BŁĄD:
Arcybispup, czyli ze wspomnień redaktora

Tomasz Fiałkowski

Tekst, choćby jego maszynopis był idealnie czysty, i tak w drukarni może zmienić się nie do poznania. Trzeba go złożyć na linotypie, a zecer może mieć zły dzień. Potem do redakcji wędrują długie szpalty korektowe na szarożółtym papierze

Jeszcze 2 minuty czytania

Marysi Makuch

Siwy, energiczny pan w okularach pochyla się nad płachtą leżącą na biurku i celując w nią oskarżycielsko palcem wykrzykuje: „Oni nie wiedzą nawet, jak się nazywa ich redaktor naczelny, a nam będą zwracać uwagę!”.

Dramatyczna ta scena rozgrywa się w połowie lat 80. na piętrze krakowskiej kamienicy Arcybractwa Miłosierdzia na rogu Siennej i Stolarskiej, w jednym z dwóch pokoików będących siedzibą redakcji miesięcznika „Znak”. Płachta to stary numer „Tygodnika Powszechnego”, gdzie rzeczywiście pod artykułem wstępnym zamiast Jerzego Turowicza podpisany jest jakiś „Turewicz”. Pan w okularach – polonista, bibliofil, erudyta i człowiek obdarzony wielkim, acz specyficznym poczuciem humoru – nazywa się Franciszek Blajda. W „Znaku” zajmuje się kontaktami z drukarnią i cenzurą, a poza tym zdobywa spod lady cenne nowości dla siebie i innych. Wtedy książki kupowało się spod lady...

rys. surdabsSkąd zaś awantura? Franek – tak każe do siebie mówić – dopiero co wrócił z ulicy Wiślnej, z „Tygodnika Powszechnego”. Obie redakcje złączone są siostrzanymi więzami i, jak to w rodzinie, zdarzają się napięcia, zwłaszcza że miesięcznik przynosi deficyt. Franek usłyszał właśnie jakąś kąśliwą uwagę na temat swojej i naszej pracy, i odreagowuje. Archiwalny numer „TP” z owym błędem wyciągnął zaś z przepastnego archiwum, gdzie przechowuje sporo podobnych kuriozów. Między innymi rocznik archidiecezji wrocławskiej, w którym rządca tejże figuruje jako ARCYBISPUP METROPOLITA...

W „Znaku” też oczywiście błędów nie brakuje, do czego przyczynia się przeraźliwie długi i niewyobrażalnie dziś archaiczny cykl wydawniczy; w końcu minęło od tamtego czasu ćwierć wieku! Tekst, choćby jego maszynopis był idealnie czysty i najstaranniej zaadiustowany, i tak w drukarni może zmienić się nie do poznania. Trzeba go przecież złożyć na linotypie, a zecer może mieć akurat zły dzień. Potem do redakcji wędrują długie szpalty korektowe na szarożółtym papierze, ale podczas „wyrabiania korekty” pojawiają się nowe błędy. Czasem przez pomyłkę wypadają całe fragmenty tekstu, które trzeba przywrócić – a równocześnie trzeba też uwzględnić skreślenia cenzury.

W filozoficznym eseju księdza Józefa Życińskiego, jeszcze wtedy nie biskupa (bispupa?), Paul Feyerabend wciąż zmienia się w „Fayerabenda”, a we wspomnieniu Henryka Wereszyckiego o Piłsudskim nazwisko Marszałka przybiera coraz fantazyjniejsze kształty (Piłsudzki, Piłsucki, nawet Piusudzki). Poprawiamy więc i poprawiamy, kiedyś jednak trzeba przestać. Kolejny zeszyt „Znaku” wreszcie się ukazuje, otwieramy go z bijącym sercem – i natychmiast znajdujemy kolejny błąd.

Niekiedy dowiadujemy się o nim dopiero z listu poirytowanego autora i niestety nie zawsze można zwalić winę na drukarnię. W roku 1981 Stefan Kisielewski pisze dla „Znaku”, do historycznego numeru o wolności, „Parę uwag o wolności materialnej”. „Uwagi” przysyła w rękopisie: charakterystyczne, trochę jakby dziecinne pismo, na kartce kratkowanego papieru mieści się zaledwie kilka rządków pochylonych w prawo liter. Tekst przepisujemy na maszynie, potem jeszcze dwie, nawet trzy korekty – a mimo to nikt w redakcji nie zauważa, że z robotników duńskich zrobiliśmy, kompletnie bez sensu, robotników chińskich!!! Na szczęście nie żyjemy we Lwowie roku 1940 i nie zmieniliśmy „Stalina” w „Sralina”, karą za błąd są tylko złośliwości Kisiela. Wstyd jednak pozostaje.

W „Tygodniku” bywa jeszcze gorzej, zwłaszcza że tryb pracy jest nieporównanie bardziej nerwowy, a ingerencje cenzury dotkliwsze i czasem trzeba w ostatniej chwili przełamywać całe strony. Najkoszmarniejszy błąd przytrafił się bodaj w 1983 roku, w rocznicę śmierci Szmula Zygielbojma, który w maju 1943 popełnił w Londynie samobójstwo, protestując przeciw bezczynności świata wobec zagłady Żydów. Tytuł artykułu Ryszarda Terleckiego „Śmierć Szmula Zygielbojma” narysowany został przez grafika i zapewne wymyślna, ekspresyjna forma sprawiła, że dopiero po wyjściu numeru z druku dostrzeżono brak jednej litery: zamiast „śmierci” był „śmieć”.

rys. surdabsNawet jednak i w czasach spokojniejszych chochlik nie spał. Jesienią 1957 roku Zbigniew Herbert pisał do Jerzego Turowicza: „W moim wierszu «Nikifor» ze zdumieniem przeczytałem, co malarz robi ze świętymi: «wypuścił ich w jasne niebo jak trzy dorodne partie». Obraz rzekłbym nieco anarchiczny. Ale nawet w mękach nie przyznam się do niego. Bo napisałem KARPIE, a nie partie... stroskany Zbigniew Herbert, bezpartyjny”.

Ze skruszonej odpowiedzi redaktora dowiadujemy się, że i tu zawiniły „miłe panienki przepisujące rękopis na maszynie”. Trzydzieści trzy lata później wiersz przysłany został w postaci maszynopisu – a były to słynne „Guziki”. Ukazały się natychmiast na pierwszej stronie „TP”, i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że w wersie „przeleciał ptak przepływa obłok” zamiast „obłok” wydrukowaliśmy „obok”. „Ale proszę nie prostuj – komentował w liście do Turowicza zrezygnowany poeta – bo kto prostuje, błądzi i może wyjść «odwłok»...”.

I jeszcze jedno sprostowanie, także z początku lat 90.: Artur Międzyrzecki czuje się w obowiązku zapewnić redakcję „Tygodnika”, że jego żona, Julia Hartwig, z całą pewnością jest kobietą. Nic dziwnego, skoro blok jej wierszy w „Tygodniku” sygnował nieznany nikomu JULIAN HARTWIG.

Specyfiką tego rodzaju błędów jest ich nieuchronność. Dystans między drukarnianą halą, gdzie w oparach ołowiu pracują zecerzy, a całkowicie skomputeryzowanym dziś procesem produkcji pisma czy książki, wydaje się ogromny. Wydaje się też, że chochlik drukarski powinien dawno umrzeć – przecież jego pole działania bardzo się skurczyło! Autor dostarcza tekst w formie elektronicznej, praca nad nim jest nieporównanie szybsza i sprawniejsza, specjalne programy pomagają wychwycić tak zwane literówki i pouczają ignorantów, co pisać razem, a co osobno.

A jednak... Zostawmy na boku radosną twórczość redaktorów, którym zdarza się wprowadzać bezsensowne poprawki. Wystarczy jednak włączyć nieopatrznie funkcję autokorekty, a sam komputer gorliwie zmieni słowa, których nie zna, na inne – efekt bywa nadzwyczajny! No i czynnik ludzki w postaci korektora (to skądinąd jeden z uciążliwszych zawodów!) też swoje czasem dołoży.

Przeglądam niedawno telewizyjny dodatek do „Gazety Wyborczej”; zbliża się beatyfikacja Jana Pawła II, więc sporo informacji o programach religijnych. Pod jedną z notek podpis: Jan Turanu. Mija dłuższa chwila, nim w tajemniczym autorze rozpoznaję znanego mi Jana Turnaua... A że jest on bliskim krewnym Jerzego Turowicza, od którego ta opowieść się zaczęła – niech na Janie Turanu się zakończy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.