DLACZEGO MAHLER?

18 maja mija 100. rocznica śmierci Gustava Mahlera – jednego z  najważniejszych kompozytorów przełomu XIX wieku i XX wieku. Od kilku tygodni prowadzimy cykl MAHLER-BEDECKER, dziś proponujemy ankietę z udziałem m.in. Adriany Prodeus, Bogusława Deptuły, Marcina Gmysa, Adama Suprynowicza…

Jeszcze 2 minuty czytania

DLACZEGO MAHLER?

ŁUKASZ BOROWICZ, dyrygent, dyrektor Polskiej Orkiestry Radiowej
Pamiętam jak dziś, był to jeden z numerów miesięcznika „Classic CD” (nieistniejącego już dzisiaj), który zawierał płytę kompaktową z fragmentami różnych utworów. Był tam początek trzeciej części „I Symfonii” Gustava Mahlera, słuchałem jej wtedy po raz pierwszy. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie wywarła na mnie ta muzyka, a przede wszystkim palącej ciekawości – jak brzmi całość? I tak się zaczęło. Słuchane koncerty, płyty, wreszcie próby własnej interpretacji...
Gdybym musiał wybierać, które nagranie jest mi najbliższe, nie wahałbym się: „Ich bin der welt abhanden gekommen” z Janet Baker pod dyrekcją wspaniałego Johna Barbirolliego. Najwspanialszy dokument zaś to dla mnie „IX Symfonia” pod dyrekcją Bruno Waltera z przedwojennego Wiednia. Mahler dla chcących rozpocząć przygodę z jego muzyką? Oczywiście trzecia część „I Symfonii”...

TOMASZ CYZ, red. naczelny www.dwutygodnik.com
To było na II roku muzykologii. Mniejsza, w którym roku. Kurs z muzyki romantycznej. I silne przeczucie, że dwie sprawy obejmą mnie bezpowrotnie: opera i Mahler.
Intuicja nie zawiodła. Zbiorowo uczyliśmy się do tzw. odsłuchu (kolokwium polegające na rozpoznaniu kilkudziesięciu fragmentów muzycznych). Najpierw olśnienie „Das Lied von dem Erde”, drugą pieśnią, potem ostatnią. Potem długo długo tylko ostatnia – „Der Abschied”. Potem jeszcze bezczelność otwarcia „VI Symfonii” (uwielbiam!). I wreszcie „I Symfonia” – szczególnie III część.
Kiedyś podczas „witkacowskiej” nocy spędziłem przy głośniku 6 godzin słuchając tylko tego fragmentu. Bez przerwy. Nie wiem, co chciałem wysłyszeć. Ale kontrabasy brzmiały metafizycznie. Przecież „metafizyka wejdzie w umysł tylko przez skórę” (jak chciał Antonin Artaud). Lepiej późno niż później.
PS. Kiedy mam kryzysy podczas pisania o muzyce, wszelakiej, włączam Mahlera. Wiem, barbarzyństwo. Ale ile radości w tym ogrodzie!


BOGUSŁAW DEPTUŁA, krytyk sztuki, red. naczelny „Art & Business”
Dziś nie wiem doprawdy, kto był pierwszy: Mahler czy Visconti. Myślę nawet, że ten drugi. To znaczy najpierw obejrzałem „Śmierć w Wenecji” ze sławnym Adagiettem z „V Symfonii” i pewnie po raz pierwszy usłyszałem Mahlera, gdzieś pod koniec lat 70. XX wieku. Gorączkowo oglądałem „listę płac” po filmie, by odnaleźć nazwisko kompozytora. Udało się. Potem było kupowanie płyt z nagraniami węgierskimi lub enerdowskimi. Potem moja przyjaciółka z Wiednia kupiła mi w prezencie wspaniałą interpretację „Pieśni wędrownego czeladnika” i „Pieśni na śmierć dzieci” w interpretacji Frederick von Stade. Do dziś jej wersja ma znamiona idealnej. Ale czy tak jest?
Był jeszcze znakomity balet w Teatrze Wielkim w choreografii Johna Neumeiera „Miłość i ból i świat i marzenie” (1984), który obejrzałem kilka razy, sam już nie wiem, czy dla muzyki, choreografii czy scenografii. Podobało mi się wszystko. W pierwszej scenie w miejscu orkiestry był basen. Tancerze wchodzili do wody, ponad głowami rozchodziły się kręgi wody w odbiciach. Wnętrze Teatru Wielkiego przemieniało się, wrażenie było niezapomniane.
Potem odkryłem jeszcze „Szkice z późnego romantyzmu” Bohdana Pocieja, który objaśnił mi słowami Mahlerowskie nuty, co nie znaczy, że mnie do nich przekonał. To była pierwsza muzyka poważna, której słuchałem z pożyczonych kaset na walkmanie. 
Nigdy natomiast nie byłem w stanie przybliżyć się do muzycznego bałaganu „VI Symfonii”, zdaje mi się dziełem poronionym. Wolę późniejsze, ta pozostaje nie do przejścia.
W maju w Paryżu w Musée d’Orsay zobaczyłem niewielką, ale zarazem imponującą wystawę w setną rocznicę śmierci kompozytora. Listy, okulary, batuty, obrazy, grafiki, maska pośmiertna. Świetnie przygotowana wystawa. Tyle mocnych wspomnień, bo widziałem te rzeczy po wielekroć na zdjęciach, reprodukcjach – teraz zobaczyłem oryginały.
Nie muszę mieć racji, ale dla mnie w jego muzyce dokonał się przełom muzyki dawnej i nowoczesnej. On stoi na obu jej brzegach, jako most.


MARCIN GMYS, muzykolog
„Scontri” Mahlera

Mahler – nieustraszony tytan lub bezbronne dziecko: sprostać lub pomóc mu zdołali tylko nieliczni pacjenci doktora Caligari (Mitropoulos, późny Bernstein, od święta Reiner i Sinopoli);
Mahler – ostatni wielki melodysta, który przy okazji ujarzmił też czas;
Mahler – przesadnie gestykulujący Żyd (według antysemickiej krytyki wiedeńskiej), a gdy trzeba, także przykładny katolik rozkochany w pismach Nietzschego;
Mahler – Gesualdo, który jednak oszczędził swoją żonę (i nie tylko);
Mahler – odważny oryginał i bezwstydny plagiator pomysłów Hansa Rotta;
Mahler – w c-moll i E-dur, d-moll/D-dur i F-dur;
Mahler – wysokopienny romantyk i trywialny modernista (a może wprost przeciwnie);
Mahler – Manna i Kundery, Viscontiego i Russella, Adorna i Florosa, Szymanowskiego i Berga, Szostakowicza i Pendereckiego, Silwestrowa i Adèsa;
Mahler – Małgorzata z II cz. „Fausta” i Gustaw z IV cz. „Dziadów”;
Mahler? Przecież nasz ci on jest!


ADRIANA PRODEUS, krytyczka filmowa, w Nowym Teatrze w Warszawie prowadzi cykl „Zrób to sam”
Gdy słucham Mahlera, tańczę na twojej trumnie. Wybucha mój dom nad alpejskim jeziorem i niech tylko wyswobodzę się z pajęczego kokonu, a już pełznę po nabrzeżnych skałach, by ucałować twą pośmiertną maskę. Nic nie jest zbyt dosłowne: ni smutek, nuda, ni sielanka, gdyż, o niebiosa!, tracą fałszywą nutę, ujęte w nawias egzaltacji. Wyznam ci, ojcze, że kocham – a nadto ze wzajemnością – pastuszka albo junaka, dyrygując kuflem mleka w falbanach do kostek. Jemu podoba się ten zadarty nosek i wszystko lubi co ja (czyli wzniosłość) – a jeszcze mówi, że kolekcjonuje cienie w moich oczach. Fontanny spadają jak lawiny, słychać szczęk mieczy aniołów w chmurach. Że będę z pasją rozgrzebywać ziemię – sen, a potem palenie cygara w pościeli. Upał narasta, czarne strużki potu wyżłobią ślady w bladym makijażu. Dzieci udają, że umarły. „Sztuka” – westchnęła i spuściła wyżły. Sierść błyszczała w gąszczu po horyzont.


MONIKA ROKICKA, tłumaczka, melomanka
Dlaczego? Bo pomimo całej kompleksowości emocjonalnej ma w sobie prostotę, która z jednej strony burzy całość koncepcji (choć jak można zburzyć coś, czemu brakuje spójności?), a z drugiej – właśnie ją porządkuje. Drażni i zastanawia. Dociera tam, gdzie rzadko sięgamy. Każe szukać.


PAWEŁ SOSZYŃSKI, red. działu teatru w www.dwutygodnik.com, pisarz
Mahler jest całkowicie pozbawiony konwenansów, prawie jak zwierzę; porusza się bezustannie na granicy kiczu, przesady, tego, co – nie tylko chyba w ściśle muzycznym sensie – grube i dosłowne, afektowane, często obsceniczne. Pozwala sobie na to, co nie jest gustowne, subtelne, wyrafinowane, a więc przewrotnie – naciągając do granic diapazony tragiczności i liryzmu – ucieka od efektowności. To wspaniałe, że kompozytor, który tyle razy używa w komentarzach (tytułach) metafizycznych, mistycznych wytrychów, jednocześnie jest aż tak cielesny. Mahler jest najbardziej cielesnym kompozytorem, jakiego znam.


ADAM SUPRYNOWICZ, dziennikarz Programu 2 Polskiego Radia, w TR Warszawa prowadzi cykl Audio.TR
Mahler często mnie drażni, nuży. Kulminacje wydają się przesadne, części „z akcją” przegadane, fragmenty liryczne – przesłodzone, marsze i lendlery – zbyt dosłowne. Irytuje patos, całe to „budowanie świata”, „wznoszenie się ku sacrum” itp. kompletnie do mnie nie trafia.
Ale potrafi mnie jednak zachwycić kolorami („Trzecia”), przeraźliwym akordem (w „Dziewiątej” czy „Dziesiątej”), zarazić pesymizmem („Szósta”), zachwycić adagiem („Dziesiąta” i „Pieśń o Ziemi”).
Zatem i mnie jest potrzebny.


MATEUSZ ŻURAWSKI, historyk teatru, twórca Wirtualnego Archiwum Jerzego Grzegorzewskiego
Nie znam całego Mahlera. Rozpoznaję wyłącznie jeden jedyny jego utwór, a właściwie jego fragment – czyli Adagietto „V Symfonii”, ten sam zapewne, który rozpoznaje większość. Nie jestem nawet pewien, czy umiem go słuchać. Ale dla mnie Adagietto – zwłaszcza kilka pierwszych jego taktów – funkcjonuje przede wszystkim jako wielokrotna klisza pamięci, która w teatrze Jerzego Grzegorzewskiego, za pośrednictwem filmu Lucchina Viscontiego, cytowała opowiadanie Thomasa Manna.
„Śmierć w Wenecji” – a zatem trupi korowód karnawału w czas epidemii cholery i czarne skrzydła szybowców, kołyszące się miarowo nad deskami sceny, jak upiorne gondole, płynące na San Michele, a może już Böcklinowską „Wyspę Umarłych”... Budzi się Melancholia i owo dziwne Nic, które boli.

„Scontri” Mahlera