W ziemskim domu
zamiast okien są lustra

Rozmowa z Leszkiem Engelkingiem

Tłumacz Vladimira Nabokova mówi o swojej fascynacji jednym z najwybitniejszych pisarzy XX wieku, o niebycie, sobowtórach, motylach, symbolach, erotyce i o tym, na czym polega dobry przekład

Jeszcze 6 minut czytania

EDYTA HETMANOWSKA, IGA GIERBLIŃSKA: Co Pana łączy z Nabokovem?
LESZEK ENGELKING: Zamiłowanie do sztuki, a szczególnie literatury, opiera się na przekonaniu, że prawdziwa sztuka jest skupiona na sobie, zainteresowana głównie swoją specyfiką, własnym artyzmem. Ale zarazem w wartościach estetycznych tkwi coś głębszego, co – jak to ujmował Nabokov – łączy nas z inną, lepszą rzeczywistością.


Ale wkroczenie w tę lepszą rzeczywistość to u Nabokova przejście ze świata żywych do umarłych...
Tak, ale rzecz się do tego nie ogranicza. Różnych rzeczywistości jest u niego więcej. Podstawowa, czy raczej wyjściowa opozycja to, zdaniem niektórych badaczy, przeciwstawienie rzeczywistości wygnania i rzeczywistości ojczyzny. Przy czym rzeczywistości ojczyzny właściwie już nie ma. Nigdy bowiem nie ma rzeczywistości naszej prawdziwej ojczyzny, naszych stron rodzinnych, choćbyśmy się na krok nie ruszali z naszego rodzinnego miasta czy rodzinnej wioski, jesteśmy wygnani z czasu. A w wypadku Nabokova jeszcze dochodziło do tego wygnanie z przestrzeni, z krajobrazów rodzinnych.

Wspólnym mianownikiem jest przemijanie, odejście w niebyt, bezczasowość, nieistnienie?
Niebytu raczej nie ma u Nabokova. Czy też ostrożniej: ma nadzieję, że go nie ma. Proszę przypomnieć sobie początek jego autobiografii: kolebka zawieszona między dwiema nicościami. Tę wizję podpowiada zdrowy rozsądek. Tymczasem trzeba pamiętać, jak Nabokov traktował zdrowy rozsądek – skrajnie niechętnie. Warto sobie przypomnieć filipikę przeciwko niemu w jednym z wykładów o literaturze. Więc jeśli właśnie zdrowy rozsądek coś nam podpowiada, to nie powinniśmy w to wierzyć. Nie ma u niego odejścia w niebyt. Być może w bezczasowość, ale to co innego. Może rzeczywistość bezczasowa jest rzeczywistością doskonalszą. Nie ma tam teraźniejszości i przeszłości. Jak w „Przezroczystych przedmiotach”. Narrację prowadzą w tej powieści osoby w jakiś sposób uprzywilejowane – to umarli. Jeśli chodzi o Nabokova i metafizykę (używam tu tego słowa w rozumieniu potocznym), to musimy pamiętać, że był szalenie ostrożny. Uważał, że najwyżej możemy wyczuć istnienie innej rzeczywistości, ale nic konkretnego o niej powiedzieć się nie da. „W ziemskim domu zamiast okien są lustra”. To cytat z „Daru”.

Żeby wyczuć te rzeczywistości, trzeba mieć inną wrażliwość?
Trzeba mieć szczególny talent. Dar. Związany także z umiejętnością postrzegania wielu czasów, wielu miejsc i rzeczy, całej złożoności rzeczywistości.


Czy taka inność pomaga w tworzeniu?

Nabokov nie znosił ogólnych idei, więc pewnie nie zgodziłby sie na podobne sformułowanie, aczkolwiek taki pomysł chyba da się z jego twórczości wyczytać. Pnin na przykład to ktoś obcy, a jest niewątpliwie metafizycznie uzdolniony. Nabokov go lubi, mimo całej śmieszności. Bardzo sprytnym chwytem jest również to, że mamy w tej powieści rosyjsko-amerykańskiego pisarza, który jest narratorem i nazywa się Władimir Władimirovicz, więc prawdopodobnie jest „Nabokovem”. Ale to kompletnie inny Nabokov, fikcyjny, stworzony przez realnego Nabokova.

Vladimir Nabokov, „Zaproszenie
na egzekucję”
. Tłum. Leszek Engelking,
Polityka, Warszawa, w księgarniach
od grudnia 2010
Jest w jego dziele trochę, używam tego określenia oczywiście nieco ironicznie, bohaterów pozytywnych. Oni rzeczywiście są inni. Nabokov nie znosi masy, boi się jej zwłaszcza w systemie totalitarnym. Pnin jest inny dlatego, że obcy narodowościowo. Jest Rosjaninem w Ameryce, człowiekiem nie potrafiącym dobrze mówić po angielsku i nieporadnym w obcych realiach. Podobnie bohater opowiadania „Obłok, jezioro, zamek”. To Rosjanin wrzucony w niemiecką, już nazistowską rzeczywistość. A więc, po pierwsze, też ktoś obcy narodowo. Po drugie, człowiek wrażliwy, szlachetny, interesujący się czymś zupełnie innym niż masa i za to zostaje przez tę masę stłamszony, upokorzony, skrzywdzony. Dlatego prosi swojego pracodawcę – „ja” narracyjne – żeby pozwolił mu odejść; pozwolił mu umrzeć, przestać istnieć w jego świecie. Bohaterowie tych utworów to ludzie inni, odmienni, ale nie jestem pewien, czy sama inność pomaga zyskać ten dar, o którym mówimy. Na pewno natomiast posiadanie tego daru czyni innym.

Nabokov nie lubił też symboli.
Uważał, że w sztuce ważny jest konkret, krwisty szczegół. Nie lubił także literaturoznawczego klasyfikowania, podziału na szkoły literackie czy kierunki. Jednak w jego postawie dostrzegam echo sporu między akmeistami a symbolistami, żywego w Rosji, kiedy on wchodził w dojrzałość. Akmeiści też mówili o konkrecie, twierdzili, że to, co może być za konkretem, jest drugorzędne w stosunku do tego, co jest tu, na powierzchni. Nabokov nie znosił przede wszystkim alegorii – jako czegoś, co ma jedno ustalone znaczenie, jest powtarzalne, płaskie i nudne. A symbol, pod warunkiem, że jest jednocześnie czymś bardzo konkretnym i ma wartość jako konkret właśnie, może być do przyjęcia.

Nie lubił Niemiec i języka niemieckiego. Czy również dlatego, że był to dla niego pewien symbol?
Nie. Myślę, że Niemcy nie były dla niego symbolem, tylko czymś ogromnie, przerażająco konkretnym. Pamiętajmy, że miał trochę niemieckiej krwi. Miał też pewną wizję Niemiec, ukształtowaną przez romantyzm, także rosyjski –  jako krainy wielkich muzyków i filozofów – ale odruchowo chyba nie przepadał za Niemcami. Poza tym Niemcy były pierwszym krajem jego wygnania, a on obawiał się bardzo roztopienia w obcym żywiole. Pragnął zachować to, co uważał wówczas za najcenniejsze: swoją rosyjskość, język, kulturę i tradycje literackie. Stąd jego niechętne podejście do języka niemieckiego. Ale między bajki należy włożyć to, co wielokrotnie powtarzał, że nie znał niemieckiego.

Vladimir Nabokov „Przezroczyste
przedmioty”
. Tłum. Jolanta Kozak, wydanie II,
MUZA, Warszawa, 144 strony, w księgarniach
od marca 2011
W pewnym sensie pielęgnował w Niemczech swoją inność.
Po jego przyjeździe dość szybko zaczął się tam faszyzm. To było dla niego idiotyczne, wręcz obrzydliwe. Interesował się tym, co się dzieje w Rosji, więc wiedział, jak funkcjonuje totalitaryzm. Tymczasem coś bardzo podobnego zaczęło się w Niemczech. Miał też żonę Żydówkę. Był synem obrońcy Żydów przed rosyjskim antysemityzmem. Wszelkie rasizmy uważał za coś nie tylko etycznie złego, ale też w złym smaku. Nie mógł lubić Niemiec, Niemców i języka niemieckiego. Oczywiście sam z tego nielubienia czasem kpi, jak w „Darze”, kiedy bohater i zarazem narrator czuje instynktowną niechęć do pewnej osoby w tramwaju: ów człowiek chrząka i bohater już po tym, jak chrząka, poznaje, że to nie Niemiec, tylko Rosjanin.

Często mówi się o Nabokovie, że to najmniej rosyjski z rosyjskich pisarzy…
Wątpię, żeby to była prawda. Taki zarzut wysuwała duża część krytyki emigracyjnej i przejęła go później krytyka radziecka, jeśli w ogóle akurat wolno jej było go wspomnieć. Bo co to znaczy być rosyjskim pisarzem? Na pewno Nabokov był zapadnikiem, czyli okcydentalistą, w odwiecznym rosyjskim sporze okcydentalistów z tzw. słowianofilami. Chętnie jednak nawiązywał do tradycji rosyjskiej. Ale wybierał z niej to, co mu najbliższe, np. Puszkina. Puszkin też był po stronie Zachodu, ale trudno go nazwać najmniej rosyjskim klasykiem.

Pasją Nabokova były motyle i okazuje się, że trafnie określił ewolucję modraszków ikarów...
On był doskonałym specjalistą w tej dziedzinie. To pokazuje, że nie trzeba czegoś studiować na uczelni, żeby być znawcą. To była jego wielka pasja i niewykluczone, że gdyby jego życie, a raczej historia potoczyła się inaczej, to może stracilibyśmy pisarza, a zyskali wybitnego rosyjskiego biologa, entomologa. Osobiście jednak cieszę się, że mamy pisarza.

Jakie są podobieństwa między słowami a motylami?
Jego interesowały różnice, a nie podobieństwa. Najważniejsze było dla niego to, co wyróżnia dany podgatunek. W „Rozpaczy” pewna postać, malarz, którego wyśmiewa narrator (ale trzeba pamiętać, że to bardzo niewiarygodny narrator, jak to bywa u Nabokova), wygłasza ciekawą opinię: podobieństwa widzi profan, artysta widzi różnice. To jest myśl samego autora, chociaż użyczona drugoplanowej postaci.

Nabokov pisał o rzeczywistości: „można podchodzić bliżej i bliżej, ale nigdy nie podejdzie się wystarczająco blisko, bo rzeczywistość to nieskończone następstwo stopni, poziomów percepcji, fałszywych den, toteż jest ona nienasycona, nieosiągalna”. Czy takie podejście ma znaczenie dla pisarza?
Musi mieć znaczenie. Nie jest to tylko Nabokovowskie przekonanie. Poznanie nie ma końca. I dobrze. Jakbyśmy wszystko wiedzieli, byłoby strasznie nudno. Nabokov ujmuje to inaczej: najdrobniejszego elementu rzeczywistości nie jesteśmy w stanie poznać do końca, tylko w coraz większym przybliżeniu. Ale to jest właściwie optymistyczne, ciągle warto się starać o lepsze poznanie. Powiada, że lilię może poznać lepiej ktoś, kto jest biologiem, niż zwyczajny człowiek, jeszcze lepiej botanik, jeszcze lepiej specjalista od lilii itd. Każdy poznaje lepiej, ale nigdy do końca. Nabokov był autodydaktem w dziedzinie motyli, ale specjalistą okazał się znakomitym. W pewnym momencie miał dylemat, czy na poważnie nie zająć się motylami. Jego pasjonowała praca stricte naukowa. Musiałby jednak przestać pisać. W końcu wybrał pisanie, za namową żony.

Może żonę denerwowało, że w mieszkaniu ma tyle motyli… Przyjaciele Nabokova mówili o nim, że był największym pantoflarzem na świecie.
Nie sądzę. A nawet jeśli, to co w tym złego? I jeśli ona była oddana jemu i jego sztuce, to co w tym złego? Feministki pewnie czegoś takiego nie lubią i nie jest to ich bohaterka. Ale skoro ona się w tym, właśnie w tym, realizowała... Być żoną literackiego geniusza to poważne zadanie. Odgrywała rolę Muzy, ale i opiekunki, pomagała rozwiązywać różne codzienne problemy, zajmowała się sprawami praktycznymi.

Ale w literaturze znalazła się gdzieś na marginesie…
Wydaje mi się, że pamiętamy o niej. Dedykowane są jej wszystkie angielskojęzyczne książki Nabokova, także angielskie wersje powieści rosyjskich. W autobiografii jest adresatką przedstawioną, jest owym „ty“, które początkowo zbija odbiorców z pantałyku, bo nie wiadomo, do kogo się odnosi. Pewne postaci, choć Nabokov odżegnywał się od utożsamiania postaci z osobami rzeczywistymi, są na niej wzorowane. Przede wszystkim Zina Mertz w „Darze”. Nie kochałem nigdy Ziny Mertz – powiada Nabokov. Tak, nie kochał nigdy Ziny, bo ta była postacią fikcyjną. Ale pod wieloma względami przypomina realną – jego Wierę właśnie. Tak samo nie kochał Maszeńki, która jest fikcyjną postacią, ale przypomina jego pierwszą miłość, Lusię Szulginę.

Vladimir Nabokov, „Oryginał Laury”. Tłum.
Leszek Engelking, MUZA, Warszawa, 304 strony,
w księgarniach od maja 2010
Popularny u Nabokova jest motyw sobowtóra.
Owszem. On sam co prawda mówił, że sobowtóry to straszna nuda, ale lubił, zwłaszcza w wywiadach, rozmówców i czytelników wpuszczać w maliny. Tak samo w powieściach. To była jego strategia. O tym mówi wyraźnie w „Darze”, kiedy ustami narratora opowiada o problemach szachowych. Na tej strategii w dużej mierze opiera się też „Lolita”. Stąd cała jej sława powieści erotycznej. Nabokov sugeruje, że to będzie powieść erotyczna, a potem – figa. Jeśli złapałeś się, czytelniku, w tę pułapkę, to przegrywasz partię przy literackiej szachownicy.

Ale jak się nie złapać w pułapkę przy lekturze „Oka”?
„Oko” – i to jest mój zarzut – jest bardzo przewidywalne. Na końcu dowiadujemy się, że to, co mówił nam narrator, było nieprawdą. Ale dowiadujemy się zbyt późno, nie ma więc zaskoczenia. Chociaż niektórzy czytelnicy do końca nie łapali konceptu „Oka”. Idealnym czytelnikiem jest ten, który potrafi odczytać dzieło w całej jego złożoności. Jak mówił Nabokov: idealną publicznością jest sala złożona z moich sobowtórów.

Czyli racjonalistów?
Ja bym go nie nazwał racjonalistą, tylko idealistą. Natomiast pewien pierwiastek racjonalistyczny oczywiście w nim tkwi, nie zdroworozsądkowy – zdrowy rozsądek jest mu obcy, o tym już mówiliśmy – tylko związany z nauką, przyrodoznawstwem. Zresztą, czysta nauka była w jego przekonaniu bardzo bliska sztuki. Ale wracając do idealnej publiczności – czytelnik powinien przejrzeć chytre zagrania, odkryć fałszywe tropy zostawione przez Nabokova, dostrzec wszystkie jego pułapki, dla swojej własnej przyjemności. Nabokov pisał tak, żeby rozwiązanie było możliwe, ale trudne.

Czy jako tłumacz ma Pan listę książek-marzeń, które chciałby przetłumaczyć?
Mam. Część już udało mi się zrobić, są też rzeczy, do których jeszcze nie czuję się gotowy. Tak było długo z „Adą” – dotąd najtrudniejszą rzeczą, jaką tłumaczyłem. Miałem propozycję przetłumaczenie tej książki dużo wcześniej, ale uznałem, że nie zrobię tego wówczas dobrze. Musiałem jeszcze wydoskonalić warsztat, sporo przeczytać o Nabokovie, jeszcze raz przeczytać całego Nabokova, zobaczyć, jak tłumacze przekładają tę powieść na inne języki, jak sobie radzą z przekładowymi problemami.
Są też pisarze, których cenię i lubię, ale nie należą do mojego translatorskiego emploi, bo tłumacz literatury pięknej – tak jak aktor – ma swoje emploi. Nie ma tłumacza, który potrafi dobrze przetłumaczyć absolutnie wszystko. Tak jak nie ma aktora, który dobrze zagra każdą rolę. Ale mam utwory, które chciałbym tłumaczyć. Na przykład klasyczną powieść gotycką „Memlotha tułacza” Charlesa Maturina. Brak tłumaczenia tego utworu na polski to ogromna luka. Zachwycali się nim na przykład Puszkin czy Balzac. Książka jest gruba i to chyba odstrasza wydawców. Ale to tylko jedna z pozycji, na które mam chrapkę.

Czy „Oryginał Laury” był na Pana liście marzeń?
Nie mógł tam trafić, bo przecież nie wiedziałem, że zostanie wydany. Można się było tego domyślać po rozmaitych sygnałach, ale przede wszystkim nie znałem tego tekstu, bo znać nie mogłem. Poza to tylko szkic powieści, ściślej: szkic jej fragmentów. Ciekawy jako szkic, ale to nie jest to gotowe dzieło czy nawet porządny zarys gotowego dzieła. Nie dziwię się, że Nabokov kazał rękopis spalić.

To dlaczego zdecydował się Pan na tłumaczenie?
Bo mnie interesuje Nabokov. Gdybym był na miejscu Dimitriego Nabokova, to bym pewnie posłuchał woli ojca. Natomiast gdybym był na miejscu Maxa Broda, pewnie bym nie posłuchał woli Kafki. Ale to inna sytuacja. „Proces” i „Zamek” to niemal gotowe dzieła literackie. A Nabokov byłby wściekły, gdyby w takiej postaci tekst ktoś za jego życia ukradł i piracko opublikował. Ale skoro taki fakt literacki, obok którego nie można przejść obojętnie, zaistniał, skoro pasjonuje mnie Nabokov, i skoro interesuje on również wielu czytelników, przetłumaczyłem książkę z chęcią. A było to zadanie o niebo łatwiejsze od tłumaczenia „Ady”. Problemem była oczywiście trudność, która staje też przed czytelnikiem: nie wiemy, co się do czego odnosi, jak to miało dalej się rozwijać, możemy się tylko domyślać, a czasem nie mamy nawet żadnych podstaw do domysłów. To jest swoją drogą arcydzieło edytorskie, bo zrobić z tak króciutkiego fragmentu tak grubą książkę to nie takie proste.

Czy Pana własne doświadczenia literackie pomagają w pracy tłumacza?
Myślę, że tak. Dobrze, jeśli tłumaczem jest pisarz. Dotyczy to zwłaszcza poetów. Choć nie mamy tu do czynienia z regułą bezwyjątkową. Edward Porębowicz znakomicie tłumaczył poezję, a o ile wiem, żadnych własnych wierszy nie wydał. Poza tym niektórzy poeci nie potrafią w tłumaczeniu uciec od własnej poetyki, własnej dykcji, wczuć się w tłumaczony tekst, brakuje im swego rodzaju literackiej empatii.

Jako tłumacz tworzy Pan czy odtwarza?
I to, i to. Tłumaczenie przypomina, żeby użyć metafory niespecjalnie oryginalnej, odgrywanie utworu muzycznego. Czyli jest to działanie odtwórcze, ale zarazem twórcze, zwłaszcza że odbywa się to inaczej niż w muzyce, gdzie utwór napisany na fortepian grywa się na ogół na fortepianie. Tu fortepian po prostu nie istnieje, bo język docelowy jest innym instrumentem niż język oryginału. I trzeba utwór przystosować do tego nowego instrumentu, co jest już elementem twórczym. A pamiętajmy, że to nie tylko sprawa jezyka, ale i całej kultury, kontekstu kulturowego.

Co zatem zrobić, żeby zagrać właściwą nutę?
Jak się zagra niewłaściwą nutę i gra się ją w kółko, to potem powstają tłumaczenia w szczegółach może niezłe, ale jako całość do wyrzucenia. Bo odzywa się w nich zupełnie inny ton. Kwestia intuicji, „słuchu”, warsztatu, i talentu oczywiście. Jest wielu pisarzy świetnie znających języki obce, którzy nie są w stanie tłumaczyć dzieł literackich.

Kiedy zrozumiał Pan, że chce się zająć tłumaczeniami?
Dosyć wcześnie, bo w szkole średniej. Najpierw zacząłem pisać, potem tłumaczyć. Wątpliwości towarzyszą mi zawsze. Czasem zastanawiam się, po co to wszystko, czy ja to dobrze robię. Dużo wątpliwości jest szczególnie na początku, kiedy idzie się trochę po omacku. Nie jest jednak tak, że początkujący tłumacz nie potrafi przetłumaczyć trudnego tekstu. Tak jak czasami początkujący pisarz pisze arcydzieło.

Jakie są podstawowe zasady tłumacza?
Absolutnie podstawowa zasada brzmi: nie ma żadnych zasad. Ale jest też i druga: są zasady, które bardzo powszechnie obowiązują. I tylko wyjątkowo przestają obowiązywać. Pierwsza z tych powszechnie obowiązujących, więc dość banalnych: nie tłumaczymy słów. Ani nawet zdań. Tłumaczymy pewne całostki znaczeniowe. Czasem tłumaczymy kulturę na kulturę. To są ogromne całości. Natomiast laikowi wydaje się, że trzeba wziąć słownik i tłumaczyć słowo po słowie. Oczywiście tak się nie da. Między innymi dlatego literatury nigdy nie będzie dobrze tłumaczyła maszyna.

Czy w pojedynczych słowach jest ukryty jakiś kod, który odnosi się do całości?
Pojedyncze słowa mają w sobie całą historię dotyczącą ich użycia, wobec tego mają w sobie i cały kod, i mnóstwo różnych skojarzeń. Każdy autor, używając danego słowa, używa go z tą świadomością, wybiera sobie spektrum znaczeniowe. To niekoniecznie musi być podstawowe znaczenie słownikowe. Nacisk może padać na kontekst. Czasem pisarz bawi się tą wieloznacznością, są pisarze, którzy to uwielbiają, sam zresztą jako autor to lubię: bawić się wieloznacznością słowa, potencją znaczeń, nakładaniem się znaczeń. Ale są pisarze, którzy koncentrują się na jednym konkretnym znaczeniu. Kolejną powszechnie obowiązującą zasadą jest to, że trzeba pamiętać, kogo się tłumaczy, że każdego tłumaczy się inaczej.

Czym dla Pana jest literatura?
Po pierwsze przyjemnością. Po drugie pasją, namiętnością, czymś, co mnie pochłania. Po trzecie profesją. Po czwarte misją, powołaniem – zwłaszcza w odniesieniu do pisarzy, którzy nie są dobrze znani, a zasługują na wielką uwagę. No i wobec własnej kultury, której można dać coś, czego jej brakuje. Literatura jest też do pewnego stopnia magią. Nabokov o tym mówił: szamaństwo literatury. Czarodziej to ktoś, kto robi czary. Z jednej strony jest to prestidigitator, który dysponuje zręcznością palców i wyciąga króliki z cylindra albo monety z ucha, oszukując odbiorcę. Ale z drugiej strony to prawdziwy czarodziej, który zna tajemnicę magii, potrafi coś niewytłumaczalnego uczynić. Z jednej strony jest zręczność palców i umiejętność sterowania uwagą odbiorcy, z drugiej strony – coś, co trudno określić, co nie jest już wiedzą czy doświadczeniem, ale pewnym darem. Obie te strony czarodziejstwa są w sztuce przydatne.

Przystępując do pracy, pamięta Pan o tym, żeby oszukiwać?
Tak. Mówię teraz oczywiście o własnej pracy pisarskiej. Element oszustwa zdarzał się w moich pomysłach, nawet zanim poznałem twórczość Nabokova. Potem, pod koniec studiów, dowiedziałem się o Nabokovie, sięgnąłem po jego utwory. I trafiłem na pisarza, który przypadł mi do gustu już przy czytaniu pierwszej książki, ba, pierwszych zdań. W większości zresztą tłumaczę pisarzy, którzy są mi bliscy. Często bliscy na tej zasadzie, że podobnie rozumiem literaturę.

A którzy pisarze są dla Pana inspiracją?
Moim ulubionym poetą, a ulubieni poeci są na ogół poetami własnego języka, jest Leśmian. Drugim ulubionym – Mickiewicz. Bardzo wyraźnie coś ich łączy. Po pierwsze: szalona zmysłowość, po drugie: metafizyka. Z prozaików piszących po polsku bardzo lubię Brunona Schulza, zresztą bardzo poetyckiego prozaika. Także Berenta, zwłaszcza „Żywe kamienie” (mam wyraźną słabość do manieryczności). Ale także Gombrowicza, który uczy złośliwości, żartu, przekory. To się bardzo przydaje – także w tłumaczeniach.

Leszek Engelking

ur. 2 lutego 1955 w Bytomiu, poeta, nowelista, literaturoznawca i krytyk literacki. Najważniejszy polski tłumacz Vladimira Nabokova. Od kilku lat jest edytorem nowego wyboru jego pism w warszawskim wydawnictwie Muza. Tłumaczy z angielskiego (m.in. Richard Aldington, Basil Bunting, Hilda Doolittle, T. S. Eliot, Langston Hughes, Kerry Shawn Keys, Amy Lowell, Tom Matthews, Paul Muldoon, Dudley Randall, William Carlos Williams), czeskiego (m.in. Konstantin Biebl, Otokar Březina, Miroslav Červenka, Jakub Deml, Ivan Diviš, Viktor Fischl, František Halas, Jan Hanč, Jiřina Hauková, Vladimír Holan, Ladislav Klíma, Pavel Kohout, Jiří Kratochvil, Ludvík Kundera, Milan Kundera, František Listopad, Karel Milota, Vítězslav Nezval, Martin Reiner, Jan Skácel, Jiří Šotola, Jaromír Typlt, Jaroslav Vrchlický, poezja surrealistyczna, poezja undergroundu), hiszpańskiego (m.in. Sor Juana Inés de la Cruz, Juan Tablada, Federico García Lorca, Octavio Paz, Jorge Luis Borges, Gerardo Beltrán, Abel Murcia, David Carrión), rosyjskiego (m.in. Wiaczesław Iwanow, Maryna Cwietajewa, Władysław Chodasiewicz, Ksenia Niekrasowa, Warłam Szałamow, Eduard Pustynin, Aleksandr Makarow-Krotkow, Siergiej Zawjałow), słowackiego (m.in. Pavol Országh Hviezdoslav, Dominik Tatarka, Hana Ponická, Milan Rúfus, František Lipka, Andrijan Turan, Taťjana Lehenová) i ukraińskiego (m.in. Pawło Tyczyna, Lina Kostenko, Iryna Żyłenko, Mykoła Worobjow, Ołeh Łyszeha).

Najlepsze tłumaczenia?
Z klasyki polskiego translatorstwa wymieniłbym wspomnianego już Edwarda Porębowicza, z którym łączy mnie dalekie pokrewieństwo, co napawa mnie dumą. No i oczywiście Boya, z którym nie łączy mnie nawet najmniejsze pokrewieństwo, co napawa mnie smutkiem. Jeśli chodzi o kwestie rodzinne, to niech mi wolno będzie powiedzieć, że za znakomitego tłumacza z francuskiego uważam mojego stryja, Ryszarda Engelkinga. Czasem mylą nas ze sobą. W moim pokoleniu na pewno Adam Pomorski jest bardzo wybitną postacią. To jest człowiek, który dał nam „Fausta” Goethego. „Faust” był wprawdzie wielokrotnie już tłumaczony na polski, ale żadnego z tych tłumaczeń nie dało się czytać. A tu mamy do czynienia z tłumaczeniem, które oddaje sprawiedliwość arcydziełu; jest oczywiście interpretacją, ale każdy przekład nią być musi. Możemy teraz stwierdzić, że to jest arcydzieło, nawet jeśli nie znamy niemieckiego i nie czytamy go w oryginale. A to tylko jedno z wielkich osiągnięć Pomorskiego. Wystarczy wspomnieć jeszcze kilka nazwisk: Chlebnikow, Mandelsztam, Dostojewski... Dostojewski, którego Nabokov nie znosił.

A teraz Pan nad czymś pracuje?
Właściwie nieustannie nad czymś pracuję. Jeśli chodzi o tłumaczenie, to przygotowuję kolejny wybór Ezry Pounda – jednego z moich ulubionych poetów, którego zresztą Nabokov również nie znosił. Znajdą się w tym wyborze jedynie przekłady, których dotąd książkowo nie publikowałem. Następną rzeczą, jaką się zajmę, będzie znów Nabokov – jego obszerny, książkowy esej o Gogolu. A potem będzie też wielokrotnie przekładany przeze mnie Jáchym Topol, jego najnowsza powieść. Natomiast z własnych rzeczy jestem na etapie szlifowania tomu wierszy „Muzeum dzieciństwa”. Tytuł dużo mówi. To próba powrotu do dzieciństwa, które nie istnieje już naprawdę, jest muzeum samego siebie, także powrotem do miasta rodzinnego. Ta książka będzie moim najobszerniejszym jak dotąd tomem poetyckim. Okazało się, że tworzywa, które jest poecie równie niezbędne jak tworzywo językowe, tworzywa uczuciowego i refleksyjnego, mam w tym wypadku bardzo dużo. Są w tych wierszach m.in. kwestie tożsamości człowieka, jego zmienności w czasie, wygnania, które jest właśnie wygnaniem z czasu. I jest próba portretu miasta, w różnych jego czasach, niezwykle ciekawego, bo wielokulturowego i wielojęzycznego, nie tylko na tzw. „przestrzeni dziejów”. Bardzo osobistego portretu.

Leszek Engelking / fot. Mariusz Kubik,
http://www.mariuszkubik.pl
via Wikimedia Commons
Jakieś najsilniejsze wspomnienie z dzieciństwa?

Silne są wspomnienia o charakterze preerotycznym lub erotycznym, bo dzieciństwo, nie mówiąc już o chłopięctwie, jest całe nasycone erotyką. O tym mówił już Freud, którego Nabokov także nie znosił i którego ja też niespecjalnie lubię, bo nadmiernie upraszcza, ale skłonny jestem przyznać, że trochę racji ma. Powiewy erotyzmu wydają mi się rzeczami szczególnej urody i szczególnego uroku. Pamiętam, jak zobaczyłem kiedyś nagą kobietę w krzakach w parku miejskim, za dnia. Ona była zresztą mocno pijana i jej towarzysze również. Najpierw patrzyłem, chyba nawet zachłannie patrzyłem, a potem uciekłem, kiedy się odezwała. Miałem około 7 lat. W tomie znajdzie się wiersz inspirowany tym wspomnieniem.

Czy pisarz jest pewnego rodzaju hieną cmentarną?
Że niby żywi się tym, co martwe, przeszłością, okrada zmarłe dni i godziny? Tak. Po pierwsze jest hieną, po drugie jest wampirem. I to są bardzo dobre, bardzo przydatne cechy pisarza.