„Vicky Cristina Barcelona”, reż. Woody Allen

„Vicky Cristina Barcelona”, reż. Woody Allen

Michał Fopp

Czy można zakończyć scenę pocałunku atakiem wrzodów żołądka i zrobić przy tym inteligentną komedię romantyczną? Tak, nowy Woody Allen pokazuje, jak to zrobić

Jeszcze 2 minuty czytania


Woody Allen wraca do formy. Oczywiście, nie jest to Allen u szczytu swoich możliwości, ale też po „Śnie Kasandry” (2007) należy docenić oznaki jeśli nie przezwyciężenia kryzysu, to jego rychłego zażegnania. W swoim najnowszym filmie „Vicky Cristina Barcelona” reżyser powraca do wiodącego tematu analizy relacji międzyludzkich. Budując psychologiczne portrety bohaterów, posiłkuje się konstrukcją polegającą na łamaniu schematów, które są zarazem podstawą konwencji filmowej, jak i formą, za pomocą której kanalizuje się w kapitalizmie nasze pragnienia.

Dwie amerykańskie przyjaciółki – rozważna, szukająca stabilności Vicky (Rebecca Hall) i romantyczna Cristina (Scarlett Johansson) – spędzają wakacje w Barcelonie. O ile pierwsza ma sprecyzowane oczekiwania wobec życia, o tyle druga jest tylko pewna, czego od życia nie chce. Cała hierarchia wartości i oczekiwań oraz styl życia tych młodych, tak różnych od siebie kobiet, zostają wystawione na próbę, kiedy w kameralnej restauracji zaczepia je hiszpański malarz Juan Antonio (Javier Bardem). Bez rozbudowanych wstępów proponuje im, żeby pojechały z nim na weekend do Oviedo, gdzie będą „podziwiać sztukę, pić wino i kochać się”. We troje.

Entuzjazm Cristiny przełamuje rezerwę Vicky i obie lecą do Oviedo. Weekend jednak nie przebiega zgodnie z oczekiwaniami. Owszem, dochodzi do picia wina i podziwiania sztuki. Ale już wielka scena romantycznego pocałunku (on, ona, wino, hotelowy pokój…) kończy się atakiem wrzodów żołądka u Cristiny, co chwilowo wyłącza ją z gry i pozostawia Vicky na łasce niekwestionowanych uroków Juana Antonia. Vicky zaczyna wątpić, czy rzeczywiście wie, czego chce, a konkretnie – czy chce właśnie swojego narzeczonego, Douga (Chris Messina). Tymczasem uczucie łączy ozdrowiałą Cristinę i hiszpańskiego malarza.

Jednak żeby nie było tak prosto (i schematycznie), na scenę wkracza była żona Juana, Marie Elena (Penelope Cruz). Choć z początku jest wobec Cristiny bardzo nieufna i krytyczna, powoli między trojgiem bohaterów zawiązuje się miłosny trójkąt, potęgujący czy – jak sugeruje reżyser – umożliwiający im wszystkim prawdziwą artystyczną kreatywność. Cristina w tej cokolwiek niecodziennej sytuacji sądzi, że chyba w końcu wie, czego chce; to samo pytanie zaczyna teraz prześladować Vicky. Jej ostatnia próba uwolnienia się – czy ucieczki – z rozważnej drogi życia jest jedną z najlepszych w tym filmie scen tragikomicznych. Wystąpienie Marii Eleny jako Allenowskiej deus ex machina nie pozwala nam jednak zapomnieć, że zwycięstwo, jakie Vicky odnosi nad pokusą innego życia, jest bardzo gorzkie.

Barcelona w filmie Allena jest jak z obrazka, przygody bohaterów początkowo również zapowiadają klasyczny romans. Sprawy jednak szybko się komplikują. Zarówno obrazy Barcelony i Oviedo, jak i scenariusz podkreślają tylko nasze uzależnienie od schematów. Film ten mógłby się jeszcze rozgrywać jedynie w Paryżu, który już dawno stał się swoją własną scenografią. Charakterystyczny jest sposób, w jaki Allen traktuje te przestrzenie: rozmowa w turystycznym locus communis, przed fontanną Gaudiego w Parku Güell, ze sceny opartej na znanym toposie ponownego zejścia się kochanków szybko przemienia się w scenę tragikomiczną.

„Vicky Cristina Barcelona”, reż. Woody Allen.
USA, Hiszpania 2008, w kinach od 17 kwietnia 2009
Kolejne postaci pojawiające się w filmie, który początkowo przypomina turystyczną sielankę, a dość szybko ujawnia perfidne ostrze, są nakreślone bardzo swobodnie i delikatnie. To karykatury, ale narysowane subtelną kreską. Analogiczny zabieg pojawia się zresztą na wielu poziomach w filmie Allena. Reżysera interesuje wyraźnie napięcie między przywoływanymi standardowymi wyobrażeniami, kliszami, „pocztówkami” a rzeczywistą dynamiką relacji międzyludzkich, która rozbija wyobrażenia o tym, co znane, nakładane pośpiesznie na to, co nieznane. Ukazuje tym samym całą niejednorodność fantazji, ale i samej rzeczywistości. Na szczęście Allen, podobnie jak Federico Fellini i Pedro Almodóvar, kocha życie.

Wspaniała jest w tym filmie Penelope Cruz, w roli rodem z filmów hiszpańskiego mistrza, zarazem bardzo realistyczna i przerysowana; to szalona artystka, wulkan energii i emocji, a angielski i hiszpański w jej wydaniu mają urok popisowych arii. Wraz z pojawieniem się Marii Eleny postać Juana Antonia blednie zupełnie, staje się tylko jej stonowanym odbiciem. Bardem jest bardzo dobry w roli charyzmatycznego europejskiego artysty, bardzo cool i bardzo uroczy, możemy wręcz uwierzyć w jego chłopięcą niewinność. Scarlett Johansson, choć nie dostała roli na miarę tej z „Między słowami”, wypada świetnie jako nieco rozmarzona uwodzicielka. Rebecca Hall zaś zaskakująco dobrze radzi sobie pośród tylu niemal oślepiających gwiazd; jest też w stanie wygrać więcej emocjonalnych konfliktów samą twarzą niż wiele aktorek całym ciałem.

Irytujący natomiast – i rozczarowujący tych, którzy pamiętają funkcjonujący jako analogia do greckiego chóru komentarz w filmie „Jej Wysokość Afrodyta” (1995) – jest głos z offu (Christopher Evan Welch). Jego rola sprowadza się do werbalizowania tego, co oczywiste w samym obrazie; przez to film pozbawiony zostaje wyraźniejszej pointy. Mimo to najnowszy film Allena ogląda się z niekłamaną przyjemnością, a jego wielopoziomowa budowa pozwala dobrze się bawić właściwie każdemu widzowi. Na pewno jest to doskonały sposób na sjestę po romantycznej kolacji – nawet jeśli będziemy się namiętnie całować, nie uronimy tego, co najistotniejsze.