Horror w Edenie

Horror w Edenie

Błażej Hrapkowicz

„Antychryst” von Triera z początku niepokoi, uwiera, by ostatecznie wzbudzić politowanie i niesmak. A kiedy strach ulatuje, zakrada się zabójca horroru: śmiech

Jeszcze 1 minuta czytania

Depresja – jak wściekłość według Baudrillarda – pochłania wszystko. Jest czarną dziurą, zasysającą próżnią, piekłem beznadziei. Tak przynajmniej twierdzi Lars von Trier, który zamierzył „Antychrysta” jako krzyk rozpaczy, ilustrację przemożnego cierpienia. Egzystencjalny ból reżysera przegryzł się do kulturowego jądra kondycji ludzkiej, zasadniczo przestawiając klocki. Topos wygnania z raju traci znaczenie, bo raju nie ma i nie było. Genesis opisuje dzieło Szatana. Grzech nie jest występkiem, lecz istotą człowieczeństwa. Prawdziwy początek, mityczne arche, to zło.

O von Trierze powiedzieć można wiele, ale z całą pewnością nie to, że upodobał sobie przezroczystą formę. Odwrotnie – ima się różnych sposobów, aby wydrzeć jej neutralność i podarować samoistność. Kino Duńczyka jest zaprzeczeniem zaangażowania. Autor, ostateczny probierz interpretacji, umiera i zmartwychwstaje pod postacią autora-tekstowej instancji. Zdystansowanej, nawet ironicznie łypiącej na pozostałe, ale zakodowanej wewnątrz narracji.

„Antychryst” dzieli się na prolog, trzy części i epilog. Teatralna konstrukcja wytwarza typowy dla von Triera efekt obcości, który działa po brechtowsku: jest niewygodny, antysentymentalny, zmusza do intelektualnego wysiłku. Zamiennie konsternuje i zachwyca. W artystowsko sfotografowanym prologu Willem Dafoe i Charlotte Gainsbourg kochają się pod prysznicem. Przesycona czerń i biel, zwolnione tempo, potężne krople wody na ciałach aktorów. Pornograficzne zbliżenie na genitalia (dublerzy). W tle muzyka barokowa. Małżeńskiej parze przyjdzie słono zapłacić za rozkosz. Niepilnowany synek, zafascynowany prószącym śniegiem, wypada przez okno – ze śmiertelnym skutkiem.

„Antychryst”, reż. Lars von Trier. Dania,
Niemcy, Francja, Szwecja, Włochy,
Polska 2009, w kinach od 29 maja 2009
Na tragedię patrzymy odurzeni przepychem. Sztuczność inscenizacji uniemożliwia mechanizm projekcji-identyfikacji. Von Trier przewrotnie zrywa z realizmem psychologicznym. Stosuje zbliżenia, skupia się na wykonawcach, którzy jednak albo emanują chłodem (jak Nicole Kidman w „Dogville”), albo odznaczają się szorstką fizjonomią (Dafoe i Gainsbourg). Emocjonalną więź widza z bohaterem – i tak już naruszoną – rozrywają na strzępy niespodziewane przeskoki montażowe. W „Antychryście” von Trier robi cięcie z jednego profilu Dafoe do drugiego. Kawałkuje twarz – wizytówkę duszy. Amputuje niepotrzebny „duchowy” wymiar. Jest reżyserem-demiurgiem o absolutnej władzy. I przygotowuje horror.

Załamana matka leży w zwyczajnie urządzonej sali szpitalnej. Mąż – z zawodu terapeuta – sądzi, że lekarz przesadza z medykamentami,  postanawia więc wypisać żonę ze szpitala i zaaplikować domowe metody terapii. Von Triera coraz mniej zajmuje dialog, milknący pod naporem przeszywającej fonii. Kamera ześlizguje się na nieistotny detal – wazon. W powolnym najeździe przenika szkło. Lekcja Davida Lyncha została odrobiona. Rzeczywistość najbardziej przeraża wtedy, gdy się jej dokładnie przyjrzeć. Kadry niezawodnego Anthony’ego Dod Mantle’a wywołują dreszcze. Groza jest blisko, tuż obok.

Von Trier wie, co to bojaźń i drżenie. Z maestrią steruje odbiorcą, generuje pożądane reakcje, szantażuje obrazem. „Antychryst” niepokoi, uwiera, intryguje. I nagle wszystko niespodziewanie pęka. Maszyneria poczyna rzęzić. Wielki manipulator traci fason i kontrolę. Bogactwo semantyczne – spacyfikowane, trzeba przyznać, w konsekwentnym scenariuszu – puszy się grafomanią. Von Trier gubi z oczu granicę separującą arcydzieło od blagi, sztukę od kiczu, której świadomość ratowała „Przełamując fale” i „Tańcząc w ciemnościach”. Strach ulatuje, cichaczem zakrada się zabójca horroru: śmiech.

Wywrócony na lewą stronę biblijny mit Edenu ma jeden punkt zbieżny z oryginałem: kobiecy czarny charakter. Na łamach „Gazety Wyborczej” rozgorzała dyskusja, w której Wojciech Orliński przekonywał, że pozory mylą – całkowitą winę ponosi tutaj mężczyzna. Prawdą jest, że łamie on etykę zawodową, decydując się na prywatną terapię. Nie rozumie partnerki, gdyż uosabia zimny intelekt, suche wnioskowanie, może nawet kulturę patriarchalną, która dzierży porządek wiedzy i uciska kobiecość. Pierwiastek żeński to bowiem dzikość Natury („kościoła Szatana”), alogiczność, wampiryzm, straszliwa i nieuformowana materia.

W Charlotte Gainsbourg rośnie demon. Gnębiona wyrzutami sumienia, przepoczwarza się w monstrum. Mężczyzna jest katalizatorem metamorfozy, ale to z kobiecej podświadomości wyłazi potwór. Von Trier nie przekracza mizoginicznych archetypów. On i Ona szamoczą się w opętańczej walce.

W dantejskim, złowrogim lesie – stylizowanym na Zonę ze „Stalkera” Tarkowskiego – nieubłaganie zapada mrok. Nadciąga exodus. Brutalny, fizjologiczny pojedynek męskości z kobiecością zaprasza do zabawy śmierć. Cielesność pluje wydzielinami, seks jest kaźnią. Ona histerycznie wrzeszczy, biega, bije, kroi i przewierca. On odpłaca pięknym za nadobne. Karykaturalna przemoc, epatowanie ohydą – autoparodia jest tuż, tuż. Okaleczony lękiem przed kobiecością Lars von Trier poległ. W pamięci zostaje na wpół zmasakrowany lisek, który cedzi: „Chaos rządzi”. Ubaw po pachy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.