„Czarne słońce”, reż. Krzysztof Zanussi

Bartosz Żurawiecki

Na dobrą sprawę, „Czarne słońce” mogłoby być adaptacją nieznanego opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza albo pobocznym filmem Lucchino Viscontiego

Jeszcze 1 minuta czytania


Ach, czego ja się nasłuchałem o tym filmie, zanim go jeszcze obejrzałem! Że kuriozum, że Zanussi już się kompletnie odkleił od rzeczywistości, że zaiste kicz strzelisty. Obejrzałem i potwierdzam – to kino anachroniczne. Ale też przez swoją anachroniczność intrygujące. Upieram się również, że Zanussi w kraju i Zanussi za granicą to nie jest dokładnie ten sam Zanussi. Nad Wisłą artysta od dłuższego czasu demonstruje gębę katechety. Jego ostatnie filmy są serią lamentów nad upadkiem obyczajów, religii, sztuki, filozofii i w ogóle wszystkiego. Rozgrywają się – jak to określił mój znajomy –„między kruchtą a biblioteką”. Z okazjonalnymi wypadami na bankiety w sferach dyplomatycznych, klerykalnych albo biznesowych.

W Polsce Zanussi niezłomnie broni się przed zdjęciem garnituru. Tymczasem za granicą... Nie, żeby od razu ten garnitur zdejmował, bez przesady. Lecz jednak uchyla nieco jego poły. „Czarne słońce” podpowiada także „na głos”, w jakim języku należy czytać filmy Zanussiego, by wydobyć z nich najciekawsze, często ukryte treści. Nie w języku dyskursu religijnego, jak to zadekretował sam twórca, ani nie w języku „moralnego niepokoju”, jak to od lat czynią leniwi krytycy. Zanussi mówi do nas językiem modernizmu i – jeśli chce się wyjść poza banalne i obłudne konstatacje – trzeba z nim do tej modernistycznej gry przystąpić.

Akcja filmu dzieje się niby współcześnie – scenariusz powstał na podstawie sztuki Rocca Familiariego inspirowanej wydarzeniami sprzed dwudziestu lat – ale wygląda, jakby została przeszczepiona z końca XIX wieku. Tę niedzisiejszość podkreśla jeszcze scenografia: ulice, zabytki, pałacowe wnętrza sycylijskiej Katanii. Na dobrą sprawę „Czarne słońce” mogłoby być adaptacją nieznanego opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza albo pobocznym filmem Lucchino Viscontiego.

„Czarne słońce”, reż. Krzysztof Zanussi,
Włochy-Francja 2007. w kinach od 8 kwietnia 2011
Osią fabuły jest bezinteresowna zbrodnia. Pewien degenerat o imieniu Salvo (Kaspar Capparoni) zabija strzałem z broni palnej pięknego, nagiego młodzieńca, śpiącego na tarasie swego domu. Żona ofiary, Agata (Valeria Golino) – oszalała z bólu i miłości, a zarazem nieufna wobec działań organów ścigania – sama tropi sprawcę, gdyż chce wymierzyć mu odpowiednią karę. Zanussi stara się, oczywiście, wpisać tę historię w rozważania o Bogu, Szatanie, obecności Zła w świecie i ułomnościach doczesnej sprawiedliwości. Ale te dywagacje wypadają drętwo, zwłaszcza gdy reżyser wkłada je w usta wiekowego komisarza policji, który filozofuje, zamiast wziąć się do roboty.

Zabity Manfredi (Lorenzo Balducci) przedstawiony został jako anioł – jego odbiciem staje się wiszący w domu bohaterów i powracający co jakiś czas w kadrze obraz nieziemskiej urody postaci ze skrzydłami. Zabójca – wyposażony w szklane oko, długie, tłuste włosy oraz niechlujny zarost – jest więc diabłem. Ale ta religijna symbolika uwypukla tylko erotyczny aspekt filmu. Salvo zabija Manfrediego, gdyż pożąda jego piękna, jego szczęścia, jego ciała. Żyje zresztą w sadomasochistycznym związku ze swoim dużo młodszym bratem, którego karze fizycznie, gdy ten zrobi coś nie tak. Zastrzelenie Manfrediego to jednocześnie próba zabicia w sobie złych pożądań.

Film otwiera sekwencja miłosnych pląsów obnażonych kochanków. Co prawda, mówią oni do siebie, jakby grali w dramacie symbolicznym (cóż, Zanussi nigdy nie miał ucha i oka do scen intymnych), ale warto podkreślić, że na taka „orgię” nagości autor „Barw ochronnych” pozwolił sobie wcześniej bodaj tylko raz – w prologu innego swego zagranicznego filmu, „Imperatywu”. Męskie ciało do końca zresztą stoi w centrum „Czarnego słońca”. Pokazana zostaje sekcja zwłok Manfrediego, on sam zaś objawia się regularnie Agacie (już przyzwoicie odziany w garnitur). W kostnicy bohaterka pragnie własnoręcznie założyć mężowi ubranie do trumny. Długo zresztą – ku zgorszeniu otoczenia – nie godzi się na pogrzeb, na zakopanie ciała. Jej obsesyjne uczucie nabiera nekrofilskiej aury. Z miłości „po bożemu”, miłości małżeńskiej, zmienia się w „miłość, która nie śmie wypowiedzieć swego imienia”. I która spełnienie może znaleźć tylko w śmierci, bo na Ziemi nie ma dla niej miejsca.

Ta modernistyczna narracja brzmi, jak wspomniałem, anachronicznie i, co tu dużo gadać, fałszywie. Zwłaszcza w kontekście ekranowego i pozaekranowego moralizatorstwa Zanussiego. Tak więc nie dziwi mnie cokolwiek drwiące przyjęcie „Czarnego słońca”. Ja bym jednak tego filmu nie odrzucał, bowiem za jego staroświecką fasadą kryje się nie jedno...


Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.