WSPOMNIENIE:
Strach go kochać

Łukasz Maciejewski

22 października w Teatrze Studio odbyło spotkanie poświęcone Markowi Walczewskiemu, z udziałem Małgorzaty Niemirskiej, Wojciecha Malajkata i Zbigniewa Zamachowskiego. Jego zapis wkrótce na dwutygodnik.com

Jeszcze 1 minuta czytania

Rozgorączkowane spojrzenie, zadziorne gesty, barokowe glissanda śmiechu uprawomocniały tragiczną kondycję ludzką – w połowie realną, w połowie szaloną. Głos nie pasował do fizjonomii. Twarz odklejała się od karku. A jednak wszystko pasowało. W teatrze i kinie Marek Walczewski oswajał piski, nerwobóle i szaleństwa. Aktorstwo było dla niego sprawą życia i śmierci. Sporty ekstremalne.

W masie wszyscy wydają się równi. W miarę sprawni aktorzy, zasłużeni reżyserzy z wysługą lat, uznani kompozytorzy po przejściach, tworzą czcigodny rodzimy areopag uznanych przeciętności. Walczewski nigdy nie był przeciętny. Albo drażnił, albo fascynował. Jako aktor był trochę jak Henryk z „Nie-Boskiej komedii” (1965) Krasińskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego. Przegięty, zmanierowany, znerwicowany i potężny. Strach go kochać.

W kinie i teatrze Walczewski przez całe lata poszukiwał odpowiedniego miejsca dla siebie. Ten wybitny aktor nie pasował zupełnie do mieszczańskiej, teatralnej konfekcji albo do żenujących telewizyjnych sitcomów, w których – proza życia – niestety zbyt często się obijał. Jego wizytówką była fizyczność: łysina, groźny, niekiedy piskliwy tembr, godna podziwu postura. Ale pod tą cielesną powłoką kryło się psychologiczne i sensualne rozwibrowanie. Mimowolny bezwstyd, który pokochali w Walczewskim najwięksi reżyserzy: Jerzy Grzegorzewski, Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz, Maciej Prus, Krystian Lupa.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Walczewski stworzył w teatrze kilkanaście kreacji, które przeszły do historii: Joyce w „Bloomusalem” (1974), Scurvy w „Szewcach” Witkacego (1971), Wierszynin w „Trzech siostrach” Czechowa (1969), Krzyk w „Zmierzchu” Babla (1966) byli w interpretacji aktora zawsze o krok od obłędu. Posępni, zdradzieccy, cierpiący. Bez potrzeby definiowania, co tak naprawdę jest w nich zboczeniem, a co „tylko” namiętnością. Walczewski, przyodziany w kardynalską purpurę (genialny Spadolini w „Wymazywaniu” Lupy, 2001) albo w garniturek z demobilu (fascynujący Niewiadomski w filmowej „Śmierci prezydenta” Kawalerowicza, 1977), skrywał wciąż tę samą tajemnicę. Siłą psychologicznej wiarygodności i aktorskiej precyzji znieważał kolejne warstwy makijażów i płytkich skojarzeń, wydobywając zza fizycznego kokonu esencjonalną prawdę bohatera. A owa „prawda” mieściła zarówno perwersję, jak i zawstydzenie; neurozy i nieuchwytne szczęście.

Polskie kino, w przeciwieństwie do teatru, niewiele miało Walczewskiemu do zaproponowania. Zagrał wprawdzie w kilkudziesięciu filmach i serialach, ale w przeważającej większości był jedynie aktorem użytecznym – dającym prawdę najbardziej papierowym typom, z reguły zresztą typom spod bardzo ciemnej gwiazdy. Mimo to aktor ma na koncie również kilka ważnych i wartościowych ról zagranych w filmach Wajdy („Ziemia obiecana”, „Wesele”), Machulskiego („Vabank II”, „Kingsajz”), Kawalerowicza („Śmierć prezydenta”, „Spotkanie na Atlantyku”) i Szulkina („Wojna światów”, „Golem”).

Jednak szczególne artystyczne porozumienie odnalazł Walczewski dopiero w niszowym kinie Andrzeja Barańskiego. Barański był bodaj jedynym polskim reżyserem, który pokazał nam Walczewskiego w inny sposób: łagodniej, niemal lirycznie. W telewizyjnej „Lucynie”, „Kawalerskim życiu na obczyźnie”, „Dniu wielkiej ryby”, przede wszystkim zaś w arcydzielnych „Dwóch księżycach”, aktor w poetyckim kinie Andrzeja Barańskiego stanowił rodzaj dowcipnego kontrapunktu, który bezwiedną lekkością rozrzedzał ponury ciężar egzystencji.

Marek Walczewski nie żyje. To była długa, również filmowa, droga. Od „Pasażerki” Munka z 1961 roku, po „Ono” Małgorzaty Szumowskiej z 2004 roku, w którym zagrał ostatnią rolę. Potem aktora zabrała choroba. Bezwzględna: Alzheimer po kolei usuwa słowa, myśli i dialogi – prywatne i wyuczone – zostawiając chorego z pustą kartką. Właśnie ją zapisujemy.