Emo opera

Emo opera

Adriana Prodeus

„Sala samobójców” Jana Komasy dotyka zbiorowego złudzenia, że rodzina ma nas chronić przed niedojrzałością, samotnością, bezcelowością istnienia. Niestety, nie chroni

Jeszcze 4 minuty czytania


Oglądając „Salę samobójców”, reklamowaną jako psychologiczny portret subkultury emo i społeczności graczy, odniosłam wrażenie, że w rzeczywistości to film głębszy niż ta zapowiedź, i świadomie staroświecki. Nie chodzi nawet o styl muzyki czy kostiumów, luźno zainspirowanych tym, co rzeczywiście noszą i czego słuchają młodzi. Ani też o archaiczną wizję internetu jako symbolu eskapizmu i braku kontaktu z rzeczywistością. Nie ma też znaczenia, że takie licea, jak to zainscenizowane w holu Agory, w Polsce nie istnieją. Film Komasy rządzi się prawem emocji, dynamiką histerii i estetyką melodramatu.

1. Kto tu jest sam?

Sygnały tego wyboru dostajemy już od pierwszych minut. Opowieść, ujęta w ramy operowej sceny, otwiera się i zamyka recitalem solistów: śpiewaka wykonującego „Der Doppelganger” Schuberta i baleriny tańczącej mazurka Chopina. Następnie oglądamy ekspozycję głównych postaci – członków rodziny. I z żałością trzeba skonstatować, że do końca pozostaniemy w zamkniętym świecie jednostek, które nie spotkają się, nie zrozumieją, nie zobaczą. Łza spływa sama.

Nieprzypadkowo znaczna część akcji toczy się podczas rodzinnego wyjścia na „Orfeusza i Eurydykę” Glucka. Wraz z bohaterami oglądamy początek inscenizacji operowej Mariusza Trelińskiego, gdy Eurydyka dokonuje samobójczej przesady – z podciętymi żyłami zażywa jeszcze tabletki. Obraz, w jaki obojętnie wpatrują się siedzący w loży matka, ojciec i syn, jest, jak przeczuwamy, zapowiedzią finału. Lecz w tamtej chwili jedynie swatana z chłopcem słodka blond istotka, córka ministra, zapłacze nad tragiczną bohaterką. Czy dlatego, że autodestrukcja, niedostępna dla niej w życiu, w sztuce może rzucić cień na jej duszę?

kadr z filmu „Sala samobójców”, reż. Jan Komasa

Opera Glucka powstała niemal w tym samym roku, co „Cierpienia młodego Wertera” Goethego, które są oczywistym kontekstem dla emocjonalnych mąk Dominika (Jakub Gierszał). Komasę wyraźnie interesuje „bolesne piękno”, malowniczość smutku i rozpaczy. Estetyczna fascynacja samobójstwem pochodzi zarówno z kultury japońskiej, literatury romantycznej, pism de Sade’a, jak i baśni o królewnie Śnieżce. Modny ostatnio śmiertelny erotyzm: od wampirycznego „Zmierzchu” i „Czystej krwi” do czarnych kresek na oczach emo, został nareszcie i w naszym kinie udomowiony.Oglądając „Salę samobójców” odpływam do Japonii. Wystarczy sam już tytuł książki:

2. „Estetyka życia, piękno umierania”,
by szukać kulturowych wątków właśnie na tym obszarze.

Moje ciało jakby ścierpło i łzy płynęły bez ustanku. Nie szkodziłoby nawet gdybym stał tu tak do rana i ktoś by mnie znalazł. Nie powiedziałbym ani słowa na swoje usprawiedliwienie.
[Yukio Mishima „Złota pagoda”]

„Sala samobójców”, reż. Jan Komasa.
Polska 2010, w kinach od 4 marca 2011
Melancholia każe nie wierzyć w szczęście, lecz w głębię uczuć. Przeżywanie postrzega jako cel sam w sobie, wzmacniany poprzez stratę, kataklizm i dramat. Sprawy doczesne są dla niej płytkie. Dąży do autentyczności, wierzy, że tylko miłość (wspólnota naszych śmierci) może ją odmienić.

To myśl szczególnie obecna w tradycji japońskiej. Począwszy od starożytnych kodeksów samurajskich („Hagakura” zawsze zaleca śmierć, kiedy zastanawiamy się, co wybrać), przez tradycję kamikaze, aż po dzisiejsze popowe anime widać, jak Japonia romansuje ze śmiercią. Nie było w jej historii średniowiecznego obrazu kostuchy z kosą w ręku ani witalnego karnawału śmierci meksykańskiej. Istniała natomiast tradycja jisei – wierszy pisanych przed samobójstwem – niekiedy przez całe życie. Miały oddawać ciągłą bliskość końca, która czyniła żywot namacalnym, buddyjskie „puszczenie” życia, poezję i humor. Choćby tak: „To ciało bezużyteczne/ niczym ostatnia śliwka/ na drzewie”. Albo: „Odkładam pędzelek/ by porozmawiać z księżycem/ osobiście”. Lekkość tej frazy nokautuje.

Dlaczego zatem smutek jest tak piękny a śmierć pociągająca? Po pierwsze uwrażliwia. Słodki żal nad tragicznym losem, bolesny udział w czyimś cierpieniu kryje w sobie tęsknotę za niedostępnym, tak silną, że rozdziera serce. Melodramatyczna zmysłowość kojarzy się „z poświęceniem, nonszalancją, z bliskością niebezpieczeństwa, z cudownym melanżem nicości i witalnej siły” (Yukio Mishima „Wyznanie maski”). Po drugie daje poczucie bycia wyjątkowym. To przez nią każdy gest czy słowo stają się teatralne. A życie, jeśli nie ma sensu, może mieć przecież walor artystyczny. Po trzecie wreszcie czuje się, że siężyje. Przeczucie przedwczesnego końca można śledzić w przejawach kruchej żywiołowości – przecież tak bardzo boimy się ją stracić! Według tradycji japońskiej dopiero zgon potwierdza, że było jakieś istnienie. Dzięki śmierci dotychczasowe życie staje się czyste. I oczywiście podniosły akt samobójstwa przewyższa plon choroby, wypadku czy wojny. Normalne, szare śmierci zabijają indywidualność.

Pretensjonalne? Tak – zamach na własne życie nie może się obejść bez uniesienia. Zaś z drugiej strony jest elegią każda dobra sztuka.

kadr z filmu „ Sala samobójców”, reż. Jan Komasa

Wracając do filmu – zanim bohater filmu Komasy pod rozgwieżdżonym niebem, nad brzegiem oceanu będzie kołysać się na zwieszonej z nieba huśtawce, najpierw przeleci jak Piotruś Pan obok nieprzypadkowych nagrobków, które – spowite księżycową poświatą – wyglądają jakby zostały wyjęte z animacji Tima Burtona. Na jednym z nich widnieje nazwisko Yukio Mishima.

Japoński piewca śmierci nie gwałtownej, lecz takiej, która jest „jak strumień szemrzący nieprzerwanie wlewający swe czyste wody do naszego świata”, hołdował filozofii końca. I pewnie nie stałby się legendą, gdyby 25 listopada 1970 roku nie podjął groteskowej próby zamachu stanu i nie popełnił rytualnego seppuku, wieńczącego śmiercią owo theatrum. Oto sztuka i życie stają się jednym – nareszcie! Sarkazm jest tu może nieodpowiedni, wszak chodzi nie o spełnienie mitu, lecz los konkretnego człowieka, więcej: artysty. Geniusz i młodość stają się nieśmiertelne: James Dean, Kurt Cobain, Heath Ledger – znamy ich wielu (tylko samobójstwo w młodym wieku może wydobyć ze śmierci to, co wartościowe). Pierwszy jest oczywiście Arthur Rimbaud.

3. Czy jeden pocałunek zmienił wszystko?

Młody żołnierz z rozwartą wargą i odkrytą
Głową, wtuloną między modre, rośne ziele,
Śpi, pod niebem mu trawa miękkie łoże ściele,
Blady jest pod zielenią promieniami litą.
Stopy w mieczykach kwietnych wsparł. Śpi uśmiechnięty
Śmiechem chorego dziecka do sennej ponęty...
Zimno mu. Daj mu, ziemio, ciepłe sny łaskawie.
Woń twych kwiatów rozkoszą mu nozdrzy nie wzdyma:
Śpi w słońcu i na piersi jedną rękę trzyma,
Spokojny. W prawym boku ma dwie jamki krwawe.

[Arthur Rimbaud „Śpiący w kotlinie”]

Podobny obraz maluje Oscar Wilde: „Piękny ten rycerz, co leży zabity w trzcinach i oczeretach”. A także Yukio Mishima: „Lubiłem tylko królewiczów. A już szczególnym uczuciem darzyłem królewiczów zabitych i takich, w których los wpisana była śmierć. Przepadałem za wszystkimi młodymi ludźmi, którzy zostali zabici”.

Ze snu w kotlinie znów budzę się na filmie. Najbardziej autentyczna scena pokazuje publiczne pocałunki na studniówce – zgrywę erotyczną, kręconą telefonem i wrzucaną na YouTube'a. Dwie dziewczyny całują się na pokaz, bez emocji. Między chłopakami coś się wydarza: napięcie, ryzyko, przyjemność przekraczania tabu. Ten moment naprawdę jest tu i teraz – zazdrosny tłum wydrze go dla siebie. Czy powodem rozpaczy Dominika miałby być uświadomiony nagle homoseksualizm? Czy porywa się na życie, odrzucony przez muskularnego Aleksandra o kwadratowej szczęce – wcielenie gejowskiej fantazji (Bartosz Gelner)? Winne miałoby być społeczne potępienie jego orientacji przez rodziców i obławę znajomych na Facebooku? Nie wierzę, by dziś w warszawskiej elitarnej szkole dla rozpuszczonej młodzieży mogło to stanowić jakiś problem, zwłaszcza pośród hipsterów w sweterkach w serek i okularach retardów, chłopiąt wyśpiewujących falsetem manieryczne frazy. Ale takich bohaterów brak w filmie Komasy. Brak, bo „Sala samobójców” nie chce być diagnozą pokolenia. Z filmu nie wynika, że to „jeden pocałunek zmienił wszystko”, a coming out stał się przyczyną tragedii.

Z gejowskiej poetyki reżyser bierze tylko szczególną mgiełkę cierpienia. „Gdyby tylko wiedzieli, jak ja się czuję! Dowiedzą się, kiedy już będzie za późno!” –mógłby zawołać jego Dominik. Sam dla siebie pozostaje tajemnicą, wierzy że jest wyjątkowy. Egocentryczny, zdesperowany broni do siebie dostępu. W udręce znajduje potwierdzenie swej odmienności.

4. Chyba ci się w dupie poprzewracało

Sednem filmu jest rodzinna drama. Potwierdza to scena w dyskotekowej toalecie, gdzie chłopak odgrywa trzy warianty rodzinnej histerii: „Nie jesteś żadnym gejem!” – przedrzeźnia ojca. „Chyba ci się w dupie poprzewracało!” – matkę. „Internet, błagam, włączcie mi internet!” – samego siebie. Matka (Agata Kulesza) i ojciec (Krzysztof Pieczyński) są tak samo samotni jak on. Marnie grają rodzinną farsę i romanse w złym stylu. Nie mamy wątpliwości, co łączy tę parę, obserwując ich samochodowy seks bez przekonania po studniówce syna. Budzą gniew i żałość, gdy bezradnie pytają dziecko, co mają robić, co mu dać. Celnie i komicznie opisano ich zadaniowe podejście: dopiero gdy syn odmawia podejścia do matury, rodzice szukają pomocy „kogoś kto wyciągnie go z pokoju” i doprowadzi do egzaminu. Wypieranie, unikanie, seria naiwnych pytań o to, czego słucha, czy ma dziewczynę/chłopaka, przynosi dreszcze, zwiera pięść. Chciałoby się reedukować tych podstarzałych analfabetów emocjonalnych. Tymczasem trzeba im wybaczyć. Kult niedojrzałości, jakiego są ofiarami, przechodzi chwilami w patriarchalną sztywność i histerię.

kadr z filmu „Sala samobójców”, reż. Jan Komasa

Syn posługuje się tym samym: zemstą („masz cierpieć jak jeszcze nigdy nie cierpiałaś”) i porzucaniem („nigdy mnie nie zobaczysz”). Obcość, wyświechtane frazesy, brak zrozumienia, zamknięcie na wyrażanie i odbieranie uczuć skazuje relacje rodzinne na porażkę. To błędne koło, w którym każdy gra swoją rolę i dopiero brak jednej postaci może rozbić istniejący układ.

Relację rodzinną przeciwstawiono wirtualnej, intensywnej przyjaźni. Różowowłosa Sylwia w masce (Roma Gąsiorowska) staje się dla Dominika empatyczną towarzyszką, zagrzewającą go do walki o indywidualizm i demonstrację siły. Hasła: „Masz być terrorystą”, „Masz w środku wszystko czego potrzebujesz”, budzą go do życia. Są alternatywą dla rozpaczliwego krzyku: „Ktoś ma tu ze mną być, ktoś ma na mnie czekać”. Zaczyna nosić pistolet w bluzie zamiast pokazywać chrystusowe rany po pobiciu.

Każdy, kto korzystał ze skype'a wie, że wirtualna intymność bywa poruszająca. Tu w scenie, gdy w internetowej kamerce dziewczyna ogląda chłopaka, który śpi. Na moment udaje im się wrócić do raju, choć próżni (uczuć) nic nie wypełni na stałe. Komasa kompromituje zbiorowe złudzenie, że rodzina ma nas chronić przed niedojrzałością, samotnością, bezcelowością istnienia. Niestety, nie chroni.

5. Dlaczego on wybiera właśnie ją?

Przecież Sylwia razi brakiem autentyzmu, wystudiowana recytuje, wzdycha. Jest neurotyczna, czyli za dużo czuje, za dużo myśli, za bardzo kocha (siebie). A jednak wchodzi w jego świat, uwodzi, szantażuje. Odgrywane ni to serio, ni z dystansem smętne pozy stają się językiem, którym para uczy się ze sobą rozmawiać. Dominik nie chce być Orfeuszem z Glucka, odpowiedzialnym za śmierć Eurydyki. Wchodzi więc w jej rolę i wyobraża sobie jej cierpienie. Nie musi wtedy zajmować się swoim.

6. To może na koniec trochę recenzji

Komasa z lubością posługuje się kontrastami, nie boi się kiczu w zdjęciach, dialogach i w muzyce. O ile audiowizualna strona tego filmu wydaje mi się zbyt gładka, to cudownie trafiają patetyczne teksty: „Krwawię cicho żyjąc”, „Chcę się zabić, żeby umrzeć”, „Moimi przyjaciółkami są żyletki – mają bardzo ostre języki”. Poczucie humoru jest subtelne i w pełni znajduje swój wyraz we wspomnianej scenie w toalecie. Świetna i zaskakująca jest postać prymitywnej psycholog, granej mistrzowsko przez Kingę Preis. Terapeutka, która nie słucha, sprawdza telefon, wertuje przypadkowe książki i dociera łomem do wrażliwej psyche, jest tu straszna i śmieszna, i prawdziwa.

Znakomicie rozegrano sceny w świecie gry komputerowej – wcale nie przeszkadza mi ich płaskość i prymitywna animacja. Żyją dzięki świetnemu dubbingowi, który sprawia, że wierzymy, iż za każdym awatarem kryje się prawdziwa osoba. Rozpoznawalny od razu Jasper (Mateusz Kościukiewicz), choć cieleśnie ani razu nie pojawia się w filmie, buduje rolę znakomicie, wlewając w animowaną postać moc i barwę. Zaś Jakub Gierszał jest najciekawszy, gdy powściąga emocje; czuć w nim wtedy delikatność i tajemnicę. Sztucznie wychodzą mu sceny wrzasków, transów, wybuchów i paniki. Ale to bez wątpienia talent, który będzie się rozwijał.

kadr z filmu „Sala samobójców”, reż. Jan Komasa

Czego zabrakło w „Sali samobójców”? Rzeczywistej, nieteledyskowej rozpaczy i dystansu do hamletyzujących bohaterów. Chętnie też dowiedziałabym się, co stało się z Karoliną – studniówkową partnerką Dominika (Aleksandra Hamkało). Zaczyna jako jedna z ważniejszych bohaterek, by skończyć na ostatnim planie, a jej flirty z kryptogejem Aleksandrem wydają się, delikatnie mówiąc, nieprzekonujące.

Reżyser przesadził w finale, idąc o trzy zakończenia za daleko. Mocna scena wejścia matki w awatara syna wystarczyłaby za ostatnie słowo. Poniosła go chęć zamknięcia teatralnej klamry. Postać wyjącej na blokowisku Sylwii czyta się tu jako inną heroinę Glucka – Ifigenię, która przeżywa wbrew własnym chęciom, okazuje się być jedną z „królewien, których wyjątkowość była często tylko wyjątkowym natężeniem cierpienia”. Jej ryku nie sposób wytrzymać.

Jeśli każde samobójstwo jest trochę śmieszne, to finał musi być w złym guście. Smutna samotność w miejskiej dżungli czeka na opuszczenie kurtyny. Może być nim choćby hasło reklamowe produkcji: „Nick to nie imię. Świat to nie matrix. Życie to nie gra, nie daj się wylogować”. I jeśli Komasie nie udało się zrobić dobrego filmu, to sukcesem jest, że próbował. Nie dajmy się zwieść medialnej machinie, samobójstwo nie przerywa dążenia do szczęścia wrodzonego rodzajowi ludzkiemu. Czasem tarzanie się w smutku może być największą przyjemnością. Wie o tym blond idiotka, która płacze nad Eurydyką.

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.