Jeszcze 1 minuta czytania

Małgorzata Łukasiewicz

ALFABET „CZARODZIEJSKIEJ GÓRY”:
W jak wodospad

Małgorzata Łukasiewicz

Małgorzata Łukasiewicz

„Nie, prawdę powiedziawszy, nie widzę, żeby to było takie porywające” – rzecze Hans Castorp, wysiadłszy na stacji Davos-Wieś i rozglądając się po okolicy. Spędzi w tej okolicy siedem lat, ale z pewnością nie dla „umiłowania przyrody”, jak powiada Mann w szkicu o Lubece.

W powieści są góry, doliny, strumienie, lasy i polany, zmieniają się pory dnia i roku, świeci słońce albo księżyc, śnieg pada, jest zakątek, gdzie Castorp odbywa swoje godziny królowania. Ale to raczej pejzaże wewnętrzne, objawiające rozmaite stany, pokusy, przygody i rozterki ducha. Wszystko obłożone jest grubą symboliką i nabiera wymowy metaforycznej, zanim ktokolwiek, Castorp albo czytelnik, zdąży w kwiatku czy pagórku zobaczyć po prostu kawałek świata i ucieszyć się nim estetycznie. Natura bez reszty oddana została w pacht kulturze, co zresztą w XX w. nie powinno dziwić. A już szczytem symbolicznej formacji jest tytułowa góra, usypana z wszelkich możliwych metafizycznych i literackich aluzji.

W rozdziale „Dociekania”, kiedy Castorp studiuje prace z zakresu chemii, biologii itd., natura też nie jest bezinteresownie oglądana, lecz raczej podglądana, podpatrywana przez kogoś, kto bardzo chce poznać jej sekrety i przyswoić sobie właściwe jej moce twórcze.

Pewnego razu grupka pacjentów – w liczbie siedmiorga, żeby i tu nie obyło się bez symboliki – wybiera się na wycieczkę, żeby obejrzeć miejscowy cud natury, wodospad w dolinie Flüela. Duszą przedsięwzięcia jest naturalnie mynheer Peeperkorn, mistrz w urządzaniu zbiorowych biesiad i atrakcji. Wydał stosowne zarządzenia, wyznaczył porę wyjazdu, polecił zwołać towarzystwo, jednym słowem wszystko – z pomocą Castorpa – zaaranżował. Na miejscu Peeperkorn też decyduje, że na piknik rozsiądą się tuż przy wodospadzie, chociaż huk jest tak straszliwy, że nie można normalnie rozmawiać i trzeba porozumiewać się na migi. Większość – zwłaszcza Settembrini, który traci szansę „wymiany demokratycznej myśli i w jasne słowo ujętej pogawędki czy dysputy” – jest z tego niezadowolona, ale co robić, ludzie formatu Peeperkorna „zawsze są autokratycznymi tyranami”. Potem zaś Peeperkorn zaczyna przemowę. Nic nie słychać, łoskot wody wszystko zagłusza. Niespeszony tym Peeperkorn przemawia, nawet powstaje, dla podkreślenia wagi tego, co mówi. Słowa „pozostają bezdźwięczne, jakby rzucane w bezpowietrzną przestrzeń”, widać tylko mimikę i gesty. Wszyscy patrzą na niego, zafascynowani, nawet mu potakują.

Cóż, cały Peeperkorn. Zawsze mówił bełkotliwie, nigdy nie skończył żadnego zdania, a i tak robił potężne wrażenie i skupiał na sobie powszechną uwagę. Scena przy wodospadzie tylko dodatkowo ukazuje eksponowane już przedtem walory mowy ciała w stosunku do mowy dyskursywnej. W obliczu gromkiego żywiołu natury literat Settembrini jest bezradny, natomiast Peeperkorn zachowuje całą swoją sugestywną siłę. Sens bezdźwięcznego występu objawi się jednoznacznie parę stron dalej, gdy Peeperkorn dokona aktu abdykacji, popełniając samobójstwo.

Ale czy wodospad w ogóle jest tu potęgą natury? Nazwano go „widowiskiem”. Powiedziano, że w jego huku słychać „wszystkie możliwe rodzaje szmerów i dźwięków”, także „dźwięk dzwonów”, a nawet jak gdyby „grożące i ostrzegające okrzyki, dźwięk trąb i brutalne męskie głosy”. Las dookoła też jakiś dziwny, „jakby zaczarowany i chorobliwy”: „z owiniętych porostami gałęzi zwisały długie, zbite brody i grube narośle pasożytniczych roślin o nienaturalnych barwach”. Do tego Peeperkorn w długim płaszczu i nasuniętym nisko na czoło kapeluszu, jak Wotan kapitulujący przed Zygfrydem. Czy Mann przypadkiem nie zaprowadził nas do opery, żeby pokazać, czym jest pierwszej klasy Gesamtkunstwerk, pod dyrekcją autokratycznego mistrza Wagnera?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.