„Theodora” Handla
i Capelli Cracoviensis

Dariusz Czaja

W Krakowie „Theodory” nie słyszano wieki całe. A tu – niespodzianka. W ostatnią niedzielę lutego muzycy Capelli Cracoviensis, wespół z międzynarodową ekipą solistów, zaprezentowali ją w krakowskiej Filharmonii. Szału nie było

Jeszcze 1 minuta czytania

Oczekiwanie było. Ochota była. Pasja była. I silniki rozgrzane do białości. A powód tej ekscytacji nosił w dodatku kobiece imię. Emocje całkiem zrozumiałe. Oratorium „Theodora” – późne, pisane starczą ręką, arcydzieło George’a Fredericka Handla – nie pojawiało się jak dotąd na polskich scenach nazbyt często. Ostatnie wykonanie tej genialnej partytury miało miejsce, jeśli nic nie pomyliłem, w maju 2009 roku we Wrocławiu. W ramach Wratislavia Cantans oratorium zostało zagrane i zaśpiewane przez Gabrieli Consort&Players, a całość poprowadził porywająco Paul McCreesh. Eteryczny głos Iestyna Daviesa w partii Didymusa i finałowy chór („O Love divine”) mam w uszach do dzisiaj.

G.F.Handel, „Theodora”. Jan Tomasz Adamus (kier. muz.),
Capella Cracoviensis, Filharmonia Krakowska, 27 lutego 2011
W Krakowie „Theodory” nie słyszano wieki całe. A tu – niespodzianka. W ostatnią niedzielę lutego muzycy, z przenicowanej na skład historycznych instrumentów Capelli Cracoviensis, wespół z międzynarodową ekipą solistów, zaprezentowali ją w krakowskiej Filharmonii. To pierwsze z planowanego cyklu trzech oratoriów handlowskich (czeka nas jeszcze „Athalia” i „Deborah”), więc oczekiwanie było tym większe. Po początkach ich poznacie...

„Theodora” to dzieło wielkie, i to w każdym z możliwych znaczeń. Wielkie i w związku z tym trudne obsłudze. To ponad trzy godziny ekscytującej muzyki! Muzyki o różnorodnym kolorze, emocjach i temperaturze. Tragiczna historia księżniczki Theodory, żarliwej chrześcijanki i męczennicy, która nie chce się ugiąć pod dekretem rzymskiego namiestnika, została opowiedziana przez Handla poprzez muzykę, która osiąga tu pułap swoich możliwości wyrazowych. Słychać w niej misteryjny poryw, moc władzy, udręczenie uwięzionej, nadzieję i rozpacz, miłosny afekt, przeczucie śmierci... Wszystko to Handel przepisuje kongenialnie na pojedyncze głosy protagonistów, albo przekłada na gęste od emocji faktury chórów.

Georg Frederick Handel, „Theodora”.
Jan Tomasz Adamus (kier. muz.), Capella Cracoviensis
/ fot. Tibor-Florestan Pluto

Jak uporali się z tym ogromem dźwięków soliści i Capella Cracoviensis, przygotowana i poprowadzona przez Jana Tomasza Adamusa? Uporali się. Ale, powiedzmy od razu, szału nie było. Adamus prowadził muzyków w spokojnych tempach, nie szarżując ani przez chwilę. Co może i dobrze, tyle, że – jak to w przyrodzie – coś za coś. Brak kontrastów w poszczególnych sekwencjach spowodował, że całość wyglądała jakby była wygrana na jednym tonie, utrzymana w letnich i nieangażujących temperaturach Niby wszystko było w porządku, nikt nie wychodził przed szereg, ale ani przez chwilę nie potrafiłem się przejąć tą „Theodorą”. A dzieło to przecież nad wyraz dramatyczne (warto zajrzeć do libretta), kulminujące – było nie było – śmiercią głównych bohaterów! A tu wszystko letnie i do bólu poprawne. Nie, jakiegoś szczególnego męczeństwa nie było. Był za to kojący spokój letniego niedzielnego wieczoru.

Georg Frederick Handel, „Theodora”.
Jan Tomasz Adamus (kier.muz.),
Capella Cracoviensis

/ fot. Tibor-Florestan Pluto
Dyrygent kreślił w powietrzu anemiczne i niezbyt wyraziste figury, a orkiestra poddawała mu się bez oporu. Soliści byli, ale jakby ich nie było. Najlepsze wrażenie (ale też bez szaleństw) zrobili: Rebecca Bottone (Teodora) – o czystym, jasnym głosie, ale śpiewała trochę tak, jakby odrabiała zadanie domowe, i Lisandro Abadie (Valens) – ten się przynajmniej starał, ale jego bohater był mało okrutny czemuś (a powinien!). Co do reszty: Elżbieta Wróblewska (Irena) ma ciekawą barwę głosu, ale jest kompletnie pozbawiona nerwu dramatycznego (angielski też warto podszkolić!), Krystian Krzeszowiak (Septimus) – sprawny głosowo, ale jakby wyciągnięty z repertuaru bel canto, Kai Weesel (Didymus) – miał co śpiewać, ale najpierw walczył z katarem, później z emisją, a na koniec z nutami. Nieduży liczebnie chór też nie wyszedł poza stany średnie. Śpiewał po bożemu swoje, ale porywu w tym żadnego (to po grzyba Handel napisał „He saw the lovely Youth”, że się tak znienacka zapytam...). Od masy dźwiękowej chórów McCreesha wypadały cegły z kościelnych murów, tu mógł co najwyżej komuś wypaść z kieszeni numerek z szatni (i wypadał!).

Początki są boleśnie trudne (wiedzą o tym łyżwiarze i kochankowie). Nie skreślajmy więc od razu trzyczęściowego cyklu „Verba et voces”. Choć w muzyce (jak w moralności) liczą się raczej uczynki niż intencje, daleki byłbym od malkontenckiego narzekania, czy szat darcia. Zawsze powtarzam: usłyszenie „Theodory” na żywo, pobycie z nią przez trzy godziny, choćby i w nie nazbyt porywającym wykonaniu, to czas ukradziony nicości, czas podarowany nam za darmo i bez żadnych zasług. Spokojnie więc, tym bardziej, że „Athalia” z Paulem Goodwinem i Robertą Mameli (!) już u drzwi...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.