Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ARCHEOLOGIA PRZYSZŁOŚCI:
Kombi 2.0

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Opole, rok 1986. Na scenie zespół Kombi, u szczytu sławy i popularności. Upadek PRL jest bliski, ale trudno uznać, że spodziewany – co nie zmienia faktu, że przepływ trendów i towarów pod Żelazną Kurtyną nabiera mocy. Muzycy Kombi, samozwańczy „królowie życia”, którzy na scenie noszą efektowne, połyskujące marynarki, jakich nie sposób kupić w zwykłych, polskich sklepach, są uosobieniem fantazji o zachodnim konsumpcjonizmie. Śpiewają o zagranicznych alkoholach i hotelu Victoria. Ale nie tylko ubiór muzyków i tematyka ich piosenek świadczy o tym, że Kombi jest otwarte na nowe, zachodnie trendy. Ważna jest też forma: zespół korzysta z syntezatorów oraz – a to absolutna nowość – z komputera Commodore 64.

To nie jest jednak historia o zespole Kombi ani wstęp do opowieści o komputerze, który był jedną z fantazji naszej wczesnej młodości, ale historia o tym, jak ograniczone są nasze możliwości wyobrażania sobie przyszłości. Przed ćwierćwieczem muzycy Kombi – ku uciesze opolskiej publiczności – popisywali się komputerem. Wokalista Grzegorz Skawiński zadawał mu pytania o angielskie słowa określające „czerń” i „biel”, a wtedy stojący obok stosu urządzeń Sławomir Łosowski wciskał stosowny przycisk i rozlegało się „black” i „white”, wypowiedziane charakterystycznym, syntetycznym głosem. Publiczność szalała – trudno powiedzieć, czy dlatego, że zachwycały ją lingwistyczne zdolności maszyny, czy dlatego, że taka jest festiwalowa konwencja i po prostu należy się śmiać, nawet jeśli cały dowcip polega na wciskaniu przycisków uruchamiających odtwarzanie dwóch sampli. Za to z perspektywy muzyków sprawa wyglądała jednoznacznie: komputer nie tylko podnosił atrakcyjność występu, ale przede wszystkim ułatwiał pracę. Należało go odpowiednio zaprogramować, a później tylko nacisnąć przycisk. Zrobi to, co chcemy. Tylko tyle – i nic ponadto.

Warszawa, rok 2009. Picie zagranicznych alkoholi w hotelu Victoria nie rozpala już wyobraźni tak, jak dwie dekady wcześniej. Nastały nowe czasy, pojawiły się nowe marzenia i nowe problemy. Pracownicy portalu Wirtualna Polska pytają Grzegorza Skawińskiego o internet. Muzyk, jak nietrudno się domyślić, narzeka na piractwo. A więc przyszłość wymknęła się spod kontroli. Komputery, które miały ułatwiać tworzenie muzyki i pomagać w bawieniu publiczności, okazały się też trochę zdradzieckim koniem trojańskim. Nie tylko reagują na wciskanie przycisków, lecz same powciskały mnóstwo przycisków na panelu sterowania kultury.

W myśleniu Polaków o komputerach jak w soczewce skupiają się fantazje na temat modernizacji i normalności – czyli wejścia wreszcie na tę właściwą drogę ku przyszłości. Upadek komunizmu miał sprawić, że muzycy zamiast zarabiać głównie na koncertach, będą wreszcie żyć ze sprzedaży płyt. Okres, w którym piractwo nie było piractwem, tylko legalną działalnością – także biznesową – trwał przecież tylko kilka lat. Z dzisiejszej perspektywy pozbawione barier prawnych kopiowanie kultury było jednym z przejawów (patologicznych) chaotycznego okresu zmiany. Umowy międzynarodowe szybko wymusiły na Polsce zmiany prawne, które miały sprawić, że skończą się kłopoty z piractwem – zarówno tym państwowym, jak i oddolnym. Stało się inaczej: zaledwie w kilka lat po antypirackiej ustawie o prawie autorskim z roku 1994 pojawiły się internetowe sieci wymiany plików i znów – jak w PRL-u – zaczęły funkcjonować jako podstawowy sposób dostępu do muzyki.

A wydawało się, że przemieszczając się z peryferii w stronę kulturowego centrum (Europa Zachodnia i Stany Zjednoczone), będziemy przyjmować jego standardy. Pod wieloma względami tak właśnie się stało, ale równocześnie pojęcie centrum uległo rozmyciu. Zmieniły się też jego relacje z peryferiami. Dziś coraz częściej słychać, że przyszłość świata należy do Chin, Indii, czy Brazylii. I pod wieloma względami to właśnie obowiązujące tam – często dość „pirackie” – standardy ochrony własności intelektualnej będą obowiązywać w przyszłości (bo przecież na poziomie praktyk dominują już dziś, nie tylko w Polsce, ale i w „dawnym centrum”).

Nasza wyobraźnia ma swoje ograniczenia, żywi się tym, co było i co jest, nie może więc w pełni kontrolować przyszłości. Przy wielkich przełomach trudno więc przewidzieć coś, co czeka tuż za rogiem – nieodległy upadek systemu politycznego, czy nieco późniejszy upadek systemu kulturowego. Nowe technologie mogą sprawić, że wydarzenia uwalniają się spod kontroli. Bo nie ma jednej drogi ku przyszłości. Pewne trendy wpisują się w prawidłowość „tak jak teraz, tylko bardziej”: komputery, którymi ćwierć wieku temu popisywali się muzycy Kombi, są nieodłącznym elementem dzisiejszej codzienności. Inne trendy zostają częścią przeszłości, choć nigdy nie wiadomo, czy z niej nie powrócą (połyskujące marynarki z wywiniętymi mankietami). A jeszcze inne w ogóle na większą skalę nie mają okazji zaistnieć. „Ucywilizowanie” rynku płytowego po upadku PRL nigdy nie nastąpiło. Najpierw piractwo było legitymizowane przez państwo i uprawiane przez biznes, dekadę później zaczął je legitymizować Napster, a później Pirate Bay.

Media często wpływają na nas silniej niż my na nie. Możemy programować komputery, ale one także przeprogramowują nas. I czasem robią to nawet wbrew interesom przemysłów kultury (choć być może pod dyktando innych przemysłów). A w przypadku Polski, jak widzimy, umożliwiony przez komputery piracki obieg kultury jest paradoksalnie powrotem do stanu znanego sprzed 1989 roku, choć wówczas podobna wymiana była oparta o inne technologie.

W mało intensywnej debacie publicznej na temat piractwa i własności intelektualnej głos artystów – zazwyczaj muzyków – jest często najbardziej wyrazisty. W dzisiejszych wypowiedziach twórców niezależnej kultury lat 80. zaskakuje, jak daleko odeszli od ówczesnych korzeni. Obieg muzyki opierał się wówczas na nagraniach koncertowych wykonywanych z widowni na magnetofonach Kasprzak, i na kasetach wielokrotnie kopiowanych chałupniczymi metodami. Dotyczyło to w równej mierze bardów solidarnościowego podziemia i punkowców. Niestety dziś żaden z tych twórców z dumą nie stwierdzi, że niezależna kultura za PRL rozkwitała w modelu całkowicie pirackim, ignorującym kwestie własności intelektualnej. Kazik, komentując w 2009 roku wyciek płyty „Hurra” do sieci, nazwał kopiujących złodziejami i kurwami. Młodszy o pokolenie L.U.C. widział wówczas w piractwie odbicie „soviet mentalu” – negatywną spuściznę komunizmu, a nie kontynuację podziemnego etosu.

Kazik i L.U.C. sugerują, że w 1989 roku zmieniły się po prostu warunki gry. I nie chcą traktować romantycznego piractwa z własnej młodości jako podobnego do dzisiejszej wymiany w Sieci. Tymczasem komórki wycelowane w scenę na każdym koncercie służą dokładnie temu, co radiomagnetofony Kasprzak w Jarocinie – uruchamianiu niezależnego, pirackiego obiegu treści. A muzycy, tak jak kiedyś, zarabiają raczej na koncertach niż sprzedaży płyt. I raczej nie jest to sytuacja, z której można wyjść, naciskając jakikolwiek przycisk.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).