Hablund
(fragment powieści
„Stacja Tajga”)

Petra Hůlová

Hablund przede wszystkim był zachwycony

Jeszcze 3 minuty czytania

Te ciągnące się w nieskończoność lasy! Nawet pościelić sobie w przedziale nie chciał, by nie stracić ani kawałeczka tej przesuwającej się za oknem wagonu wspaniałej ciemnej zieleni. Serce biło mu w rytm stukotu kół. Szkoda tylko, że okno było tak zamazane. Wycieranie go od wewnątrz rękawem ani trochę nie pomagało.

Był samoukiem i pieniądze na tę podróż także sam zaoszczędził. Mała, odziedziczona po ojcu fabryczka materiałów opatrunkowych podczas wojny przynosiła przyzwoite zyski. Część pieniędzy zostawił w domu żonie, a za resztę kupił w Kopenhadze bilet pierwszej klasy, w Moskwie zaś sprzęt fotograficzny, żeby nie stracić go już na radzieckiej granicy. Listów polecających, które miały zmiękczyć rosyjskie władze i częściowo choćby uspokoić podejrzliwą tajną policję, miał kilka. Od duńskich komunistów, do których zapisał się parę miesięcy temu, od Towarzystwa Przyjaciół ZSRR, w którym znał dwóch zwariowanych entuzjastów, oraz od stowarzyszenia botaników, którego członkiem był brat jego dziadka. Stosunków panujących w Związku Radzieckim krótko po wojnie nie mógł zlekceważyć. Już i tak był to pomysł szaleńczy.

Pieniądze pozaszywała mu żona pod podszewką różnych części garderoby, coś niecoś miał też w podwójnych podeszwach butów. Na jaką sumę to tam wymieni, nie wiedział. Na wszelki wypadek wziął również latarki, noże, rolkę papieru ściernego, peleryny, siekierki, worek duńskich słodyczy, cukierków słodkich i słonych, a wreszcie także wielką paczkę pierwszorzędnego tytoniu. Na grzbiecie kołysał się mu plecak tak wielki, że nawet nie zmieścił się z nim w lustrze, wiszącym w przedpokoju ich kopenhaskiego mieszkania. A przecież tak bardzo chciał zobaczyć, jak się z tym wszystkim prezentuje. Pan podróżnik.

Mariane napiekła mu i nagotowała różności, nie zdołał jej tego wyperswadować, chociaż wszystkim przygotowaniom towarzyszyły jej lamenty. Hablund jednak zdecydowanie trwał przy swoim. Musiał wreszcie odetchnąć pełną piersią, nabrać w płuca świeżego powietrza. Choć w Kopenhadze wcale nie było najgorzej, chociaż Danii udało się uniknąć zniszczeń wojennych, powojenna Europa była, jak mówił, pogorzeliskiem z martwą duszą. Ich nowoczesne mieszkanie, wyposażone w ubikację, ciepłą wodę, centralne ogrzewanie i łazienkę – zdobycze, którymi mogła się poszczycić zaledwie jedna czwarta duńskich domów – zdawało mu się małe, czuł niemal, jak się w nim dusi.

„Stacja Tajga”

Lato 1946 roku. Hablund Doran, właściciel dobrze prosperującej kopenhaskiej fabryki, zafascynowany kulturą i obyczajami mieszkańców Syberii postanawia zapuścić się w ten rejon świata. Trafia do Charyni, zapadłej wioski w tajdze. Już nigdy nie powróci do Danii. Kilkadziesiąt lat później tropem zaginionego podróżnika wyrusza student antropologii Erske. Czy uda mu się rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia rodaka? „Od dłuższego czasu – mówi autorka – chciałam napisać książkę o kimś, kto gdzieś wyjedzie i już nigdy nie powróci. We mnie też była taka myśl, a może pragnienie, by gdzieś wyjechać na zawsze". 

Książka ukazała się w marcu 2011 roku w Wydawnictwie W.A.B.

Do miłosnego opętania, które przez parę miesięcy on i Mariane naprawdę ze sobą przeżywali, musiała się przyczynić wojenna depresja. Ale to nie Mariane była powodem jego wyjazdu. Obrączkę wprawdzie tuż przed wyjazdem na dworzec zdjął z palca, włożył do pudełeczka i wrzucił do szuflady, w której trzymał rachunki, ale żonę kochał i kochać nie przestanie.

Choć nie wiózł ze sobą skrzyni pełnej lekarstw ani Biblii, czuł, że wypełnia misję. Gdzieś w głębi duszy wciąż jeszcze się spodziewał, że jednak otrzyma szansę, żeby do końca życia nie budzić się co rano w piżamie, z widokiem na wciąż ten sam piękny żyrandol i z koniecznością udania się do monotonnej i nielubianej pracy, którą uważał za jedno wielkie nudziarstwo. Coś z tych odległych krain niewątpliwie przywiezie. Kiedy to będzie, nie mógł ściśle określić. Jeśli szacował swą wyprawę na trzy miesiące, to wyłącznie dlatego, że jego żona nie zniosłaby myśli, że mogłaby trwać dłużej, a przyjaciele mieliby go za jeszcze większego pomyleńca. Wizę dostał tylko na czterdzieści dwa dni, z tym że być może po zarejestrowaniu swego pobytu w Rosji uda mu się przedłużyć jej ważność tam na miejscu. Wiz otrzymywanych za pośrednictwem Inturistu na dłuższy okres nie dawano. I tak go Rosjanie wymaglowali. Musiał udokumentować, dokąd jedzie i po co. W końcu jakoś przełknęli zmyślone argumenty i nieistniejące bumażki. Bał się, że będą go szpiegować w podróży. Jacyś dwaj ludzie w czerni, którzy w pociągu siądą naprzeciw niego, kryjąc twarze za płachtami gazet. Nikogo takiego jednak albo w ślad za nim nie wysłali, albo on go nie zauważył.

Z Burem, ojcem Kekego Kawarycza, poznał się Hablund zaraz pierwszego dnia, gdy późnym latem czterdziestego ósmego przyjechał do Charynia. W luksusowym przedziale z umywalką i lustrem, będącym zarazem drzwiczkami szafki z grzebykiem i kubeczkiem na ciepłą wodę, czuł się jak król. Również potem, stojąc już na stopniach wagonu. Szykował się do zejścia z bagażami na peron, gdy niespodzianie owiał go ostry wiatr syberyjskiego lata. Smagnięcie szorstkim ogonem, później doznał tego jeszcze wiele razy. Zdawało mu się, że pachnie jakoś jakby koniem. No, na Syberii koń to nie byle co.

Czuł, że ma serce na dłoni i że gotów jest poświęcać napotkanym ludziom uwagę i okazywać znacznie więcej wielkoduszności niż w Kopenhadze, we własnym mieszkaniu, które zdawało mu się ciasne; było spore, jeśli chodzi o metraż, ale Mariane do odziedziczonych gratów dodawała kolejne, a przy tym jeszcze swoją własną głupotę. Że tam, w Danii, coś ma, firmę oraz Mariane, Hablund zapomniał w pociągu już kawałeczek za Moskwą. Tuż przed Charyniem mimo to o Mariane pomyślał. Że gdzieś tam jest i czeka. Poczucie, że liczy dni od chwili jego wyjazdu, było Hablundowi niemiłe. Nie chciał, by go coś ciągnęło do domu po tak czasochłonnych przygotowaniach, zanim jeszcze porządnie rozpoczął ekspedycję. Toteż miast myśleć o Mariane, przez ileś tam godzin przed Charyniem wyliczał na głos wszystko, co ze sobą zabrał, i sprawdzał, czy czegoś nie zapomniał. Kamerę miał, to było najważniejsze. I do niej rozmaite wihajstry. Na wszelki wypadek otworzył plecak i wsunąwszy do niego rękę, sprawdził dotykiem jego zawartość. Do ludzi ze smykałką techniczną nigdy się nie zaliczał, przedtem miał tylko aparat dla amatorów, którym robili sobie zdjęcia z Mariane na wycieczkach, uśmiechnięci, jedno obok drugiego, lub z przyjaciółmi, gdy któreś z nich miało urodziny. Kamera, którą miał teraz, oraz nowy aparat fotograficzny to było całkiem co innego. Pierwszorzędna jakość z drugiej ręki, od moskiewskiego handlarza, gdy w radzieckiej stolicy czekał na następny pociąg. Zostawił ten zakup na czas, kiedy będzie już w Rosji, bo się bał, żeby nie skonfiskowali mu aparatu na granicy. Czort z tym, że handlarz go naciągnął, ponieważ był cudzoziemcem. Towarzyszył potem Hablundowi aż na dworzec. Może to właśnie on był z tajnej policji? Kto wie, w Moskwie Hablund niczego nie był pewien. Zapewne nawet udałoby się mu przekonać Mariane, że dla niego taki wyjazd ma sens, gdyby nie chodziło o Charyń, lecz o Londyn, Rzym albo przynajmniej Pekin. To by rozumiała, ale żeby do Charynia i na Kawaszi? Może powinien był jej powiedzieć co innego, żeby się tak nie martwiła. Żeby zaaprobowała tę podróż i nie starała się za wszelką cenę do ostatniej minuty go zniechęcić. Jeszcze na dworcu, gdy bagaże miał już w przedziale i wysiadł, żeby dać jej całusa, znowu zaczęła swoje.

Petra Hůlová

Urodziła się w 1979 roku. Jest absolwentką mongolistyki i kulturoznawstwa. Jej debiutancka powieść „Czas Czerwonych Gór” (2002, W.A.B. 2007) stała się wydarzeniem literackim, potwierdzonym przyznaniem autorce prestiżowej czeskiej nagrody Magnesia Litera oraz nagrody w kategorii „odkrycie roku" w ankiecie „Lidovych novín". Książka została przełożona m.in. na francuski, angielski, niderlandzki, węgierski i włoski. Petra Hůlová jest również autorką powieści: „Přes matný sklo” (2004), „Cirkus Les Mémoires” (2005) i „Umělohmotný třípokoj” (2006). „Stacja Tajga” (2008) została uhonorowana Nagrodą Josefa Škvoreckiego.

Nim pociąg ruszył, zdążyli znów się pokłócić. Machała mu przez chwilę, ale zaraz się odwróciła i widział, jak opuszcza peron. Zwykle gdy się żegnali, machali do siebie, póki mogli się widzieć. Był na siebie zły. W końcu omal nie przejechał stacji, na której powinien wysiąść. Na szczęście pociągnął go za rękaw prowodnik, z którym od wyjazdu z Moskwy szlifował swój rosyjski. Wychodziło mu to całkiem nieźle, prowodnik twierdził nawet, że Hablund mówi znakomicie – kopenhaskie kursy rosyjskiego i lektura rosyjskich klasyków okazały się wystarczającym przygotowaniem.

Dworzec był w budowie. Zamiast murowanego budynku Hablund zobaczył worki z cementem i paru ludzi, którzy cicho coś tam robili, nawet nie unosząc oczu znad wykonywanej pracy. Nikt na niego nie czekał, to oczywiste, choć w pociągu snuł takie fantazje. Że wita go miejscowa organizacja partyjna lub chociażby babuszka, sprzedająca tłuczone kartofle z koprem. Po stopniach zszedł rozważnie, co odpowiadało jego nastrojowi, po czym usiadł na stercie swych toreb i bał się ją opuścić, by nie padła łupem złodziei.

Buro Kawarycz nigdy jeszcze kogoś podobnego nie widział. Był najlepszym piechurem we wsi i worek, z którym wyruszał w tajgę, zawsze pakował raz-dwa. Gdy grupa chłopów szła na polowanie albo wykonywała w tajdze roboty nakazane przez władze, w razie potrzeby przynosił im wiadomości i jedzenie. Po coś, czego nie da się nieść na plecach ani objąć rękami, sięgają przecież jedynie małe dzieci. Capną coś gdzieś dorosłym, nie pomyślawszy, że nie zmieści im się to w rękach. A Hablund miał właśnie takie bagaże. Siedział na swoich worach i czekał chyba na wielkiego ducha tajgi, żeby dmuchnął i zawiózł go pod dach jak samochodem. Buro uśmiechnął się. Hablund zauważył człowieka, który się do niego uśmiecha, i przyjaźnie pomachał mu ręką. Umiał przecież mówić po rosyjsku, a cudzoziemiec mówiący językiem tubylców od razu wpada w ich otwarte ramiona.
– Jak leci? – zapytał Bura, gdy ten do niego podszedł; w zapasie miał przygotowane jeszcze inne odzywki.

Z czasopisma geograficznego „Nasz Świat” bardzo dobrze zapamiętał artykuł o tym, jak rozmawiać z mieszkańcami dalekich krajów, spotkanymi po raz pierwszy. Zastanawiał się, co by tu u tego człowieka pochwalić, ale miał on na sobie jedynie stare łachy i zatłuszczoną czapkę, która dawno utraciła pierwotny kształt.



Dziękujemy Wydawnictwu W.A.B. za udostępnienie fragmentów.