Marsz ku niezależności.
4. edycja festiwalu Off Camera

Maciej Stasiowski

Niezależność widniejąca w podtytule krakowskiego festiwalu to termin niejednoznaczny. Praktycznie każdy zapytany o nią reżyser odpowiadał odmienną definicją.

Jeszcze 3 minuty czytania


Przez Syberię, stepy Mongolii, pustynię Gobi, przez Himalaje aż do Indii wiedzie szlak bohaterów najnowszego filmu Petera Weira, który wyświetlono na otwarcie czwartej edycji Off Camery. Oparci na wydarzeniach opisanych w książce Stanisława Rawicza „Niepokonani”, doskonale wpisują się w motto festiwalu – niezależność. „Żadnych więcej kłamstw” – mówi grany przez Eda Harrisa Amerykanin. Także postacie Colina Farrella (Valka) i Jima Sturgessa (Janusz) sprzeciwiają się stalinowskiemu reżimowi, za wolność płacąc niemal najwyższą cenę. Nie trywializując sytuacji, praca niezależnego filmowca przygotowującego swój debiut w wielu aspektach przypomina wycieńczający marsz. Wszystko postawione zostaje na jedną kartę, przy czym wysiłek jest wspólnym ryzykiem reżysera, producenta i reszty ekipy. Pozycja Weira – naczelnego gościa festiwalu – w historii kinematografii nie podlega dyskusji, jednak w trakcie rozmowy z Elvisem Mitchellem (członkiem jury Konkursu Głównego) to pierwsze kroki stawiane w kinie wspominał on z największym poruszeniem. „Po ukończeniu debiutanckiego filmu byłem wykończony. Prawie umarłem. Jak inni dają sobie z tym radę raz za razem?”. Oklaski, jakimi festiwalowicze przywitali Australijczyka, nie pozostawiły wątpliwości, że wysiłek reżysera nie poszedł na marne.

Peter Weir na planie „Niepokonanych” / fot. OCP



Odbywający się w dniach od 8 do 17 kwietnia festiwal, ze względu na dobór repertuaru okazał się nie mniej czasochłonnym „marszem” przez narodowe kinematografie Korei Południowej, Irlandii, Niemiec. Sekcje takie jak Odkrycia, Sundance Institute Series, czy Nadrabianie Zaległości „przygarnęły” resztę intrygujących zjawisk, jakie naznaczyły filmowy krajobraz ostatnich lat. Każdy film jest w jakimś sensie zapisem podróży. Na przykładzie wyświetlonych produkcji, szeroko rozumiany termin „wędrówki” został odmieniony chyba przez wszystkie możliwe aspekty „rytuału przejścia”. Powrotem do przeszłości okazuje się wizyta granego przez Tomasza Kota Michała w rodzinnym mieście w „Erratum”. Bohaterowie „Notre jour viendra” – przeciwnie – uciekają od dyskryminującej rudzielców rzeczywistości. Zwycięzca w Konkursie Głównym, „Musan il-gy”, opowiada o trudach znalezienia pracy w obcym kraju przez emigranta z Korei Południowej, a w amerykańskim „Wolf Knife” towarzyszymy parze nastolatek wyruszających na poszukiwanie biologicznego ojca bardziej dominującej z dziewczyn.

Ścieżka mistrza

Relacją z podróży można by także określić przebieg sekcji Master Class, której pierwszym gościem był australijski reżyser. Peter Weir za „Niepokonanych” odebrał Krzyż Komandorski Orderu Zasługi RP. Nadało to poważny charakter ceremonii otwarcia. Nazajutrz twórca „Pikniku pod Wiszącą Skałą” czuł się zapewne swobodniej, z rozrzewnieniem i humorem wspominając wczesną twórczość. W pamięć zapadło mu spotkanie z Alfredem Hitchcockiem – mistrzem suspensu, które u Weira nabiera metafizycznego, irracjonalnego charakteru. Przejęty debiutant, stając twarzą w twarz z twórcą „Psychozy”, zdolny był jedynie tłumaczyć się z parafrazowania „sceny prysznicowej”, ale w bezkrwawym kontekście. Hitchcock odpowiedział jednym zdaniem: „nic nie szkodzi”. Cóż, widać niektóre filmy obywają się bez morderstwa. Weir zapytany o to, które ze swoich dzieł ceni najbardziej, odpowiada zaskakująco, że te, które nie znalazły swojej publiczności. „Ostatnią falę” chętnie położyłby ponownie na stole montażowym, nie będąc zadowolonym między innymi z finału. Na wysokobudżetową apokalipsę zwyczajnie zabrakło budżetu.

 

Jerzy Skolimowski, Master Class / fot. OCP

Jerzy Skolimowski na festiwal przyjechał jako członek jury i malarz. W ramach Master Class spowiadał się jednak głównie z kariery reżysera. Mitchellowi odpowiadał zwięźle, lecz wyczerpująco. Zapytany o „Ręce do góry” i aferę z czterookim Stalinem, stwierdził, że do kina politycznego już nie wróci. Odnośnie „Noża w wodzie” wyjaśnił, że cała historia jest autorstwa Romana Polańskiego, a on zaproponował tylko, by zawęzić czas i miejsce akcji do żaglówki i jednego dnia. Skolimowski w wywiadach przedstawia się jako malarz, który filmowcem jedynie bywa. Rzeczywiście, o obrazach, jakie w trakcie festiwalu można było obejrzeć w Pawilonie Wyspiańskiego, mówił z pasją. W tej materii jest się autorem każdej decyzji, która trafia na płótno. „Malowanie jest jak medytacja zen”, deklarował swojemu rozmówcy. Jak zatem określić pracę na planie filmowym? „Bordello”, ripostował z humorem, wywołując u Mitchella salwę śmiechu.

Drogą naporu bądź erozji

Jakkolwiek by nie określić zmagań w trakcie realizacji, zaprezentowane na festiwalu rezultaty były co najmniej satysfakcjonujące. Wyjątkowo mocna była sekcja dalekowschodnia. Na poprzedniej edycji Off Camery zorganizowano przegląd pod tytułem „15-lecie festiwalu w Pusan”. W tym roku zaprezentowano sześć filmów (plus „Musan il-gy” pokazywane w Konkursie Głównym), dających świadectwo jak różnorodna potrafi być południowo-koreańska kinematografia.

 

„Poezja”, reż. Lee Chang-dong. Korea Płd. 2010

Najlepszym przykładem na to, że azjatycka poetyka podporządkowuje sobie widza, a nie odwrotnie, jest film Lee Chang-donga, który otrzymał Złotą Palmę w Cannes za najlepszy scenariusz. „Poezja” to opowieść o starszej kobiecie (Mi-Ja), wychowującej samotnie wnuka. Chłopak należy do trudnej młodzieży, a co gorsza podejrzany jest o udział w gwałcie zbiorowym na uczennicy, która potem odebrała sobie życie. By załagodzić sytuację, rodzice zbrodniarzy planują zebrać pokaźną sumę pieniędzy w formie zadośćuczynienia dla matki dziewczynki. Na drugim planie reżyser umieścił pozornie banalną opowieść o kursie poezji podjętym przez Mi-Ję. Dylematy, z którymi musi mierzyć się starsza pani, sprawiają, że i wersy przychodzą jej z trudem. Lee Chang-dong przedstawił piękną i bolesną historię. Nie kończy jej przestrogą, ale obrazem wzburzonej rzeki. W życiu kobiety sprawy coraz bardziej się komplikują. Również jej pamięć odmawia posłuszeństwa, gdy lekarze wykrywają pierwsze stadium choroby Alzheimera. Mimo to, jako jedyna uczestniczka kursu, na ostatnich zajęciach prezentuje swój wiersz nauczycielowi.

 

„Musan il-gy”, reż. Park Jung-Bum. Korea Płd. 2010

Film Park Jung-Buma, który zwyciężył w Konkursie Głównym, także miał swoją premierę na festiwalu w Pusan. Jeon, jego główny bohater, to introwertyk. Jako emigrant z Korei Północnej nie ma przebicia na rynku pracy. Brak mu też pewności siebie potrzebnej do zainteresowania sobą dziewczyny ze szkółki niedzielnej. Nie brak mu jednak sumienności w wykonywaniu dość podłych zajęć, takich jak rozklejanie plakatów czy sprzątanie po gościach w barze karaoke. „Poezja” w filmie Park-Jung Buma jest dyskretna, schowana za neorealistycznym stylem, okazjonalnym gagiem i towarzyszącym przez cały czas poczuciem niesprawiedliwości. Podobnie jak w „Re-encounter”, o sytuacji i emocjach bohatera najlepiej opowiada pies. Bezpański, wystawiony na razy od losu – tak jak Jeon skazany jest na bycie outsiderem.

Filmy pokazywane w sekcji Nowe Kino Irlandzkie również operują nastrojem. Mają one jednak tendencję do ukazania bardziej skrajnych stanów emocjonalnych. W ich przypadku podróż opowiedziana zostaje poprzez: psychiczną transformację bohatera w „Savage” Brendana Muldowney’a, konfrontację z traumą po stracie córki („Wake Wood” Davida Keatinga), czy dojrzewanie trójki braci, w trakcie wyprawy po prezent dla ojca („My Brothers” Paula Frazera). Co jednak najbardziej intryguje, to sposób w jaki twórcy przedstawionych filmów budują napięcie.

 

„Wake Wood”, reż. David Keating. Irlandia 2011

„Wake Wood” promowane jest jako nowa odsłona Hammer Horroru, sięga jednak po środki wykorzystywane od ponad dekady przez najkrwawsze produkcje hollywoodzkie („Piła”, „Hostel”, „Wzgórza mają oczy”). Napięcie szybko ustępuje miejsca masakrze. „Savage” niemal w dokumentalnym stylu opisuje transformację ofiary napaści: ze spokojnego, choć zainteresowanego tragedią paparazzi w ulicznego wojownika, pragnącego zemsty na oprawcach i im podobnych. Strach przed wyjściem z domu znika. Władzę nad Paulem przejmują anaboliki i trzymany w pogotowiu nóż myśliwski.

Zupełnie inny jest „One Hundred Mornings” Conora Horgana, zbudowany na podobnej zasadzie co „Czas wilka” Michaela Haneke i „Ostatni brzeg” Stanley’a Kramera. Historia o zagładzie cywilizacji opowiedziana zostaje poprzez kameralną psychodramę. Czwórka ludzi w domu na pustkowiu, pozbawiona prądu i wody, żyć musi z resztek zapasów. Sytuacja przeciąga się w nieskończoność, a lokalni stróże prawa sprawują władzę jak hordy barbarzyńców z „Mad Maxa”. Momentem „gwałtu” Horgan operuje z dużym wyczuciem, prawdziwą grozę pozostawiając głównie w domyśle. Wychodzi z założenia, że najbardziej przeraża nas świadomość ograniczeń wynikających z zaistniałej sytuacji – możliwych scenariuszy dla pozostałych przy życiu bohaterów, a raczej ich braku.

Na uboczu

Wędrówka bohaterów filmu Weira nie składała się z nieustannego marszu. Dni przestoju mijały na odpoczynku, uzupełnianiu zapasów i zmaganiu się z własną wolą. Spotykały ich też momenty dodające otuchy. Fatamorgana podczas marszu przez pustynię okazała się autentyczną oazą, a na pustym mongolskim stepie tubylec na koniu ofiarował im bukłak wody. Niektóre filmy podobnie odbiegają od głównego traktu i oczekiwań, wydają się niemal z innego świata.

 

„Carancho”, reż. Pablo Trapero. Argentyna 2010

„Carancho”, pokazany w sekcji „Odkrycia”, ma w sobie coś z borgesowskiej prozy, która świat i postacie podporządkowuje uniwersalnej zasadzie. Tematem filmu Pablo Trapero są wypadki i kolizje. Sosa to prawny reprezentant poszkodowanych, który, by zdobyć pieniądze, musi czasem sam aranżować kolizje. Z sanitariuszami i lekarzami jest po imieniu. Luján jest młodą pracowniczką pogotowia ratunkowego – jako pierwsza styka się z przyszłymi klientami Sosy. Film Paulo Trapero operuje konwencjami gatunkowymi jak skrzynią biegów – społecznie zaangażowana fabuła przechodzi w historię miłosną, a ta z kolei w film gangsterski. Kiedy film funkcjonuje już na najwyższych „obrotach”, reżyser za sprawą zrealizowanego w pojedynczym ujęciu finału, powraca do punktu wyjścia. Kraksy.

Podobnie przytłoczony czuje się widz po filmie Saverio Costanzo. W „Samotności liczb pierwszych” śledzi losy Alice i Mattii, przyglądając się im na różnych etapach życia, określanych przez wiek bohaterów: 17 i 19, 41 i 43. To tytułowe liczby pierwsze, których status w matematyce odzwierciedla wyobcowanie bohaterów. Podobnie jak w „Nakarmić kruki” Carlosa Saury, uczucie alienacji jest nieodłączne dzieciństwu. To „ziemia nieznana”, w granicach której leży także okrucieństwo i strata. Film Costanzo ma też innego patrona – Dario Argento z czasów „Suspirii”. To jej ścieżką dźwiękową z pewnością inspirował się Mike Patton, odpowiedzialny za oprawę muzyczną „Samotności…”. W filmach Argento trauma była jednak tylko psychoanalitycznym tłem, jakie tłumaczyło działania mordercy. Costanzo niczego nie tłumaczy, i właśnie ranę czyni horrorem w swoim filmie.

Niezależnie od okoliczności

Niezależność widniejąca w podtytule krakowskiego festiwalu to termin niejednoznaczny. Praktycznie każdy zapytany o nią reżyser odpowiadał odmienną definicją. Wskazywano na swobodę w doborze tematu, walkę z systemem totalitarnym i warunki rynkowe. Może najpraktyczniejsze jest wyjaśnienie granego przez Jima Sturgessa Janusza. To on swoją wytrwałością przypomina kompanom, by nie poddawali się okolicznościom.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.