w czasie kolacji przed włączonym telewizorem) statystycznemu Kowalskiemu udałoby się wygospodarować całe pół godziny dziennie na czytanie. A może nawet więcej? Eee, nie jestem wtórnym analfabetą (czytaj: „nie jestem idiotą”), by wierzyć aż w takie cuda nad Wisłą.

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.