„Athalia” Händla
i Capelli Cracoviensis

Dariusz Czaja

Mniejsza o ranking: kiedy słyszy się „Athalię” w tak porywającym wykonaniu, jak ostatnio w Krakowie, uwierzyć można we wszystko

Jeszcze 1 minuta czytania

No i stało się. Kiedy? W niedzielę 13 marca. Gdzie? W krakowskiej filharmonii. Co? Znakomity, rewelacyjny wprost koncert. Wreszcie, wreszcie! Ekstaza tym większa, że absolutnie nic jej wcześniej nie zapowiadało.

Georg Friedrich Handel, „Athalia”. Paul Goodwin (dyr.),
Capella Cracoviensis, Filharmonia Krakowska, 13 marca 2011.
Narzekałem nieco w poprzednim odcinku na letnie wykonanie „Theodory”, pierwszego – w trzyodcinkowym cyklu oratoriów händlowskich – z dzieł awizowanych przez magicznie odnowioną Capellę Cracoviensis. Racjonalnie rzecz biorąc, nie od rzeczy było domniemywać, że kolejne ogniwo händlowskiego tryptyku zaprezentowane zostanie w podobny sposób: bez jakichś dramatycznych potknięć, ale i bez muzycznych olśnień. Tego rodzaju wykonań przyjemnie się słucha, ale – jak się szybko orientujemy – nie zostawiają one nawet nikłego osadu w naszej muzycznej pamięci.

Oratorium „Athalia” (1733) rozpoczęło początki nowego gatunku – english oratorio –  który Händel miał z takim upodobaniem (i ogromnym sukcesem) uprawiać po ostatecznym kolapsie przedstawień operowych. Podstawą libretta stała się ostatnia tragedia Racine’a, odchudzona i nieco schłodzona (mniej okrucieństw) przez Samuela Humphreysa. Tekst przenosi nas w czasy biblijne, do królestwa Judy i nawiązuje do wydarzeń opisanych w 2 Księdze Królewskiej w rozdziale 11. Mamy więc dość okrutną królową Athalię, wyznającą kult Baala, przewrotnego Mathana – kapłana pogańskiego kultu. Stronę żydowską reprezentują arcykapłan Joad, jego żona Josabeth i Abner, dowódca armii judzkiej. Jest jeszcze mały Joas, wnuk Athalii. Zapłonem całej historii jest sen Athalii, w którym widzi chłopca przebijającego ją sztyletem – to czytelny znak zemsty Jahwe. I to oniryczne proroctwo uruchamia akcję dramatyczną. Rzecz o konflikcie religijnym i wierności Jahwe. A cała historią, jak zawsze u Händla, wzbogacona została o potężną ekspozycję ludzkich namiętności.

„Athalia” w Krakowie
/ fot. Tibor-Florestan Pluto [arch. CC]
Paul Goodwin świetnie przygotował zespół i fantastycznie poprowadził całość. Bardzo dobra dramaturgia, zróżnicowane tempa poszczególnych części, wytrzymane crescenda chóru i (wyjąwszy drobne potknięcia) świetni soliści. Czego chcieć więcej od życia? Znakomita głosowo i dramatycznie Roberta Mameli (Josabeth) – już jej pierwsze wejście („Blooming Virgins”) było jak odpalenie petardy, a dalej było równie ostro (spojrzałem do programu: przy arii „Faithful cares” mam notatkę: Oh, God!). Ogniem wewnętrznym dorównywał jej Paul Agnew (Mathan) – druzgocące „My vengeance awakes me”. Geraldine McGreevy (Athalia) też miała swoje pięć minut (przejmująco wykonana aria „I see all hopes”). Robin Blaze miewał kłopoty od czasu do czasu, ale tam, gdzie było dobrze („O Lord, whom we adore”), to było naprawdę dobrze. Czysto, selektywnie i smakowicie brzmiała kapela. No i chór. Wreszcie!! Händlowski chór, który zginął gdzieś w „Theodorze”, tu zabrzmiał jak trzeba. Nie miauczał, chowając się po kątach, ale śpiewał z kapitalną dynamiką i ekspresją („Hallelujah”). Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam, co dwa tygodnie wcześniej, zestaw instrumentalistów i chórzystów jest na scenie!

„Athalia” w Krakowie / fot. Tibor-Florestan Pluto [arch. CC]

Goodwin zaprezentował w Krakowie (podobnie jak i na płycie nagranej dla DHM, m.in. z Nurią Rial) wersję z 1735 roku. Z kawałkami (śpiewanymi po włosku!), a dopisanymi specjalnie dla celebryty Carestiniego. Na koniec, przed finałowym chórem („Hallelujah”), zabrzmiał też koncert organowy. Rozsadzało to nieco spójną dramaturgię dzieła, ale przynajmniej Robin Blaze miał poczucie, że uczciwie zarobił na chleb, a organista pokazał, że grać potrafi. To wszystko mało ważne. Istotne jest to, że usłyszeliśmy wreszcie na polskiej scenie znakomitego Händla. Posłuchaliśmy dzieła wykonanego przez prawdziwy  z e s p ó ł,  a nie poszczególne jego ogniwa. Rzadką przyjemnością było posłuchać, jak działa ów żywy, precyzyjnie reagujący muzyczny organizm; organizm, w którym jest napędzająca go od wewnątrz energia i poryw. A tak już jest, że te jakości przenoszą się natychmiast na publiczność. Nie słuchaliśmy tego Händla, ale byliśmy w środku tej muzyki!

„Athalia” w Krakowie / fot. Tibor-Florestan Pluto [arch. CC]

Znajomi, którym opowiadałem o genialności „Theodory”, patrzyli na mnie podejrzliwie w trakcie krakowskiego koncertu, a i po – nie kryli rozczarowania. Przyznam, że ja z kolei jakoś nie dowierzałem tym, co utrzymywali, że „Athalia” to jedno z pierwszych arcydzieł z händlowskiego cyklu angielskich oratoriów. Dalej mam wątpliwości, czy muzycznie i dramaturgicznie to ta sama klasa zjawisk, co „Theodora”, czy „Jephta”, niemniej to bez wątpienia dzieło wybitne. Ale mniejsza o ranking: kiedy słyszy się „Athalię” w tak porywającym wykonaniu, jak ostatnio w Krakowie, uwierzyć można we wszystko.

Bez dwóch zdań: to był wieczór pełen zdarzeń nadzwyczajnych. To niewątpliwy sukces wykonawców, w tym szczególnie chcę podkreślić rolę krakowskiego zespołu instrumentalnego i chóru. Jeśli Capella Cracoviensis utrzyma się w tej formie, skazana jest na sukces. Nic jej przed tym nie uchroni.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.