Philip Roth reżyseruje „American Pie”

Grzegorz Wysocki

Nowa powieść Philipa Rotha „Wzburzenie”. Banalne na pozór romansidło z college'u kończy się fabularnym trzęsieniem ziemi

Jeszcze 3 minuty czytania


W podtytule „Wycinki” Thomasa Bernharda mowa o „wzburzeniu” („Eine Erregung”), o którym austriacki pisarz opowiadał w „Spotkaniu” Kriście Fleischmann: „Nie można tego pisać tak spokojnie jak klasycznej prozy, ale gdy człowiek tylko siada, już jest wzburzony samym pomysłem, a kiedy zaczyna pisać, to już wzburza go styl”. Czy również przetłumaczona właśnie na język polski powieść Philipa Rotha „Wzburzenie” jest napisana „wzburzonym stylem”? Czy nad tą niewielką objętościowo książką (druga część „minipowieściowej tetralogii”, na którą składają się jeszcze „Everyman” oraz wciąż u nas nieznane „The Humbling” i „Nemesis”) unosi się duch autora „Wymazywania” i jego językowego radykalizmu?

Główny bohater „Wzburzenia”, Marcus Messner, urodzony, jak sam Roth, w Newark w stanie New Jersey, dopiero skończył 18 lat i nie bardzo podoba mu się sposób, w jaki urządzony jest świat. Nie chodzi tylko o trwającą właśnie wojnę w Korei oraz wiążący się z nią strach przed powołaniem do armii, a więc – w dłuższej perspektywie – przed bezsensowną śmiercią na koreańskim froncie. Marcus zaczyna się też dusić we własnym domu, który staje się nie do wytrzymania za sprawą popadającego w obłęd, opanowanego przez paniczny strach ojca, 50-letniego koszernego rzeźnika. Do tej pory był on mężczyzną nawet przesadnie opanowanym i silnym, a jego relacja z jedynym synem należała do wzorcowych. Oczywiście o tyle, o ile w ogóle możemy mówić o normalnym dojrzewaniu i wchodzeniu w dorosłość na tyłach koszernej masarni: „Przez ostatnie siedem miesięcy poprzedzających studia ojciec nie poprzestawał na wyręczaniu się mną przy mieleniu mięsa i oskubywaniu kur. Nauczył mnie, jak wycina się jagnięce kotlety z jagnięcej tuszy, jak okrawa się żeberka, jak po dojściu do kości usuwa się tasakiem resztki mięsa”.

Philip Roth, „Wzburzenie”.
Przeł. Jolanta Kozak. Czytelnik, Warszawa,
200 stron, w księgarniach od marca 2011
Owe siedem miesięcy Marcus już zawsze będzie wspominał jako „cudny czas”, poprzedzający obłęd ojca wstrząśniętego odkryciem, że „mali chłopcy dojrzewają, rosną, przerastają rodziców i już nie można ich dłużej trzymać pod kloszem, trzeba ich oddać światu” oraz przerażonego wizją, że jego jedyny syn jest rzekomo „kompletnie nieprzygotowany na pułapki życia”. Nie ulega wątpliwości, że „rozsądny, odpowiedzialny, sumienny i pracowity prymus”, jakim od najmłodszych lat był bohater, tym chętniej opuści na dobre swoje rodzinne gniazdo. Przed irracjonalnym strachem ojca ucieka aż do college’u w Winesburg w stanie Ohio („pięćset mil od podwójnych zamków w drzwiach rodzinnego domu”). I choć udaje mu się skutecznie odseparować od obłędu ojca, w jego życiu pojawiają się nowe trudności. Winesburg College okazuje się placówką staroświecką, konserwatywną i – co chyba dla bohatera najistotniejsze, a raczej budzące jego największy wstręt i sprzeciw – chrześcijańską.

Szybko się bowiem okazuje, że właśnie Marcus Messner, ten gorliwy kujon, który jeszcze przed chwilą umawiał się na randki wyłącznie z porządnymi dziewczętami z dobrych domów, był zadowolony z obowiązujących jego rówieśników norm życia w szkole i poza nią, który grał w szkolnej drużynie baseballowej i przewodniczył szkolnemu klubowi dyskusyjnemu – otóż, okazuje się, że ten sam Marcus Messner ma dość i zgłasza swój zdecydowany sprzeciw. Nie tylko więc uwalnia się spod brzemienia paranoicznej (karykaturalnej, ale wciąż przerażającej) formy ojcowskiej miłości, ale jeszcze w Winesburg rezygnuje ze wszystkich – poza nauką – aktywności związanych z tzw. życiem studenckim. Odrzuca zaproszenia kolejnych bractw studenckich, nie zamierza więcej grać w baseball, nie szuka tutaj żadnych przyjaźni, a do śmierdzącego i pełnego bełkoczących studentów baru zagląda tylko dlatego, że – ku własnemu utrapieniu – w weekendy dorabia właśnie pracując w knajpie. Pragnie tylko, by dano mu święty spokój. By pozwolono mu się uczyć, spędzać popołudnia w bibliotece i zaliczać kolejne egzaminy (a tym samym przebywać jak najdalej od koreańskiego frontu).

Jego butna i jednak krańcowo naiwna postawa („Chcę pozostać niezależny”) prowadzi do tego, że ani się obejrzy, a już jest skonfliktowany ze wszystkimi dookoła. Dosłownym i przenośnym gwoździem do trumny bohatera powieści okazuje się gorliwie przezeń „wyznawany” ateizm. Ateizm wiążący się tak z jego młodzieńczą potrzebą niezależności, jak z równie młodzieńczym idealizmem w skrajnej postaci. Przypominam: trwają lata 50., rozpustne dzieci-kwiaty dopiero przychodzą na świat i w najlepszym razie zajęte są skomplikowaną nauką chodzenia, a sam Messner znajduje się na terenie konserwatywnej uczelni, której dyplom uzyskuje się po obowiązkowym „zaliczeniu” czterdziestu nabożeństw w college’owej kaplicy. Nietrudno się domyślać, że emocjonalna tyrada Marcusa, jego „neoficka” pochwała ateizmu/racjonalizmu i krytyka idiotycznych uczelnianych przepisów w jednym, którą – pod wpływem impulsu, a może głupoty – decyduje się zaprezentować świętszemu od papieża dziekanowi uczelni, w niczym mu nie pomoże, za to zdecydowanie wpłynie na jego dalszą karierę uniwersytecką i przyszłe losy w ogóle.

Kłopot z pisaniem o „Wzburzeniu” polega na tym, że chcąc omówić je rzetelnie, nie sposób pominąć zakończenie powieści, które jest swoistym fabularnym trzęsieniem ziemi. Może i od samego początku przez nas przewidywanym, ale nie zmienia to faktu, że ostatnie akapity książki pochłaniamy niecierpliwie niczym pierwsza lepsza pensjonarka odkrywająca uroki romansidła dla dorosłych. Tak naprawdę „Wzburzenie” też jest momentami takim właśnie romansidłem, banalną w gruncie rzeczy opowiastką z życia studenta college’u, który ucieka od nieznośnych rodziców (w tym przypadku ojca), przygotowuje się do egzaminów, nie bardzo dogaduje się ze współlokatorami i – to dopiero novum! – marzy o utracie dziewictwa („byłem zdecydowany odbyć stosunek seksualny, zanim umrę”). Poznaje piękną, choć zdrowo – mówiąc eufemistycznie – rozchwianą emocjonalnie studentkę (naznaczona bliznami na nadgarstkach pramatka dzisiejszych emo-nastolatek?), która odważnie wprowadza go w arkana seksu oralnego, co z kolei w stan ciągnącego się przez kilkanaście stron rozchwiania emocjonalnego wprowadza naszego bohatera (skoro „to” robi i to jeszcze tak chętnie i sprawnie, nie zasługuje ani na szacunek, ani tym bardziej na miłość, prawda?).

Mówiąc szczerze, nawet ateizm Marcusa i wstręt do nabożeństw religijnych – przynajmniej z dzisiejszej perspektywy – nie zaskakuje, bo też nie przypominam sobie żadnej (tragi)komedii z życia college’owego, w której studenci pasjami zaczytywali się w modlitewnikach i oddawali hołd panu na wysokościach. Czas więc najwyższy na prawdziwie perwersyjne pytanie: Dlaczego napisane i wyreżyserowane przez Philipa Rotha „American Pie” uważam mimo wszystko za dzieło może nie najlepsze w jego karierze, ale bez wątpienia ważne, frapujące i warte uważnej lektury?

Po pierwsze (i najbardziej oczywiste): bo jego autorem jest właśnie Roth, a więc jeden z najwybitniejszych współczesnych prozaików, wrażliwy pornograf, przewrotny egzystencjalista, genialny portrecista „amerykańskich sielanek”, stosunków (nie tylko seksualnych) i historycznych szaleństw. Fascynujące jest śledzenie kolejnych, „ulepszonych modeli” jego bohaterów, ich skomplikowanych relacje z rodzicami czy niekończących się zmagań z Bogiem, seksem, chorobami i śmiercią. Warto zestawić na przykład grzecznego Marcusa, którego sercem nagle zaczyna „wzburzenie targać” z Portnoyem, tym kompulsywnym onanistą, czy Davidem Kepeshem, „zboczeńcem”, dla którego nawet trójkąt z dwiema Szwedkami to normalka.

Po drugie, Roth bezbłędnie wygrywa we „Wzburzeniu” wszystkie chyba schematy wspomnianej młodzieżowej „historii college’owej”, a tym samym wynosi ją na inny poziom, nobilituje i uszlachetnia.

Po trzecie, wspomniane już świetne, przewrotne i otwierające szerokie pole do dyskusji, zakończenie powieści. Szkoda tylko, że zostało ono nieco zepsute za sprawą krótkiej noty historycznej, która wskazuje „właściwy” sposób interpretacji.

Po czwarte, „wzburzenie”, jakie opanowuje Messnera, jego odrzucenie tradycji, bunt, niezgodę na status quo i raz po raz powtarzane „Pierdol się!” (nie wiedzieć czemu „fuck you” nie zostało przełożone na polski) wpisuję w szerszą literacką tradycję, do której należą m.in. Stephan Dedalus i jego „nie będę służył”, kopista Bartleby i jego „wolałbym nie” czy „wielki artysta ucieczek”, Michael K. z wybitnej powieści Coetzee’ego, bohater, który chciał po prostu żyć w spokoju, obok toczącej się właśnie wojny domowej, nie uczestnicząc w niej w żaden sposób.

Po piąte wreszcie, „Wzburzenie” Rotha jest językowo dużo bardziej opanowane od wspomnianego na wstępie radykalnego, wzburzonego stylu Bernharda, co w moim przekonaniu przemawia na korzyść tego pierwszego.

Bez względu jednak na tego rodzaju subiektywne rozstrzygnięcia, warto na zakończenie zacytować jeszcze jeden fragment z prowokacyjnego „Spotkania” Bernharda, pod którym to fragmentem Philip Roth z pewnością również by się podpisał: „Po trzydziestu latach czasy już nikogo nie wzburzają, ale wspomnienia tak, człowiek je w sobie uobecnia i wtedy widać, że w mniejszym lub większym stopniu są to same otwarte rany, a jak się wtryśnie do nich trochę trucizny, to całość się rozpala i wtedy powstaje wzburzony styl. […] Wzburzenie jest przyjemnym stanem, wprawia w ruch zastałą krew, pulsuje, ożywia i rodzi książki”.

Rothowi udało się ów przyjemny stan brawurowo ujarzmić i oswoić, dzięki czemu urodziło się takie właśnie „Wzburzenie”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.