LITERATURA OD KUCHNI:
Psoty i gałgaństwa

Bogusław Deptuła

Rozmyślając nad przepisem wynikającym z lektury „Pchły Szachrajki”, w pierwszym odruchu na nadchodzący właśnie post pomyślałem o owych babach drożdżowych napchanych nutami zamiast rodzynków, które zaburczą w naszych brzuchach wojskowymi marszami

Jeszcze 2 minuty czytania

„Chcecie bajki? Oto bajka:
Była sobie Pchła Szachrajka.”


Miałem jej pierwsze wydanie, z 1957 roku, gdy byłem dzieckiem, w rozkosznej, żółtej, płóciennej okładce z tłoczeniami i ilustracjami Ireny Kuczborskiej. Takie samo po latach kupiłem w antykwariacie córce Marysi. Te krótkie wersy, wyskakujące z książeczki jak z katarynki i zniewalające prostotą i urodą, ale i swoistym rymowym natręctwem, dla dziecięcego ucha wprost idealne.

Ale jest jeszcze inny fragment, który zapamiętałem z dzieciństwa i przeniosłem w dorosłość, który nieodmiennie wprawia mnie w dobry humor:

„Był karnawał. W karnawale
Wszyscy bardzo lubią bale.
Pchła więc myśli: „Doskonale!
Bal wyprawię, lecz nie u mnie,
Trzeba przecież żyć rozumnie.”

Ostatnie dwa wersy lubię ponad inne o wiele bardziej wyrafinowane poetyckie frazy. Co więcej, życiowo jestem jej zaprzeczeniem, najchętniej i nieustająco bym spraszał do siebie, karmił i poił. W uznaniu dla tego życiowego natręctwa przyjaciele zrzucili się na prezent w postaci zmywarki, opatrując go komentarzem: ty nas tak ciągle karmisz. Zmywarka została i pracuje dla wspólnego dobra. Nie ma co ukrywać, pozostaję Pchły zaprzeczeniem. Może mi nawet z tym lepiej.

Czytając pchle przygody, po raz nie wiem który, i szykując się do pisania o jedzeniu, doskonale pamiętałem passus o wizycie w cukierni:

„Pchły ciastkami zwykle gardzą,
Nasza zaś lubiła bardzo
Tartoletki, papatacze,
Ptysie, bezy i sękacze,
Rurki z kremem, tort z wiśniami
I babeczki z malinami.”

rys. Malwina KonopackaTu dojdzie do kolejnego pchlego gałgaństwa, uroczego, bo jedzeniowego, gdy rzekła:

„Dzisiaj rurki z kremem zjem,
Bo ogromnie lubię krem,
Proszę podać ze trzydzieści,
Stolik więcej nie pomieści!”

Nieodparcie wszystko chciałoby się przywołać – w cudownym rytmie katarynki! Że wyjadła tylko krem, że zapłaciła za jedną tylko zjedzoną, że cukiernik przypalił cały piernik, że wytruć pchłę chciał z pomocą flitu… Znakomity jest również opis przyjęcia u Szachrajki, bo jak jej zależało, to zapraszała również do siebie, gdy udawała, że znakomicie śpiewa operowe arie, dopóki karaluch ukryty w patefonie nie pomylił płyt.

Lecz zanim to się stało:

„Dwa uczone karaluchy
Roznosiły placek kruchy,
Pestek, maku, cukru garstki,
A w szklaneczkach jak naparstki
Sok z czereśni, oranżadę
I mrożoną czekoladę.”

O jednym jednak fragmencie zapomniałem kompletnie, a teraz będzie jak znalazł, bo zbliża się powoli Wielkanoc, czyli czas na pieczenie drożdżowych bab. Dla Pchły ważniejsze od samego ciasta były rodzynki, a że nie można ich było dostać, wymyśliła swą kolejną psotę. Przeszukawszy wszystkie sklepy i nie kupiwszy rodzynek ani w kawiarni, ani owocarni, trafiła do sklepu muzycznego. Tam poprosiła o „Utwór ładny i zabawny,/ I możliwie lekkostrawny”. Dostała więc marsz, z którego: „Scyzorykiem w trzy minuty / Wydłubała wszystkie nuty”. Baby nadzwyczajnie się udały, ale skutek był łatwy do przewidzenia:

„No, i cóż? Po długim poście
Wszystkie baby zjedli goście
Do ostatniej okruszynki,
A że zjedli też rodzynki,
Więc im potem tydzień cały
Kiszki głośno marsza grały.”

*

Jan Brzechwa „Pchła Szachrajka”.
Czytelnik, Warszawa 1957, 40 stron
Jan Brzechwa, a właściwie Jan Wiktor Lesman (1898-1966) – stryjeczny brat Bolesława Leśmiana – zaczynał przed II wojną jako poeta liryczny. Wydał kilka tomów poezji, choć zauważone, odnotowane i zrecenzowane, nawet w „Wiadomościach Literackich” przez Stefana Napierskiego, uznania poecie nie przyniosły, a i do historii międzywojennej literatury nie weszły. Swoistą ciekawostką może być tylko poemat „Express”, który w brzmieniu dziwnie przypomina o wiele późniejszą, sławną „Lokomotywę” zaprzyjaźnionego z Brzechwą Juliana Tuwima: „Stuk szyn,/ Stuk szyn,/ Dym bucha,/ Dym bucha,/ Trzask/ Blask/ Z szumem i sykiem/ Jak huczna zawierucha,/ Nie stając przed nikim…”. Recenzentka Nela Samotychowa napisała o „onomatopeicznym obrazie pędzącego pociągu”. Inny recenzent, pisząc o poważnej poezji Brzechwy, nie był zbytnio łaskawy nazywając ją „tanim rymoróbstwem”. Przez szacunek i umiłowanie utworów dla dzieci – nie będę cytował już fragmentów owych poetyckich wytworów.

Ale Brzechwa był też wziętym autorem satyrycznym. Używał pseudonimu Szer-Szeń (to właśnie u Szerszenia w domu Pchła wyprawiła sławny bal, nie u siebie), pisywał wspólnie z Marianem Hemarem i Julianem Tuwimem. Odmianę jednak przyniosło opublikowanie jeszcze przed wojną dwóch tomów poezji dla dzieci: „Tańcowała igła z nitką” (1938) i „Kaczka dziwaczka” (1939). Sławny stryjeczny brat nie uważał tych utworów za prawdziwą literaturę, ale my dziś możemy mu to wybaczyć. No a potem, już po wojnie, posypały się kolejne zbiory poezji dziecięcej – trzy tomy przygód „Pana Kleksa”, powszechnie i nadal lubianego przez najmłodszych. Choć sam do partii nie wstąpił, pisał Brzechwa mocno zaangażowane, socrealistyczne wiersze (jak „Marsz” czy „Głos Ameryki”), które wciąż przysparzają kłopotów jego pamięci. Najbardziej drastyczną formę owa niechęć przybrała w 2007 roku, gdy będąca wówczas u władzy partia zgłosiła postulat usunięcia Brzechwy z listy patronów ulic i szkół…

Już po śmierci poety, w 1968 roku, opublikowane zostały jego „Opowiadania drastyczne”. Tom ten adresowany był dla czytelników dorosłych. Odwoływał się do doświadczeń wojennych, ale miał mieć w sobie coś oskarżycielskiego, obnażającego, demitologizującego – miłość, wierność, a nawet i wojenne cierpienia. W istocie jest w tej prozie, niebyt lotnej, coś z chęci epatowania czy szokowania, trochę za wszelką cenę. Nie przetrzymały swego czasu, a i w ówczesnym odbiorze zbytnio nie zaistniały. Chyba miały narobić szumu, a przeszły bez echa. Może na ten brak recepcji wpłynęła przedwczesna śmierć poety, ale być może ta przyczyna skryta jest w samym pisarstwie. Dziś lepiej już nie cytować tych mało wyszukanych porównań i zdań niezbyt przejmujących. Dla porządku i własnego spokoju przeczytałem te opowiadania, i mogę wszystkich zapewnić, że ich lektura nie wstrząśnie czytelnikami. Zatem wszystkim miłośnikom przygód „Pchły Szachrajki” raczej polecam ponowną jej lekturę, niż „Opowiadań drastycznych”.

Rozmyślając nad przepisem wynikającym z lektury „Pchły”, w pierwszym odruchu na nadchodzący właśnie post pomyślałem o owych babach drożdżowych napchanych nutami zamiast rodzynków, które zaburczą w naszych brzuchach wojskowymi marszami. Piękne by to było, no i jakoś wiosenne. Jednak po chwili namysłu postanowiłem kuchni przywrócić papatacze, wyliczane wśród ciastek w cukierni, ale dziś kompletnie zapominane. A to nader wdzięczne drożdżowe ciastka, o włoskim rodowodzie, na Wielkanoc wręcz doskonałe. Mają formę spiralną, ślimaczą, nieskończoną i urodziwą. Jest w nich coś podstawowego, żeby nie powiedzieć: archaicznego. I nadzwyczajnie do samodzielnych cukierniczych prób się nadającego, więc nic – tylko spróbować.

Papatacze Pchły Szachrajki

Ciasto:
50 dag mąki pszennej
5 dag drożdży
5 dag cukru
10 dag roztopionego masła
0,5 szklanki tłustego mleka lub śmietanki
2 jajka
szczypta soli

Nadzienie:
10 dag rodzynków
10 dag migdałów
10 dag orzechów
1 łyżka skórki pomarańczowej
1 łyżeczka cynamonu
5 dag masła
5 dag cukru

Polewa:
5-10 dag cukru pudru
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka rozpuszczonego masła

- drożdże rozmieszać z letnim mlekiem, łyżeczką cukru,
- odstawić na 10 min., żeby wszystko zaczęło pracować,
- wlać do mąki, dodać pozostałe składniki ciasta,
- wyrobić ciasto, odstawić na 30 min. do wyrośnięcia,
- rozwałkować na grubość 1 cm,
- polać roztopionym masłem, posypać cukrem i bakaliami,
- ciasto zwinąć w rulon,
- pokroić na plastry szerokości 1 cm,
- ułożyć je luźno na blasze do wyrośnięcia na 30 min., na papierze do pieczenia,
- wstawić do piekarnika nagrzanego do 220 st. i piec ok. 20 min.,
- po upieczeniu, jeszcze ciepłe, posmarować lukrem zrobionym z cukru pudru, soku z cytryny i roztopionego masła i ew. wody lub aromatycznego alkoholu, gdyby konsystencja nie była płynna i dobra do smarowania.

To piękne ciastka, o uniwersalnym smaku. Chyba że ktoś nie lubi cynamonu, albo innego ze składników, ale wtedy zwyczajnie może go pominąć, a na Wielkanoc będą jak znalazł. A do tego mam nadzieję przestaną być papatacze pustym słowem, o nieznanym smaku, wyskakującym z rymowanej bajki, o przygodach Pchły Szachrajki.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.