Byle nie Chopin

Rozmowa z Marcinem Wasilewskim

Jazz jest niesamowity zwłaszcza z powodu improwizacji, która zakłada ryzyko, niepewność. Kto szuka bezpieczeństwa w jazzie, powinien zająć się czymś innym – mówi lider Marcin Wasilewski Trio. Płyta „Faitfhul” ukazuje się właśnie w legendarnej wytwórni ECM

Jeszcze 2 minuty czytania

MARTA NADZIEJA: Kiedy rejestrowaliście materiał na płytę „Faithful”?
MARCIN WASILEWSKI: 14 i 15 sierpnia 2010 w Lugano. Płyta ukazuje się wiec stosunkowo szybko jak na realia ECM, bo czasami materiał potrafi leżeć na półce rok, to wynika z polityki wydawniczej wytwórni. Sesja w studio to tak naprawdę ostatni, najważniejszy akord w naszej pracy. Konfrontacja z tym, co graliśmy i próbowaliśmy na koncertach. Dlatego te właściwie krótkie sesje nagraniowe traktuje jak święto, czas, kiedy absolutnie wszystko jest podporządkowane muzyce. Fizycznie jest to niewyobrażalny wysiłek, ale „ból” przemija a zostaje muzyka (śmiech). Zawsze towarzyszy nam Manfred Eicher. To bardzo doświadczony producent, konkretny, który od początku do końca wie, czego chce. Eicher ma na pewno mnóstwo doświadczeń z muzykami, ale z naszej perspektywy ten kontakt był od początku absolutnie elektryzujący i kreatywny.

Marcin Wasilewski Trio, „Faithful”.
Marcin Wasilewski (fortepian),
Sławomir Kurkiewicz (kontrabas),
Michał Miśkiewicz (perkusja),
1 CD, ECM 2011.
Skąd zmiana nazwy z Simple Acoustic Trio na Marcin Wasilewski Trio?
Z jednej strony była to sugestia producenta, formalność, żebyśmy mogli być łatwiej kojarzeni. Z drugiej – miałem ciężki orzech do zgryzienia, jak to się potem przełoży na moje relacje z chłopakami. Gramy razem i to, co robimy, jest naszym wspólnym dziełem. Niemniej jednak w trio to fortepian ma rolę wiodącą. Ja sam najwięcej komponowałem, więc byłem nieformalnym liderem, dlatego zmiana nazwy była czymś naturalnym.
Na „Faithfull” znaleźć można moje kompozycje, ale nie tylko – tytułowy utwór to dzieło Orneta Colmena, jest też kawałek Paula Bleya.

Marcin Wasilewski Trio

Początkowo – jako Simple Acustic Trio – znane było jako muzyczny filar Tomasza Stańki. Wspólnie zaczęli występować od 1993 roku. W 2001 nagrali album „Soul of Things”. Krytyka zgodnie uznała ją za arcydzieło. Paradoksalnie o ile na początku współpraca z polskim trębaczem była dla Wasilewskiego szansą na zaistnienie na światowym rynku, o tyle później przykleiła się do tria etykietka „młodych i zdolnych od Stańki”.

Znalazł już Pan to, czego szuka w muzyce?
Nie. I myślę, że dzień, w którym okaże się, że „to” znalazłem, powinien być ostatnim, w którym zagram (śmiech). W muzyce nieustannie zadziwia mnie właśnie aspekt poszukiwań i zdziwień. To zaczęło się dokładnie wtedy, kiedy zająłem się jazzem na serio. Jazz jest niesamowity zwłaszcza z powodu improwizacji, która sama w sobie zakłada ryzyko, niepewność. Kto szuka bezpieczeństwa w jazzie, powinien zająć się czymś innym.

Michał Miśkiewicz, Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz
(C) 2011 Tomasz Sikora / ECM Records

Wraca Pan do swoich nagrań?
Niechętnie, bo cała moja droga artystyczna to niedosyt. Dlatego kiedy słucham np. „January”, wiem, że dzisiaj zagrałbym coś zupełnie inaczej. To, co robię z triem, to co innego niż na przykład z Manu Katche. Na dwóch wspólnych płytach fortepian spełnia ważną rolę, dlatego tak miło wspominam tę współpracę – także z powodu obecności Jana Garbarka. Dotknęliśmy tam jednak zupełnie nowej muzyki – prostszej, a mimo wszystko wciąż wyrafinowanej i fascynującej, takiej, która mimo pozornie prostej formy nigdy się nie znudzi. Pewnie dlatego „Neighbourhood” czy „Playground” były tak dobrze odebrane przez publiczność.

„Faithful”

Od 2005 roku Wasilewski nagrywa płyty z grupą sygnowaną swoim nazwiskiem dla monachijskiej wytwórni ECM. „Faithful”, jak poprzednie płyty tria, to estetyczny dowód na to, że Wasilewski stawia przede wszystkim na przekaz prosty, choć nieoczywisty. Już otwierająca kompozycja „An den kleinen Radioapparat” Eislera i Brechta anonsuje nieśpieszny, wręcz intymny rytm i tembr tej płyty. Nie znaczy to jednak, że Wasilewski hołduje wypracowanej przez lata estetyce. W tytułowym „Faithful” Ornette’a Colemana pianista stawia mnóstwo muzycznych pytań, a dojmujący retoryczny wręcz finał aż korci tego, by ten, kto nie zna muzycznego pierwowzoru, po niego sięgnął. Jako kompozytor Wasilewski ujmuje wysmakowanym liryzmem, ale i epickością – jego „Song for Świrek” to zarazem elegia i narracyjnie żonglowanie kilkoma motywami.
MN

Wasze początki to niesamowite zbiegi okoliczności, ale i przysłowiowy łut szczęścia.
O współpracy z Tomaszem Stańką marzą z pewnością wszyscy młodzi muzycy. Zaczęło się od tego, że Stańko szukał muzyków na koncert w Przemyślu. Zadzwonił najpierw do Henryka Miśkiewicza – ojca Michała, z którym grałem wówczac na Jazz Jamboree. Potem zapytał, czy Michał nie zna jakiegoś basisty, ten wspomniał o Sławku Kurkiewiczu. Nasz pierwszy występ odbył się 8 marca 1994 roku w Łodzi. Byliśmy z tego koncertu bardzo zadowoleni i jak się okazało, był to początek kilkunastoletniej współpracy. Minęło jednak kilka lat zanim nagraliśmy wspólnie płytę – Tomasz wcześniej nagrywał ze Skandynawami. To Manfred Eicher zaproponował, żeby Stańko nagrał płytę z nami. Zaczęło się od „Soul of Things”…

Nie myślał Pan o tym, żeby nagrać coś solo?
Może jeszcze miałby to być Chopin? (po dłuższym milczeniu) Mam kilka propozycji, ale póki co podchodzę do tego sceptycznie, bo zawsze lepiej czułem się w trio. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – w sierpniu mam kilka występów solowych.

Zagrałby Pan Chopina?
Przy jednym z projektów grałem Preludium e-moll z Arildem Andersenem. Ostrożnie podchodzę jednak do mariażu klasyki z jazzem i do przeświadczenia, że „Chopin był urodzonym jazzmanem”. Pewnie mógł być. Kompozycja często jest wynikiem przemyślanej improwizacji. Kilkaset lat temu nie było możliwości rejestrowania muzyki, dlatego Bach czy Chopin musieli umieć świetnie improwizować. Chopin w aranżacjach jazzowych mnie nie przekonuje, najczęściej brzmi dla mnie śmiesznie, corny. Wolę słuchać Chopina w oryginalnej wersji.
Ostatnio dowiedziałem się, że jednej naszej znajomej udało się zarazić naszą muzyką męża, który jest totalnym muzycznym purystą – słucha tylko klasyki. To krzepiące, że jazz dociera do tak różnej publiczności.

(C) 2011 Tomasz Sikora / ECM Records

Czego Pan teraz słucha?
Śledzę to, co się dzieje na rynku jazzowym z umiarkowanym zainteresowaniem. Uważam, że gust muzyczny kształtuje się na początku odkrywania muzyki i te pierwsze fascynacje mają decydujący wpływ na naszą wrażliwość. Najbardziej fascynujący jest ten początek, kiedy chłonie się muzykę niemal euforycznie, łapczywie, bo chce się poznać jej jak najwięcej. W moim przypadku były to płyty Coltrane’a, Davisa czy Keitha Jarretta – jedną z moich ulubionych jest „Personal mountains”. Potem ta łapczywość trochę zwalnia – dlatego teraz słucham mniej, wybieram płyty z namysłem i rozwagą. Jedną sprawą jest to, że produkuje się ich zbyt dużo, a drugą to, że zaczynam doceniać ciszę. To, co mnie muzycznie uformowało, jest we mnie.

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.