Jeszcze 1 minuta czytania

Małgorzata Łukasiewicz

ALFABET
„CZARODZIEJSKIEJ
GÓRY”:
C jak ciało

Małgorzata Łukasiewicz

Małgorzata Łukasiewicz

Występuje w „Czarodziejskiej górze”w dwóch wersjach: jako czyjeś ciało, szczególne, konkretne, zindywidualizowane, i jako substrat, rozlana, elementarna, dość niewyraźna materia prima. „Na górze”, w Davos ciała jest dużo, bo wskutek choroby człowiek staje się „raz jeszcze ciałem” albo „czymś bardziej cielesnym”. Ciało potrafi się usamodzielnić i żyć własnym życiem.

Od pierwszych chwil na górze własne ciało sprawia Castorpowi niespodzianki. Jest mu zimno, choć zarazem pali go twarz, ma trudności z oddychaniem, serce bije mu przyspieszonym rytmem. Obecność innych gości w sanatorium zrazu też zaznacza się anonimowymi sygnałami cielesnymi i są to sygnały bardzo odległe od artykułowanej mowy. Zza ściany słychać „chichoty i sapanie”, które następnie przechodzą w odgłosy „aktu zwierzęcego”. Zza jakichś drzwi z kolei dobiega kaszel, który brzmi jak „straszliwie bezsilne gmeranie w papce organicznego rozkładu”, „tak jak gdyby zaglądało się do środka człowieka, a tam już nic więcej nie było, tylko papka i szlam”.

Potrzeby, apetyty i bunty ciała obywają się bez słów. Dają o sobie znać w inny sposób – kaszlem, sapaniem, wypiekami, wzmożonym biciem serca. Przez wiele miesięcy, aż do kuriozalnych oświadczyn w noc Walpurgii, Castorp nie zamienia z madame Chauchat ani słowa, nie rozmawia z nią „w tym sensie, w jakim ten wyraz rozumie kulturalny Zachód”. A przecież utrzymuje się między nimi bardzo żywa komunikacja. Mimowolnie albo świadomie wysyłane sygnały, spojrzenia, gesty, rumieńce są dostatecznie wyraziste. Wywiązuje się z tego cały spektakl, teatralne widowisko bez słów, oparte wyłącznie na ekspresji ciała. Prawdziwym wirtuozem mowy ciała będzie naturalnie Mynheer Peeperkorn, który bełkocze, nie potrafiąc spójnie sformułować ani jednego zdania, a jednak robi niepowszednie wrażenie i przykuwa powszechną uwagę.

Ciało nie sprowadza się do zewnętrznego kształtu: twarzy, sylwetki, unormowanych zachowań. Topograficznie odpowiada mu głębia, wnętrze, to, co pod spodem. Gdy Castorp patrzy na kuzyna rozebranego do auskultacji, widzi „smukły, brązowy, smagły młodzieńczy tors”. Joachim, „zbudowany według wszelkich prawideł”, to „istny Apollo belwederski”.

Następnym razem, w pracowni radiologicznej, Castorp ma faktycznie okazję zajrzeć „do środka człowieka” i widzi ciało w innej formie, a raczej bez formy: wokół szkieletu majaczą „ciemne plamy i czarniawe zygzaki”, widać „coś nieforemnego i zwierzęcego (…) mniej więcej na podobieństwo płynącej meduzy”, „miękki półcień”, „blade opary”. Zwarty kontur rozmywa się, ciało cofa się do stanu pierwotnej materii, niewydarzonej i papkowatej. Wszystkie wewnętrzne portrety – Joachima, Castorpa, Kławdii, innych osób – wyglądają podobnie.

Anatomiczne i fizjologiczne studia, jakim potem będzie się oddawał Castorp, a tym bardziej dysputy Settembriniego i Naphty, wcale nie prowadzą do oswojenia ciała. Uwydatniają tylko jego zdolność do przemian, do nieustannego oscylowania między stanem rozkładu i stanem wyższej organizacji, tę uporczywą własną żywotność, która nie liczy się z porządkiem ludzkiego życia.

Powieści Tomasza Manna zawsze zaludniają tłumy postaci. W „Czarodziejskiej górze” też się od nich roi, ale nawet te najbardziej marginalne są wyposażone w charakterystyczne znamiona, także fizyczne. Adriatica von Mylendonk ma wiecznie jęczmień na powiece, a pan Gänser odznacza się „wywiniętymi wargami”. Ale nie ulega wątpliwości, że pod spodem, pod pozorami indywidualnych rysów, wszyscy zrobieni są z tego samego, rozlazłego i podatnego na formowanie surowca. Cielesna materia jest pierwszorzędnym tworzywem.

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.