„Egzekutor” z Grossem w tle

Joanna Tokarska-Bakir

Wyrzekanie na Grossa rozlega się z każdego głośnika. Rozmowy o „Egzekutorze” jak nie było, tak nie ma. O metodologii Grossa wypowiada się nawet redaktorka z wydawnictwa „Znak”. O Stefanie Dąmbskim pamięta już tylko rodzina

Jeszcze 3 minuty czytania


O ile „Złote żniwa” – książkę do bólu polską, bardzo ostrożną, dziesięć razy przepatrzoną i przeplutą – wszyscy przeczytają i odrzucą, to „Egzekutora”  Stefana Dąmbskiego, historię o chłopaku z AK, członku oddziału egzekucyjnego, który zakończył życie samobójstwem, przeczytają i odrzucą wyłącznie kombatanci. Tymczasem jest to nasz własny Littell, skarb i klucz, tym bardziej klucz i skarb, że prawdziwy i świetnie napisany. Sytuacja odmalowana w „Egzekutorze” ujawnia stan, w którym ciągle znajduje się i odtwarza polska świadomość zbiorowa. Jego kliniczna nazwa to PTSD – zespół stresu pourazowego. Polega na niemożliwości wyjścia z wojny, specyficznej anestezji, która wycina bohaterów.

Wojna wiele wymaga, ale i na wiele pomaga. Pozwala zapomnieć o rzeczach, które ciążą nam w czasie pokoju. Pozwala robić rzeczy niewyobrażalne, za które w czasach pokoju nikt nie poda nam ręki. Teraz otrzymujemy za nie pochwały. Przede wszystkim jednak wojna reorganizuje uwagę, pozwalając różnych rzeczy całkiem dosłownie nie widzieć. Nie widzieć pojedynczych ludzi oraz całych grup, zresztą coraz to innych, zbiorczo nazywanych „wrogami”. Pozwala nie widzieć podłości własnej, a także własnej wygody, ukrytej za wielkimi słowami. Autor ‚Egzekutora” zauważył ją dopiero po latach: „Nie mając pokończonych szkół byłem zerem, a tu w AK nosiłem za pasem wielką spluwę i odgrywałem ważniaka. [...] Zawsze, odkąd pamiętam byłem lepszy w strzelaniu niż w gramatyce łacińskiej. Nauczyłem się też ślepo wypełniać wydane mi rozkazy”. Jeśli dobrze poszukać, to właśnie w „Egzekutorze” można znaleźć odpowiedź na pytanie, na czym polega tchórzostwo bohaterów.

Stefan Dąmbski, „Egzekutor”.
Ośrodek Karta, Warszawa, 120 stron,
w księgarniach od października 2010
Na fotografii z 1938 roku, która książkę otwiera, widzimy 13-letniego chłopca na wakacjach w Rabce. Biała koszula. Zbliżenie uśmiechniętej twarzy, urocze, trochę zbyt duże jedynki. Cztery lata później chłopak wstępuje do AK i po gładko wykonanej egzekucji kolegi Jurka, współpracownika Gestapo, zostaje żołnierzem oddziału dywersyjnego na Rzeszowszczyźnie, wykonującego wyroki śmierci. Jest dumą tego oddziału. „Ponieważ nie robiło mi różnicy, czy ja żyję, nie dbałem zupełnie o to, czy żyją inni. Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy”. Wyznanie to mogłoby paść z ust dziecięcego żołnierza z Konga, ale wypowiada je nasz człowiek, krew z krwi, kość z kości. Bohater.

Wybita na okładce historia Jadzi Pierożanki zaczyna się romansem. Z Jadzią romansuje kolega z oddziału, który następnie porzuca ją „dla Ojczyzny”. Każdy rozumie, że ma ważne powody: „małżeństwo można przełożyć na później, natomiast Ojczyzna potrzebuje go natychmiast”. Rozumie to każdy, tylko nie Jadzia. Po odejściu narzeczonego dziewczyna wpada w szał i zaczyna szukać zemsty. Podobno idzie na Gestapo, które zabija całą jego rodzinę. Jadzia zostaje skazana przez sąd podziemny na śmierć. Opis egzekucji pominę, nie mogę jednak pominąć refleksji, jak bardzo wyrok organizacji uprościł żołnierzom skomplikowane prywatne życie.

Scena z lata 1944: goły, obdarty z ubrań Niemiec siedzi na polu. Wszystko, co mu zostało, to but na prawej nodze i o ten but bije się teraz banda ludzi ze wsi. Rabują go „na żywca”, bo „widocznie jego mundur i buty nie były całkiem zniszczone. [...] Nie mogłem się rozebrać, oddać mu swojego ubrania i wrócić nago na kwaterę. Nie mogłem również pozwolić na jego powrót do Niemiec, gdzie miałby szansę opowiedzieć, jak go ludność w Polsce potraktowała. Opanował mnie ogromny żal, zrobiło mi się po raz pierwszy przykro, że muszę uczestniczyć w wojnie tak bezwzględnej. Bez słowa wyciągnąłem zza pasa parabellum i strzeliłem Niemcowi między oczy”. Zupełnie jak von Aue z „Łaskawych”, który chciał przytulić dziewczynę, ale zamiast tego strzelił jej w głowę.

Niejedyny to taki fragment w tym tomie, weźmy na przykład: „Nie mógł sobie pozwolić na to, aby siostra Władka rozpowiedziała wszystkim we wsi, kto zastrzelił jej brata, więc po prostu palnął jej w łeb, aby nie było świadków”. Wyjaśnienie? „Każdy, kto umierał, umierał za Ojczyznę. Tak nas wychowano”. Egzekutor stawia nam przed oczami cenę, jaką rozmaici ludzie – Niemcy, Polacy i Żydzi – płacili za obronę „dobrego imienia”. Zwracam uwagę na ten wątek, gdyż wprowadza on rytm, w który co kilka lat, kiedy tylko Jan Gross napisze nową książkę, nagminnie w kraju wpadamy.

Jest 10 lutego 2011. Wyrzekanie na Grossa rozlega się z każdego głośnika. Rozmowy o „Egzekutorze” jak nie było, tak nie ma. O metodologii Grossa wypowiada się nawet red. Skóra z wydawnictwa „Znak“. O Stefanie Dąmbskim pamięta już tylko rodzina.

Dyskusja o Grossie jest rytualna w stopniu, który ubliża rozumowi. Rytuał, przypomnę, to sekwencja powtórzeń służących do wymuszania zmiany tego, czego zmienić nie można. W „Egzekutorze” rytuał niestety odpada. Do tej książki trzeba się przemóc, wewnętrznie przebić do makabry. Nie każdy lubi kawałki w stylu Tarantino („krew zresztą była wszędzie – na siedzeniach, podłodze, nawet na resztkach rozbitych szyb”). Albo opisy gwałtu „za karę” na Ukraince. Gwałcą żołnierze AK, autor miał być trzeci z kolei. Zachował się jak ów ostatni sprawca, opisywany w podręcznikach kryminologii, który wprawdzie nie gwałci, ale i nie pomaga. „Ja byłem za bardzo zajęty swoją karierą partyzancką i swoim «patriotyzmem», aby wtedy wyjść i oświadczyć «Twardemu» prosto w nos, że robimy wielkie świństwo i że tę dziewczynę należy uniewinnić. Posiadałem ten sam stopień wojskowy co «Twardy», więc o dawaniu jakichkolwiek rozkazów mowy nie było. Tylko że mój sposób myślenia był wtedy tak wypaczony... Uważałem że pierwszy stopień do bohaterstwa to być twardym, tak jak «Twardy». Trzymając się tej zasady nie myślałem o poważniejszym ratowaniu dziewczyny”.

Kiedy czytam tę książkę, przypomina mi się zdanie żołnierza Żydowskiej Organizacji Bojowej, Izaaka Cukiermana, które pada w filmie „Shoah” Claude’a Lanzmanna: „Gdyby pan mógł mi wyjąć serce z piersi i skosztować, to by się pan otruł”.

„Egzekutor” pisany jest dla młodych, i do młodych – przez starego, który stoi nad grobem i rozpacza. Nie mówi: miałem wspaniałe życie, idźcie do Muzeum Powstania Warszawskiego. Mówi: moje życie było jak sen wariata – krótkie, głośne i pełne bólu. Ostrzega, a swoje słowa przypieczętuje strzelając sobie w głowę (autor, ciężko chory, popełnił samobójstwo w Miami na Florydzie w 1993 roku). Pisze: „naszym obowiązkiem był ślepy posłuch, powiązany z wrodzonym patriotyzmem. Naszym obowiązkiem było pokazać światu, że Polak nigdy się nie podda i że «za waszą i naszą wolność» będzie ginął z uśmiechem na ustach. Ale w rzeczywistości też często, póki żył, mordował wszystkich, którzy nie byli po jego stronie lub nie zgadzali się z jego ideami – z zupełną aprobatą naszego dowództwa”.

Książka stanowi ostrzeżenie przed „chwalebną przemocą”, zabijaniem na rozkaz, które zniszczyło życie autorowi. Jej przesłanie brzmi: „Nikt nie chce dziś brać odpowiedzialności za kompletne fiasko naszych działań wojennych, obecni «działacze» wolą raczej fałszować historię i wybielać wszystko w nieprawdopodobny sposób, niż rzucić światło na prawdziwe zdarzenia i ostrzec przyszłe pokolenia przed popełnieniem podobnej pomyłki. [...] Gdy się dziecku wpaja od kolebki, jak ważna jest Ojczyzna i że trzeba za nią walczyć z nieprzyjacielem aż do śmierci lub zwycięstwa, to dziecko, gdy dorośnie, będzie walczyć na rozkaz i strzelać do każdego, kto ma inne poglądy lub jest innej narodowości”.

Zupełnie inny wniosek wyciąga z wyznania  Dąmbskiego świetny skądinąd historyk, który na pytanie dziennikarza: „Czy ta książka może zaszkodzić wizerunkowi AK”, odpowiada: „historia Dąmbskiego, [...] potwierdza olbrzymie zdyscyplinowanie podziemnego wojska. Zdecydowana większość popełnionych przez niego zabójstw była wykonywaniem rozkazu, zapewne z wyroku podziemnego sądu. Samowola była wyjątkowa. [...] Jeżeli inni podziemni egzekutorzy byli równie surowej dyscypliny, to z AK możemy być dumni”.

Czy historyk czytał tę samą książkę? Czy zapoznał się z opisami gwałtów, morderstw „na wesoło” , układania się z władzami w sprawach tzw. samowolki? Czy przeczytał zakończenie, które przerwała śmierć? Czerpanie „dumy” z sytuacji, w której znękany podmiot autorski wręcz rozpada się na oczach czytelnika, nasuwa pytanie o to, z czego ów czytelnik czerpie satysfakcję. Co i kogo także w sobie musi pominąć, zlekceważyć, uciszyć, aby taką „dumę” odczuwać? W imieniu jakiego „my” przemawia? Jak się to ma do zawartego w książce ostrzeżenia przed tym, „do czego w warunkach wojny zdolny jest człowiek, młody, patriotycznie wychowany Europejczyk z dobrej rodziny”? Jeśli nawet coś takiego jak „Egzekutor” nie zakłóca dobrego samopoczucia historyka i jego wiary w dobre funkcjonowanie „Polski karzącej”, to czy jakakolwiek książka Jana Tomasza Grossa mogłaby je zakłócić?

W „Krytyce władzy sądzenia” Immanuel Kant określał patos jako element, który zespala, buduje i wywyższa podmiot. W „Lekcji na temat wzniosłości” Jean-Francois Lyotard zanegował tę wykładnię. W pewnych warunkach, pisał, wzniosłość działa jako czynnik naruszający architektoniczną konstrukcję władz umysłu, powodujący „pęknięcie wewnątrz podmiotu”. Myślę o tym pęknięciu, gdy w kontekście wstrząsającej książki Dąmbskiego czytam o czerpaniu dumy z dyscypliny w drużynach egzekucyjnych AK.



Recenzja Joanny Tokarskiej-Bakir ze „Złotych żniw” Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross, stanowiąca polemikę z tekstem Pawła Machcewicza, w dniu premiery książki 10 marca 2011.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.