Niebo i piekło (fragment)

Niebo i piekło (fragment)

Jón Kalman Stefánsson

Zanim nadszedł czas niepogody, ryba słabo brała na płytkich wodach, jest więc oczywiste, że teraz trzeba spróbować głębiej

Jeszcze 3 minuty czytania

Niebo i piekło

Długa zimna noc na morzu. Sześciu mężczyzn w rybackiej łódce. Czekają. Nad wodą unosi się śpiew sternika. Dziki, pierwotny. Ale ani on, ani poezja Miltona nie uratują Bárðura. Bárður nie zabrał ze sobą tego, co najważniejsze. Chciał nauczyć się jeszcze kilku wersów z Raju utraconego i przez to w pośpiechu zapomniał skafandra. Nie przeżyje burzy na morzu. Śnieg, mróz i północny wiatr są silniejsze niż słowa. Długa zimna noc w górach. Chłopiec wędruje w głąb lądu. Ciało Bárðura zostało w rybackiej chacie. Chłopiec wie, że już tam nie wróci. Chce mu się spać, ale nie ustaje w marszu. W plecaku niesie „Raj utracony” Miltona. Musi oddać książkę właścicielowi, ślepemu kapitanowi. Wierność słowom jest silniejsza niż śnieg, mróz i północny wiatr. Niebo i piekło to powieść o przyjaźni i walce, o samotności i zagubieniu. Każdy z mieszkańców małej rybackiej wioski dźwiga swój ponury los, swoją zagmatwaną historię, swoje życie, w którym nic nie chce już zmieniać, a które nieuchronnie prowadzi do zguby. Czy pogrążony w żałobie chłopiec, poszukujący wciąż sensu życia i śmierci, zachowa wiarę w siłę słów?

Sięgają do pudełek po kolejny kawałek chleba. Wypłynąć na głębinę to cztery godziny nieprzerwanego wiosłowania, wiatr jest za słaby, żeby stawiać żagle, i co najmniej osiem albo dziesięć godzin na oceanie, może nawet dwanaście, a więc dwanaście godzin do najbliższego posiłku. Chleb smakuje, masło też, a bez kawy to chyba w ogóle nie da się żyć. Ostatni kubek kawy wypijają powoli, rozkoszując się nim, na zewnątrz czeka na nich noc, sięga od dna morza aż po niebo, na którym zapala gwiazdy. Ocean oddycha głęboko, jest ciemny i milczący, a gdy ocean milczy, to wszystko milczy, nawet góra nad nim, na przemian biała i czarna. Przytłumione światło lampy, Andrea przykręciła trochę knot, żeby wypić ostatni łyk kawy, nie potrzeba dużo światła. Każdy z nich zamyślony, patrzący przed siebie, ale nic niewidzący. Pétur myśli o oczekującym ich wiosłowaniu, przerabia wszystko w głowie, przygotowuje się, zawsze tak robi, Arni się niecierpliwi, wyrywa, chciałby już wyruszyć Einar też myśli o wiosłowaniu, o wysiłku, oddycha głęboko i ogarnia go spokój, krew, która zawsze jest za gorąca i płynie w żyłach tak szybko, że wydaje mu się, iż stale musi się drapać, teraz zmienia się w spokojny nurt pomiędzy zarośniętymi brzegami. Kawa, wysiłek przed nimi, Einar potrafi  być wdzięczny i niemalże lubi tych mężczyzn, którzy siedzą tu na poddaszu, pochyleni nad ostatnią kroplą kawy, co więcej, jest nawet w stanie patrzeć bez złości na tych dwóch głupków, Bárðura i chłopaka. Czasami doprowadzają go do szaleństwa tym swoim cholernym wiecznym czytaniem, ciągle cytują jakieś wiersze, cholerne marnotrawstwo czasu, cholerna pleśń na duszy, która czyni zbyt słabym wobec życia, ale nie, nawet to nie burzy w nim krwi, jest jak spokojna rzeka. Einar siorbie kawę, a życie jest piękne.

Już nadszedł wieczór cichy, a zmierzch szary
Ubrał świat cały w swą liberię mroczną;
Nadeszła cisza wraz z nim[1]

czyta Bárður Raj utracony, trzyma książkę tak, by padało na nią światło lampy. Światło, któremu udaje się oświetlić odpowiednią linijkę wiersza, spełnia z pewnością swoje zadanie. Porusza ustami, czyta od nowa i za każdym razem świat w nim powiększa się trochę, rozszerza. Chłopak wypija kawę, zmywa kubek i chowa go do swojego pudełka. Patrzy na Bárðura, widzi jego poruszające się usta, przenika go siła przyciągania, a wczorajszy dzień wraca do niego z całym swoim blaskiem i siłą istnienia, jaka towarzyszy Bárðurowi i ich przyjaźni. Siedzi na brzegu łóżka, a wczorajszy dzień jest w jego wnętrzu. Po chwili bierze butelkę z chińskim eliksirem życia, który jest doskonałym środkiem na trawienie, zresztą w ogóle bardzo dobrym, wzmacniającym lekarstwem, pomaga na wzdęcie kiszek, bóle w klatce piersiowej, melancholię, duszności. Wszyscy o tym wiedzą, czytamy o tym w gazetach, jest to potwierdzone zarówno przez tutejszych, jak i tych z zagranicy, lekarzy, wójtów, kapitanów, wszyscy polecają chiński eliksir, który uratował już niejedno życie. Dzieci, którym grozi śmierć w ciężkiej grypie, po kilku łyżkach wracają do pełnego zdrowia. Pomaga też świetnie na chorobę morską, pięć–siedem łyżek przed wyjściem na ocean, i ani śladu choroby. Chłopak pije z butelki. Piekielnie nieprzyjemnie mieć chorobę morską na otwartym oceanie, w sześcioosobowej łodzi, gdy trzeba pracować, a od lądu dzieli człowieka parę godzin. Upija jeszcze łyk, bo choroba morska dopada zwłaszcza wtedy, gdy długo było się na lądzie. Andrea zażyła swoją porcję na przeziębienie, które niepotrzebnie obciążało jej głowę, napijesz się chińskiego eliksiru, a dolegliwości albo znikną, albo w ogóle się nie pojawią. Nasze życie to ciągłe poszukiwanie pociechy, tego, co sprawi nam radość, uchroni od wszelkiego zła. Niektórzy wyruszają w długą i trudną drogę i niczego nie znajdują, poza pewnego rodzaju celem, swego rodzaju przyjemnością szukania, a my pozostali podziwiamy ich wytrzymałość, ale nam samym życie sprawia kłopoty, więc zamiast szukać, sięgamy po chiński eliksir i wciąż pytamy, którędy najkrótsza droga do szczęścia, a odpowiedź znajdujemy w Bogu, nauce, wódce i chińskim eliksirze.

Wszyscy wychodzą na dwór.

Jón Kalman Stefánsson

(ur. 1963) - pisarz islandzki. Studiował literaturoznawstwo, ale nie ukończył studiów. Był nauczycielem literatury w szkole. Pisał dla gazety „Morgunblaðið" i dla islandzkiego państwowego radia. W latach 1992-1995 mieszkał w Kopenhadze, do 2000 roku prowadził księgarnię w Mosfellsbær pod Reykjavikiem, gdzie mieszka dotychczas. Jest autorem kilku tomów wierszy i opowiadań, a także powieści, m.in. nominowanych do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej „Sumarið bakvið brekkuna” i „Ýmislegt um risafurur og tímann”, oraz „Sumarljós og svo kemur nóttin”, za którą w 2005 roku dostał Islandzką Nagrodę Literacką. Prawa do przekładu „Nieba i piekła” (2007) kupiły wydawnictwa z Niemiec, Francji, Szwecji, Danii, Holandii, Hiszpanii, Norwegii, Włoch i Wielkiej Brytanii. Powieść jest pierwszą częścią trylogii. Druga część, „Harmur Englanna”, ukazała się w 2009 roku, obecnie Stefánsson pracuje nad trzecią.

Wokół domów leży sporo śniegu, ale brzeg jest czarny. Odwracają łódkę. Łatwa robota dla dwunastu mężczyzn, odwrócić sześcioosobową łódź, znacznie trudniej ustawić ją dnem do dołu, tu nie wystarcza dwunastu rąk, przydałoby się jeszcze co najmniej sześć, ale druga załoga śpi głęboko, ich ręce wypoczywają w świecie snu. Nigdy nie wypływają daleko, więc nie muszą wstawać o poranku. Mimo to Guðmundur pewnie niedługo wstanie. To ich sternik, nazywany surowym Guðmundurem, bo jego ludzie muszą wracać do domu przed ósmą wieczorem, lenistwo i gadulstwo działają na niego jak czerwona płachta na byka, ale słuchają się go bez słowa, każdy z nich to kawał chłopa, przeżyli już niejedną burzę na tym świecie, a język mają taki, że psa mogliby nim zabić. Jednak gdy Guðmundur się zdenerwuje, stają się grzeczni i potulni. Ich gospodyni ma na imię Guðrún, jest niewysoka i delikatna, ma jasne włosy i śmieje się tak, że wokół niej nigdy nie robi się ciemno. Działa jak wiele butelek chińskiego eliksiru życia. Jest oszałamiająco piękna, jej policzki są tak białe i okrągłe, że łatwo zapadają w pamięć. Czasem porusza się dziwnym tanecznym krokiem, a wtedy coś budzi się w ludziach z chaty, tych szorstkich i zahartowanych przez burze facetach, miłość i bezwstydne pożądanie zawiązują się w nich w supeł nie do rozwikłania. Ale Guðrún to córka Guðmundura, więc prędzej chłodziliby się w lodowatym morzu, niż dobierali do niej. Zwariowałeś, nawet diabeł nie odważyłby się jej tknąć. Ona sama chyba nie zdaje sobie sprawy z wpływu, jaki wywiera, i to jest chyba właśnie w tym wszystkim najgorsze, jeśli nie to jest właśnie najlepsze.

Pracują w milczeniu.

Wnoszą do łodzi to, co niezbędne, ożaglowanie, liny z przynętą, skórzane kurtki, na razie jest zbyt ciepło, by je włożyć, skórzane spodnie sięgają im do pach, wełna swetrów jest dobrze spilśniona, a przed nimi trzy albo cztery godziny ciężkiego wiosłowania. Każdy z nich ma tej nocy określone zadanie. Gdyby życie było zawsze tak proste i czytelne, gdyby udało nam się uciec od tej niepewności, która wykracza poza śmierć i grób. Ale co może uśmierzyć niepewność, skoro nawet śmierci się to nie udaje? Śnieg między chatą a czarnym brzegiem zaraz będzie udeptany. Andrea wychodzi i opróżnia nocniki, ziemia wokół chaty jest odsłonięta i wchłania wilgoć, mocz czy deszcz, wszystko zostaje wessane. Trzeba mieć nadzieję, że dach świata podziemi nie przecieka. Chyba że to właśnie jedna z kar, że deszcz i mocz leją się tam człowiekowi bez przerwy na głowę. Andrea stoi przez chwilę i przygląda się pracy mężczyzn. Ledwie słychać ich kroki, morze śpi, góra drzemie, a na niebie panuje cisza, wszyscy tam jeszcze śpią, mimo że dochodzi już trzecia. Bárður nagle zawraca i znika jeszcze raz w chacie. Andrea kręci głową, ale uśmiecha się łagodnie, bo wie, że Bárður stoi teraz na drabinie, sięga na łóżko, otwiera Raj utracony i czyta wersy, które chce zapamiętać i mieć w głowie dla siebie i dla chłopaka, gdy będą czekać na ryby.

Już nadszedł wieczór cichy, a zmierzch szary
Ubrał świat cały w swą liberię mroczną;
Nadeszła cisza z nim, a ptak i zwierzę
Do swych legowisk i do gniazd w zaroślach
Chyłkiem umknęły.

Bárður przychodzi jako ostatni. Zanurzony w wersach niewidomego Anglika, które biedny pastor przełożył na islandzki, gdy czas inaczej się nazywał. Czyta strofy jeszcze raz, szybko wciska je do głowy, serce mu wali. Wciąż jeszcze słowa potrafi ą wzruszać ludzi, niewiarygodne, może światło jeszcze nie całkiem w nich wygasło, może jest jeszcze, mimo wszystko, jakaś nadzieja. Ale oto nadchodzi księżyc i z jasnym światłem na masztach wpływa na czarne niebo, to półksiężyc, rośnie po lewej stronie, ale mimo to noc z każdą chwilą robi się jaśniejsza. Światło księżyca jest inne niż promienie słoneczne, pogłębia cienie, czyni świat bardziej tajemniczym. Chłopak patrzy w górę na Księżyc. Obrót wokół własnej osi zajmuje Księżycowi dokładnie tyle samo czasu co Ziemi, dlatego widzimy zawsze tę samą jego stronę. Jest oddalony o dobre trzysta tysięcy kilometrów, trzeba wieczności, by dopłynąć do niego sześcioosobową łodzią, nawet Einar nie przebyłby tej odległości.

Matka chłopaka napisała mu o Księżycu. O odległości od Ziemi, o jego tajemniczej drugiej stronie, ale nie wspomniała przy tym o sześcioosobowej łodzi ani o Einarze. Nawet nie wiedziała, że on istnieje, jego broda i wściekłość, która obraca się w nim niczym w perpetuum mobile. Ale teraz Einar nie jest wściekły. Oświetlona księżycem noc wlewa się w sześciu mężczyzn i kobietę, która się im przygląda. Nie, Andrea już się im nie przygląda, wraca do chaty i spieszy się, by w ciasnych drzwiach spotkać się z Bárðurem. Jestem stuknięta, myśli Andrea, między nami jest dwadzieścia lat różnicy! Ale dlaczego ma sobie odmawiać, by w tę marcową noc spojrzeć w te ciemne oczy, by myśleć o delikatnych i zwinnych nogach, białych, prostych zębach między wargami, wolnych od brudu tytoniu. Bárður nie żuje tytoniu, ci młodzi są czasami tacy dziwni, odmawiać sobie czegoś tak przyjemnego jak tytoń. Spotykają się w drzwiach, jego głowa pełna wierszy i utraconego raju, ach, jakiś ty ładny, mój mały, mówi Andrea i głaszcze go obiema rękami po brodzie i odsłoniętej szyi, mocniej i intensywniej, niżby chciała, i czuje, jak ciepło ciała Bárðura osnuwa jego szyję.

Tylko dla ciebie, Andrea, mówi Bárður i uśmiecha się.

Zasnąłeś tam, szczeniaku? woła Pétur z ciemności. Zadrżeli oboje, Andrea wycofuje ręce, odwraca wzrok i widzi chłopca zalanego blaskiem księżyca.

Książka ukaże się 18 maja nakładem wydawnictwa W.A.B. Dziękujemy wydawnictwu W.A.B. za zgodę na opublikowanie fragmentu.


[1] John Milton, „Raj utracony”, przeł. Maciej Słomczyński, Kraków 1974.