„Trzy minuty. 21:37”, reż. Maciej Ślesicki

Błażej Hrapkowicz

Demontując mit narodowo-katolickiej wspólnoty, reżyser Maciej Ślesicki wpadł w poetykę tabloidu. Gdzieś na obrzeżach kołacze się tutaj świadomość kosztów transformacji i negatywnych efektów biedy

Jeszcze 2 minuty czytania


W materiałach prasowych do najnowszego filmu Macieja Ślesickiego można przeczytać, że reżysera nigdy nie interesowało „tzw. kino artystyczne przeznaczone dla trzech krytyków”. W ustach polskich filmowców takie deklaracje nie wróżą zwykle niczego dobrego, czuć w nich bowiem przekonanie, że tzw. „szeroka publiczność” to jednorodna grupa, którą przeraża perspektywa myślenia w kinie. A jednak – co zaskakujące – udało się Ślesickiemu przełożyć to wątpliwe credo twórcze na film, który nie jest całkowitą kompromitacją.

Chociaż właściwie trudno mówić o wielkiej niespodziance. Czego by o Ślesickim nie mówić, na ubogim gruncie polskiego kina gatunków jest on wyróżniającym się reżyserem, nawet jeśli zbyt bezrefleksyjnie hołdującym stereotypom. „Tato” – jego najlepszy film – był udanym melanżem dramatu i thrillera, mimo że postaci kobiece pochodziły z tego samego imaginarium mizogina, co bohaterki Pasikowskiego (Teresa Lipowska dostała nawet do ręki miotłę, jakże adekwatnie). W „Trzy minuty. 21:37”, jak informuje na początku narrator, widzimy Polskę, w której gasną światła i wyzwala się „naukowo niewytłumaczalna energia” (akcja rozgrywa się 9 kwietnia, kiedy to w części mieszkań wyłączono światło, aby upamiętnić śmierć Karola Wojtyły). W taki dzień, kontynuuje narrator, może zdarzyć się każdy ziemski cud. Ale u Ślesickiego nie rodzi się żadna fantazmatyczna wspólnota ludzi prawych, szczęśliwych i bogobojnych. Nie ma „pokolenia JP II”. Jest za to romans, komedia, tragedia i doza społecznego dramatu.

„Trzy minuty. 21:37” ma strukturę nowelową. W pierwszej opowieści („Reżyser”) słynny filmowiec – zgorzkniały alkoholik – zakochuje się w młodej nauczycielce angielskiego, która szkoli go przed zagraniczną koprodukcją. Ta nieoczekiwana miłość jest bardziej romantyczna od wszystkich polskich rom-komów. Ślesicki nie wstydzi się gatunkowych evergreenów (deszcz, sentymentalna muzyka, wyznanie miłosne na lotnisku), ale wystrzega się naiwności, w czym pomagają mu świetnie współpracujący Krzysztof Stroiński i Agnieszka Grochowska. Druga część („Malarz”) jest mroczniejsza: partner córki reżysera ulega poważnemu wypadkowi, w wyniku którego zostaje sparaliżowany. Voice-over Bogusława Lindy – paniczny głos wewnętrzny zabarwiony ironią – balansuje na granicy śmieszności, ale to odważny chwyt, który wstrzykuje odrobinę czarnego humoru w raczej przerażający epizod. W trzeciej odsłonie („Koń”) grany przez Pawła Królikowskiego ojciec, który spędził trzy lata w więzieniu, para się kłusownictwem, aby utrzymać siebie i syna (znany z „Wenecji” Marcin Walewski). Pewnego razu na jego podwórku zjawia się wypuszczony z transportu na rzeź koń, który spowoduje erupcję zawiści lokalnej społeczności i dalsze konflikty z prawem. Tej odsłonie najbliżej do społecznego dramatu: jej szata kolorystyczna jest odpowiednio szara i matowa, a przyczyny nieszczęść leżą w trudnych i nieprzyjaznych realiach.

„Trzy minuty. 21.37”, reż. Maciej Ślesicki.
Polska 2010, w kinach od 1 kwietnia 2011
Wszystkie segmenty stanowią odrębne całości, a nie tylko ćwiczenia stylistyczne – Ślesicki zna gatunkowe matryce, dobrze czuje konwencje i kreuje bohaterów, którzy mają przeszłość i psychologiczne portrety. Łącznikiem jest postać sfrustrowanego polską rzeczywistością chłopaka, który wędruje ulicami i mimowolnie wpływa na losy innych bohaterów. To najbardziej niejasna postać i w kontekście dokładnej godziny z tytułu dosyć przekorna – chłopak reaguje przemocą na otaczającą go krzywdę i erozję więzi międzyludzkich, które nijak się mają do „narodowej jedności” panującej rzekomo w Polsce po śmierci Jana Pawła II. Nie dość, że człowiek człowiekowi wilkiem i nikt nie płacze po papieżu, to jeszcze na trzecim planie przemykają „prawdziwi katolicy” – np. pielęgniarka, która traktuje sparaliżowanego malarza jak rzecz, a potem zapewnia, że się zań pomodli.

Jednak demontując mit narodowo-katolickiej wspólnoty, wpadł Ślesicki w poetykę tabloidu. Niesympatyczna pielęgniarka mówi, że ma jeszcze dwudziestu pacjentów do opieki, ale jej racji nie słuchamy, bo to wiedźma (szkoda, że nie gra jej Lipowska). Pani w urzędzie, żywcem przeniesiona z późnego Barei, obwieszcza chłopakowi, że jest już godzina czwarta, a więc nie zdąży go obsłużyć – a to wredna baba, przecież do czwartej jeszcze dziesięć minut! Wizję rozpadu, którą lansuje Ślesicki, falsyfikuje też metafizyczny rdzeń filmu – mimo wszystko owa 21:37 to wyjątkowa czasoprzestrzeń, w której jakaś specjalna siła (choćby przypadek) zaingerowała w życie mieszkańców ziemskiego padołu. Ta sprzeczność nie wychodzi filmowi na dobre.

Najbardziej traci na tym nowelka, która wydaje się najciekawsza – „Koń”. Żyjący z nielegalnego procederu bohater Królikowskiego wspomina, że miał własny warsztat, ale po wyjściu z więzienia wolnorynkowy raj dla przedsiębiorczości zatrzasnął się przed nim z hukiem. Gdzieś na obrzeżach kołacze się tutaj świadomość kosztów transformacji i negatywnych efektów biedy (frustracja, zawiść, zazdrość). Lecz popkultura ma funkcję regulującą, więc bajkowa rezolucja rozwiewa niewygodne pytania – szpital można zamienić na opiekę prywatną, a pieniądze wykopać (dosłownie). Krytykom trzem pozostaje narzekać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.