Kino życia i śmierci
„Nie opuszczaj mnie”, reż Mark Romanek.

Kino życia i śmierci

Jakub Majmurek

Biopolityka to władza politycznego i społecznego definiowania granic życia i śmierci. Kino ostatnich lat odbija, wyraża i stymuluje dyskusję na ten temat

Jeszcze 3 minuty czytania

Bioetyka i biopolityka

Przy okazji toczących się czasami także u nas sporów o: prawną dopuszczalność przerywania ciąży, warunki na jakich prawo zezwala na proces sztucznego zapłodnienia, czy wreszcie kwestie związane z eutanazją, ciągle powraca termin „bioetyka”. Oznacza ono tę część refleksji etycznej, która odnosi się do problemów stawianych przez rozwój nowoczesnej medycyny, takich jak to, kiedy zaczyna się i kończy życie ludzkie, pod jakimi warunkami można je przerwać, w jaki sposób i w jakim zakresie naukowcy mają prawo ingerować w biologiczne podstawy życia człowieka, w jego gatunkową istotę.


Bioetyka operuje na ogół dyskursem normatywnym: poszukuje pewnych uniwersalnych norm, które mogłyby służyć jako drogowskazy w praktycznym, codziennym postępowaniu i przy przyjmowaniu regulacji prawnych. Stykając się ze sferą prawa, bioetyka przenika się (zawsze, w konieczny sposób) z biopolityką. Ten wprowadzony do nauk humanistycznych przez Michela Foucault termin oznacza całość praktyk państwa i innych aparatów władzy, których przedmiotem jest populacja: zbiór ludzi ujmowanych w ich biologicznej egzystencji. Biopolityka to władza politycznego i społecznego definiowania granic życia i śmierci, władza biologicznego zarządzania populacją, jej formowania, „hodowli”. Każda dyskusja na tematy bioetyczne – przybierająca na ogół formę „poszukiwania norm” – jest tak naprawdę dyskusją na temat obowiązującego modelu władzy biopolitycznej: dyskusje bioetyków (nierzadko zapoznające własne uwikłanie w praktyki władzy) są często tylko pewnym momentem tworzenia się jej urządzeń.

Kino ostatnich lat odbija, wyraża i stymuluje tę dyskusję. Podejmując najważniejsze problemy – zarówno bioetyki, jak i biopolityki – wydobywa na wierzch ich głębokie wzajemne powiązanie. W swoich najlepszych osiągnięciach pokazuje, że prawdziwym problemem jest może nie tyle deliberacyjne wypracowanie odpowiednich bioetycznych „norm”, ale kryjąca się pod nimi rzeczywistość funkcjonowania aparatów biowładzy.

Dwa najważniejsze bieotyczne problemy powracające nieustannie w kinie ostatnich kilku dekad to z jednej strony problem biologicznej i społecznej konstytucji życia, z drugiej zaś problem śmierci (granicy śmierci, prawa do godnej śmierci etc.). Pierwszy ujawnia się szczególnie często w kinie science-fiction, korzystając zazwyczaj z motywu produkcji sztucznego, ludzkiego życia przez klonowanie i inne zabiegi genetyczne. Drugi pojawia się najczęściej w postaci realistycznego dramatu psychologicznego, którego temat staje się śmierć, zwłaszcza w powiązaniu z problemem eutanazji.

Dzieci gorszego boga

Problem klonowania wraca we wchodzący w Polsce w marcu na ekranie filmie Mike’a Romanka „Nie opuszczaj mnie”. Adaptacja powieści Kazuo Ishiguro przedstawia alternatywną wizję historii, w której w 1952 roku dochodzi do przełomu w medycynie: udaje się wypracować skuteczną metodę klonowania ludzi. Klony, wychowywane w specjalnych sierocińcach, są po osiągnięciu dorosłości używane jako źródło organów do przeszczepu dla „zwykłych ludzi” – na ogół umierają po trzecim, czwartym przeszczepie, nie dożywając nawet trzydziestki. W filmie oglądamy historię trójki młodych bohaterów – dwóch dziewczyn i chłopaka – wy(c)ho(do)wanych w Hailsham, jednej z najbardziej prestiżowych szkół dla klonów, gdzie otrzymują staranną edukację, która tak naprawdę od początku jest bezużyteczna – społeczeństwo oczekuje od nich tylko i wyłącznie tego, że będą utrzymywali się w dobrym zdrowiu do czasu, aż zażąda od nich organów do przeszczepu.

Wśród absolwentów Hailsham krąży pewna legenda, zgodnie z którą para, którą łączy prawdziwe, szczere uczucie, może aplikować do władzy szkoły o kilka (cztery, góra pięć) lat razem, zanim dla obu zaczną się wyniszczające ciało „donacje” organów. Ale ta legenda okazuje się mitem, nie ma żadnego trybunału, do którego zakochani w sobie bohaterowie filmu mogliby aplikować (żadnego boga, który mógłby „rozpoznać swoich”). W gorzkim finale bohaterowie uświadamiają sobie, że od początku byli hodowani wyłącznie jako źródło organów, jak zwierzęta dla mięsa.

„Nie opuszczaj mnie”, reż. Mark
Romanek
. USA, Wielka Brytania 2010,
w kinach od 11 marca 2011
Film Romanka i powieść Ishiguro poruszają się na trzech płaszczyznach. Na najbardziej oczywistej zabierają głos w sprawie debat dotyczących bioetycznych zagadnień, takich jak dopuszczalność eksperymentów na ludzkim genomie, czy etyczne problemy stwarzane przez transplantologię. Na drugiej są komentarzem do współczesnej biopolityki. Czy świat Hailsham, w którym etyka została zredukowana do higieny (podstawowym obowiązkiem uczniów jest utrzymywanie się w doskonałym zdrowiu), nie jest odbiciem współczesnej rzeczywistości rozwiniętych krajów zachodu, gdzie dawna, ukierunkowana na populację (powszechne szczepienia, eugenika itp.) biopolityka została zindywidualizowana tak, że każda jednostka osobno wzywana jest przez wszelkie możliwe aparaty władzy do troski o własne zdrowie, jako najwyższy etyczny obowiązek? Niezamierzenie zabawna, w kontekście wypierania palaczy z przestrzeni publicznej krajów rozwiniętych, jest scena, gdy dyrektorka szkoły znajduje na szkolnym podwórku trzy wypalone papierosy, z tej okazji gromadzi całą szkolną społeczność na apelu i oburzona obnosi pety przed wszystkim uczniami, jako corpus delicji najstraszniejszej możliwej do wyobrażenia zbrodni.

Jednak jest jeszcze jedna płaszczyzna, jakiej dotykają te dwa dzieła – płaszczyzna metafizyczna, czy nawet religijna. Trzech byłych uczniów Hailsham uświadamiając sobie swój los, zdaje sobie jednocześnie sprawę, że są dziećmi „gorszego boga” (złośliwego demiurga), że nigdy nie będą „zbawieni”. Prawdziwy dramat bohaterów filmu polega na tym, że zawsze – mimo własnych emocji, uczuć, świadomości – pozostaną tylko nagim, biologicznym życiem (inkubatorem dla organów dla „prawdziwych ludzi”), ludzkimi zwierzętami, których nie zbawi ani praca (klony są wyłączone z jej porządku), ani miłość (prawo do jej społecznego uznania zostanie bohaterom odebrane), ani sztuka (w Hailsham dzieci zachęcane są do artystycznej twórczości, wmawia im się, że ich pracami interesuje się pewna galeria, okazuję się to wszystko być nieprawdą, dziecięcymi malunkami interesują się tylko nauczyciele, ciekawi, czy klony „mają duszę” i są zdolne do jakiejkolwiek twórczości). Przypominają w tym replikantów z Blade Runnera” Dicka/Scotta. Ale w przeciwieństwie do nich nie są zdolne do nawet nieudanego buntu. „Nie opuszczaj mnie” od początku, do końca przenika klimat gorzkiej rezygnacji. Bohaterowie godzą się ze swoim losem: fatalistycznie jak Ruth (Keira Knightley w naprawdę dobrej, bardzo oszczędnie zbudowanej, niegwiazdorskiej roli) albo melancholijnie jak Kathy (rewelacyjna Carryey Mulligan). Tylko ten trzeci – Tommy (Andrew Garfield) – próbuje rwać pęta, ale jest w stanie wydać z siebie jedynie pełen rozpaczy krzyk.

W „Blade Runnerze”, gdy okazywało się, że Rick Deckard sam jest replikantem, widza, do tej pory identyfikującego się z głównym bohaterem, dopadało poczucie, że wojna sił prawa i porządku przeciw buntownikom, której przez cały film kibicował, jest tak naprawdę wojną przeciwko niemu samemu. Tak samo w filmie Romanka, gdzie od początku do końca wszystko widzimy z perspektywy klonów, widz ma poczucie, że on sam też jest „dzieckiem gorszego boga”, a być może żadnego „nie-gorszego” w ogóle nie ma.

„Gattaca - Szok przyszłości”,
reż. Andrew Niccol
. USA 1997
Oba filmy stoją politycznie na zupełnie przeciwstawnym biegunie niż Gattaca – Szok przyszłości” Andrew Niccola, pozornie podejmująca identyczny temat. W „Gattace” mamy świat przyszłości, w którym większość ludzi (od klas średnich w górę) rodzi się ze sztucznie ulepszonym genomem. Choć dyskryminacja osób urodzonych „naturalnie” jest zakazana, to faktycznie ma ona miejsce – najbardziej lukratywne pozycje społeczne, choć formalnie są dla nich dostępne, tak naprawdę są przed nimi zamknięte. Bohater, Vincent Freeman, urodzony „naturalnie”, marzy o dostępnej tylko osobom z poprawionym genomem karierze kosmonauty. Sprytnie oszukując system, dzięki nieludzkiej pracy i wytrwałości, osiąga wymarzony cel. Jest oczywiste, że tak naprawdę film adresowany jest do mniejszości etnicznych w Stanach, których sytuacja wygląda dokładnie tak, jak osób „naturalnie urodzonych” w świecie „Gattaci” (zresztą nazwisko bohatera Freeman, czyli wolny człowiek, często było nadawane w Stanach czarnym wyzwoleńcom). Postawa Freemana ma być dla nich wzorem. Film mówi każdemu z nich: wiemy, że system jest niesprawiedliwy, ale jeśli naprawdę chcesz i masz talent, to ty dasz sobie radę (czy do tego samego komunikatu nie sprowadza się sens prezydentury Obamy?). Film idealnie depolityzuje problemy stwarzane przez współczesną biopolitykę (polityka rasowa jest jej częścią), wzywając do indywidualnej walki o jak najlepsze miejsce w niesprawiedliwym systemie, w miejsce kolektywnej walki z jego niesprawiedliwościami.

Współczesna biopolityka stwarza ludzkie życie „źle wpisane” w przestrzeń społeczną (nielegalnych emigrantów, ludzi zbędnych, terminalnie chorych zawieszonych między życiem i śmiercią itp.), o ile takie filmy jak „Blade Runner” czy „Nie opuszczaj mnie”, starają się zdać sprawę z tego skandalu, to istnieje też cała gałąź przemysłu filmowego („Attaca” jest tu najwybitniejszym przykładem) starająca się wymazać wszelkie jego ślady.

Ars moriendi

Poniekąd na przeciwległym biegunie do omawianych wyżej filmów o społecznym konstytuowaniu biologicznego życia sytuują się opowieści o społecznym konstytuowaniu śmierci: jej definiowaniu, społecznych i prawnych warunkach jej dopuszczalności itp. Wiele z nich, mniej lub bardziej intencjonalnie, wpisuje się w toczącą się w całym zachodnim świecie debatę o prawnej dopuszczalności eutanazji.

„W stronę morza”, reż. Alejandro
Amenabar
. Hiszpania 2004
Kino na ogół staje tu po jednej stronie sporu. Takie film jak stanowiące bezpośredni, publicystyczny głos w debacie „W stronę morza” Alejandro Amenábara, czy „Inwazja barbarzyńców” Denisa Arcanda stanowią wielką pochwałę prawa do wspomaganego samobójstwa. Samobójstwo w otoczeniu rodziny i przyjaciół staje się tu (zwłaszcza u Amenábara) ostatnim gestem suwerennego podmiotu, potwierdzającym i ocalającym jego godność i wolność (którą odbiera mu czyniąca go zależnym od innych choroba), rodzinno-religijnym rytuałem, najbardziej ludzką i humanitarną formą odejścia „na tamtą stronę”. Gdy patrzy się na te wizje pięknej śmierci, trudno nie oprzeć się sile ich przekonywania, trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek racjonalnie dające się uzasadnić argumenty (a więc nieodwołujące się wyłącznie do czysto religijnych zakazów), które miałyby zabronić pomóc bliskim zakończyć życie osoby, która sama, z powodu wyniszczającej ją choroby, nie może tego uczynić.

„Jack, jakego nie znacie”, reż. Barry
Levinson
. USA 2009
Co jednak w takiej sytuacji, gdy choroba niszczy nie tylko ciało, ale także funkcje poznawcze, gdy ewentualnym kandydatem do eutanazji nie jest już ktoś o charyzmie Javiera Bardema, ale nie pamiętający jak się nazywa chory na Alzheimera, w którego wypadku o żadnym suwerennym i suwerenność przywracającym geście nie może być mowy? Ten problem prześwituje w telewizyjnym filmie Barry’ego Levinsona „Jack, jakiego nie znacie”. Jest to fabularyzowana biografia doktora Jacka Kevorkiana (Al Pacino), lekarza z Michigan, który wykorzystując luki panujące w amerykańskim prawie, pioniersko pomagał przewlekle chorym zakończyć życie. Levinson przedstawia działalność Kevorkiana jako część wielkiej, sięgającej czasów Deklaracji Niepodległości, tradycji amerykańskich buntowników, bojowników o prawa obywatelskie. Naprzeciw niego stają głównie skorumpowani politycy, wysługujący się najbardziej religijnie obskuranckim i sfanatyzowanym grupom nacisku. W tej perspektywie przyszłe, ewentualne zalegalizowanie eutanazji wydaje się być kolejnym krokiem w amerykańskiej historii wolności.

A jednak (choć film Levinsona artystycznie naprawdę nie zachwyca) jest w nim coś, co nie pozwala gładko domknąć się tej „postępowej narracji”: obrazy pacjentów – starych, przestraszonych, rozkojarzonych, poznawczo upośledzonych, ich śmierć nie ma i nie może mieć oświeceniowej pogody ducha Rémy’ego z „Inwazji barbarzyńców”. Eutanazja nie jawi się jako ostatni gest ich woli, raczej jako gest litości społeczeństwa, usuwającego nieracjonalny nadmiar cierpienia jakie uosabiają ich kalekie ciała i umysły, nie wiadomo na ile jeszcze ludzkie. Levinson, niesiony publicystycznym zapałem, nie idzie za tym tropem. Mnie jednak marzyłby się film o eutanazji, który nie stając na oczywistym religijnym stanowisku, pokazałby problem z punktu widzenia jednego ze zredukowanych do bólu i cierpienia ciała i jego zamglonego, niepoznającego samego siebie umysłu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.