MISTERIA PASCHALIA 2011: Od Poniedziałku do Czwartku
fot. Tomasz Wiech

MISTERIA PASCHALIA 2011: Od Poniedziałku do Czwartku

Dariusz Czaja

Co tam narzekania starego zrzędy i nudziarza. Ważne, że publika bawiła się znakomicie. Rzec by można: szaleństwo na trybunach; bałem się, że ktoś marynarką zacznie w końcu wymachiwać

Jeszcze 3 minuty czytania


Poniedziałek

Początek Misteriów okazał się niespodzianką. I to pod paroma względami. Chyba nigdy jeszcze festiwal prezentujący muzykę zakorzenioną w chrześcijańskiej duchowości nie startował od muzyki francuskiej. Włoska muzyka religijna? Jak najbardziej! Misteria Paschalia włoskim barokiem stoją. Ale muzyka francuska tamtego czasu? U nas prawie ziemia nieznana. Mam na myśli, rzecz jasna, żywe wykonania, a nie znajomość tej muzyki z płyt.

Bastionem francuskiej religijności okresu baroku jest tradycja motetowa. Grand motet – to wizytówka tamtego świata. Wiarygodne zwierciadło ówczesnych gustów muzycznych, ale i ówczesnej religijności. Pisali je najwięksi: Lully, Du Mont, Robert... W Krakowie usłyszeliśmy dzieła dwóch innych znakomitości: Jeana-Philippe’a Rameau i Jeana-Josepha Mondonville’a. Motety „Quam dilecta” i „Deus noster refugium” (Rameau) i „Dominus regnavit” (Mondonville), to wyjątkowo reprezentatywna próbka francuskiej wyobraźni muzycznej epoki baroku. Solidna konstrukcja, teatralny rozmach i patetyczne figury, a wszystko to napisane z piankową lekkością i wdziękiem.

18 kwietnia / fot. Grzegorz Ziemiański (Archiwum
Krakowskiego Biura Festiwalowego)

Niespodzianka druga: dzieła te zabrzmiały w wykonaniu nigdy u nas nie słyszanej na żywo orkiestry i chóru Le Concert d’Astrèe pod wodzą Emmanuelle Haïm. Mieliśmy wyjątkową możliwość porównania jej konceptów z istniejącymi już – co tu kryć: znakomitymi – nagraniami motetów Rameau i Mondonville’a pod Williamem Christiem (Erato).

Niespodzianka trzecia: zaczęło się nienajlepiej. Rameau rozchodził się niestety w różnych kierunkach. Soliści też nie pomagali przesadnie. Lekkie poruszenia budziły jedynie efekty ilustracyjne (trzęsienie ziemi, morska burza itp.), których Rameau tak sprawnie używał w operach. Wyjąwszy jednak kolorystyczne fajerwerki, motety te zabrzmiały galanteryjnie i poprawnie, i bez żadnego porywu.

I tu nastąpiła niespodzianka numer cztery. Po przerwie coś się zmieniło. Już ekspresyjnie i z biglem zagrana „Sonata prima” op.3 Mondonville’a jako introdukcja zwiastowała odmianę. A jego „Dominus regnavit” – wysławiający boski majestat – zabrzmiał naprawdę majestatycznie. Świetny chór, ruchliwe głosy, gonitwy linii melodycznych, oszałamiające zbiorowe wjazdy i zjazdy – to już było to. „Gloria” Lully’ego zakończyła wieczór. A, byłbym zapomniał: Emanuelle Haïm miała wyjątkowo piękną suknię.

Wtorek

Ale już nazajutrz wróciliśmy do tego, co tygrysy lubią szczególnie: Włosi, ale w szczególnej – bo neapolitańskiej – edycji. Fabio Biondi przyjechał tym razem z nieznanym zupełnie oratorium „Sant’Elena al Calvario” autorstwa zdolnego – acz uchodzącego za nieco akademickiego – kompozytora Leonardo Leo. Jego librecistą był nie byle kto, bo sam Pietro Metastasio, który pisał zdaje się dla wszystkich, którzy umieli wtedy komponować, w każdym razie przynajmniej dla tych, którzy pracowali w Neapolu (Pergolesi, Durante, Scarlatti....).

19 kwietnia, Vivica Genaux / fot. Tomasz Wiech (Archiwum
Krakowskiego Biura Festiwalowego)

Metastasio wziął tym razem na warsztat opowieść hagiograficzną. Wskrzesił po wielu stuleciach postać świętej Heleny (255-350) – urodzonej w Bitynii cesarzowej; przyjmuje ona chrzest w późnym wieku, a najbardziej spektakularnym epizodem z jej życia jest podróż do Jerozolimy w nadziei odnalezienia świętych relikwii. I w rzeczy samej: wedle tradycji, na wzgórzu Kalwaryjskim, odkrywa trzy krzyże, znajduje także gwoździe, którymi Chrystusa do krzyża przybito. Metastasio rozpisał tę wyprawę na szereg dramatycznych epizodów. Jego narrację przenika aura ludowej pobożności, z jej wrażliwością mirakularną i pragnieniem znalezienia „żywych” i wiarygodnych przykładów do naśladowania. Takim właśnie herosem wiary staje się święta Helena, a tekst stara się podkreślić szczególnie jej duchowe przymioty.

Europa Galante, dyrygowana od skrzypiec przez Biondiego, brzmiała jak zwykle wybornie. Spokojnie mogłaby być konkurencją dla Capella dei Turchini Antonia Florio – najbardziej „neapolitańskiej” z włoskich orkiestr. Jeśli oratorium Leo, czasem może nazbyt przewidywalne i schematyczne, nabierało mimo wszystko kolorów, to z pewnością jest to zasługa kapeli Biondiego i jego żywiołowego temperamentu.

Dobrze wypadł chór i soliści. Gemma Bertagnolli (Helena) miała kilka znakomitych fragmentów („Nel mirar quel sasso amato”), śpiewała emocjonalnie i z dużą swobodą. Wielka jak skała Helena Rasker (Eudoksja) przytłaczała swoim mocarnym altem („Alle barbarie altrui”). Ale bodaj najbardziej podobała się Vivica Genaux (św. Makary), pewna i żywiołowa w interpretacji, z perlistymi jak zawsze koloraturami („O marmo glorioso”, czy zwłaszcza porywająca „Al fulgor di questa face”). W reakcji na żywiołowe oklaski, Biondi podniósł wysoko partyturę, znacząco uderzając batutą w nuty. Neapol rulez!

Środa

20 kwietnia, Jordi Savall /
fot. Grzegorz Ziemiański (Archiwum
Krakowskiego Biura Festiwalowego)
Zupełnie inny klimat panował w przepaścistej kubaturze kościoła św. Katarzyny. Półmrok, skupienie, medytacja. Tutaj właśnie kolejny ze swoich historyczno-muzycznych projektów zaprezentował Jordi Savall i jego La Capella Reial de Catalunya. Tym razem powróciliśmy do muzyki średniowiecznej, a całość zatytułowana została krótko i dobitnie: „Tragedia Katarów”. To przeplatana tekstami z epoki muzyczna opowieść o zagładzie niezwykłej kultury. O unicestwieniu katarskiej herezji (jak mawiano wówczas) w środku chrześcijańskiej ortodoksji. 16 marca 1244 roku w Montsegur ma miejsce ostatni akt tragedii: spędzeni do drewnianej zagrody katarzy zostają żywcem spaleni. „Ciężki, mdlący dym schodzi w doliny i rozwiewa się po historii” – kończył Herbert swój esej o albigensach.

Savall powraca do istotnych wydarzeń tej nieco zapomnianej historii. Jest tu bardziej może czułym archiwistą i kustoszem pamięci, niż muzykiem. Prezentacja muzycznych światów epoki katarów wspiera się na pomyśle kilka razy już przez Savalla przetestowanym: muzyka występuje tu na równych prawach obok żywego słowa. To muzyczna i tekstowa podróż przez świat katarów, jego długą religijną tradycję, walkę z herezją i kulturowe tego starcia konsekwencje. Słyszymy więc muzykę bułgarską (tradycja bogomiłów), bizantyński troparion, pieśń Comtessy Beatritz de Dia, ale i fanfary wzywające do bitwy. Muzyczna opowieść inkrustowana jest dobrze dobranymi tekstami (enuncjacja soboru potępiająca heretyków, bulla papieska ogłaszająca krucjatę przeciw albigensom, ekskomunika hrabiego Tuluzy...)

Powiem wprost. Z ostatnimi produkcjami Savalla mam kłopot. Nie ja jeden. Nie od wczoraj. Nie bardzo wiem, jak czytać te jego muzyczno-kulturowe projekty. Z jednej bowiem – historycznej – strony, to fascynujące i budzące szacunek przedsięwzięcia, ale z drugiej – czysto muzycznej – to dość dyskusyjne zdarzenia koncertowe i fonograficzne. Ktoś w przerwie powiedział, że to bardziej misterium niż koncert. Hmmm... Koncert na pewno nie, ale czy aż misterium? Powiedziałbym, że to raczej solidnie przygotowane prezentacje o charakterze – przede wszystkim – edukacyjnym. A że od czasu do czasu muzyka zabrzmi w nich szczególnie przejmująco (cudownie zaśpiewany przez kwartet męski troparion „En to stavro parestosa”), co nie zmienia w niczym mojego ogólnego wrażenia. W wychłodzonym kościele św. Katarzyny dominował tryb dyskursywny, a błysków było ledwie kilka.

Jeszcze jedno. Ci, którzy czekali na Montserrat Figueras – nie doczekali się. Jej partie śpiewał kontratenor David Sagastume.

Czwartek

I jeszcze jedna emocjonalna przewrotka. Ci, którzy popadli w spirytualne nastroje podczas katarskiego wieczoru, mogli się solidnie zdziwić słysząc i widząc to, co dzieje się na scenie krakowskiej filharmonii podczas koncertu L’Arpeggiaty z Christiną Pluhar. Nieduży skład instrumentalistów z lutnistką na czele, uzupełniali Philippe Jaroussky, Lucilla Galeazzi i kwartet korsykański Barbara Furtuna. Muzycy zaprezentowali program zatytułowany „Via Crucis”. Atmosfera na sali gęstniała jeszcze przed pojawieniem się zespołu, to się czuło. A później… było już tylko gorzej.

21 kwietnia, Philippe Jaroussky /
fot. Tomasz Wiech (Archiwum Krakowskiego  Biura Festiwalowego)

Pluhar skomponowała program w oparciu o pasyjny repertuar włoski i korsykański. Chodziło zapewne o podkreślenie idiomu ludowego, stąd pojawienie się na scenie Korsykan, kontynuujących tradycję śpiewu wielogłosowego uprawianego w wiejskich konfraterniach, i Lucilli Galeazzi, umbryjskiej śpiewaczki, występującej przez lata w kwartecie Giovanny Marini, a specjalizującej się w muzyce ludowej i popularnej. Przedstawione podczas koncertu utwory Ferrariego, Cazzatiego, Monteverdiego zostały dobrane tak, by wyeksponować ludowe odniesienia do formuł muzycznych ciaccony, czy kołysanki. Szło o to, jak rozumiem, by było z przytupem i rytmicznie.

I było, niestety. Aż za bardzo. Momentami lirycznie. I też za bardzo. Eklektyczny program nie składał się w żadną całość. Christina Pluhar idzie w swoim pojmowaniu baroku na łatwiznę i dogadzanie banalnym gustom, co niestety awizowałem już pewien czas temu. Efektem są sentymentalne, albo landrynkowe klimaty rodem z San Remo (Barbara Furtuna), albo prostacko ujazzowione (walking bass) kawałki starych mistrzów. Słuchając tego dziwnego koncertu, w pewnym momencie miałem wrażenie, że śnię. Bo całość przypominała klimaty jawnie odpustowe. Świetni skądinąd muzycy (Doron Sherwin na kornecie, Elizabeth Seitz na psałterionie, sama Pluhar na teorbanie) i śpiewacy (Jaroussky, Galeazzi) zostali wplątani w jakieś obłąkane przedsięwzięcie, w którym każdy stracił to, co miał najlepszego. Jak ta sztuka się udała – doprawdy nie wiem. Ale wiem, że tak dalej być nie może. Piszę to z prawdziwym bólem, bo pośród muzyków L’Arpeggiaty mam kilkoro przyjaciół. Christino droga, opamiętaj się wreszcie! Wystarczy!!

Festiwal Misteria Paschalia, 18-25 kwietnia, KrakówAle co tam narzekania starego zrzędy i nudziarza. Ważne, że publika bawiła się znakomicie. Rzec by można: szaleństwo na trybunach, bałem się, że ktoś marynarką zacznie w końcu wymachiwać. Kilka bisów, pląsy na scenie, uśmiechy i ogólna frenezja. Nieśmiało już tylko przypomnę tytuł tego koncertu, który chciałbym jak najszybciej zapomnieć: „VIA CRUCIS”!!!

A tak już poza wszystkim. W programie anonsowano genialną kołysankę Tarquinio Meruli „Hor ch’e tempo di dormire”. Niestety, nie została ona wykonana podczas koncertu. Ale to drobiazg, przecież i tak nikt tego nie zauważył...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.