Z opowieści
polskich Żydów (8)

Anka Grupińska

Dawid Ringel, Lucyna, Bolesław i Anatol Badianowie, Eugenia Berger, Julian Gringras i Zuzanna Mensz wspominają świętowanie Pesach przed wojną

Jeszcze 4 minuty czytania

Żydzi świętują Pesach, przypominając o wybawieniu z egipskiej niewoli. W dni świąteczne (7 dni w Izraelu, 8 dni w Diasporze) pieczywo na zakwasie (hebr. chamec) zastępują macą. W czasie pierwszej kolacji świątecznej, Seder Pesach, czytają Hagadę a najmłodsze dziecko zadaje cztery ważne pytania. To radosne święto wolności. Obok imion zapisujemy nazwę miasta, w którym nasi opowiadacze mieszkają dzisiaj lub mieszkali do niedawna.

Z opowieści
polskich Żydów

Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat.
Anka Grupińska

Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów: obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4), wakacje (5), historia Gustawy Birencwajg w dwóch odcinkach (6, 7).

Dawid Ringiel, Wrocław. Pochodzi z rodziny chasydów Bełz z Leżajska. W święto Pesach było zawsze radośnie. Dzieci szczególnie czekały, aż będzie Pesach, bo to było urozmaicenie w domu. Wynosiło się naczynia mleczne i mięsne na strych w koszach i ze strychu w skrzyni znosiło się porcelanowe nakrycie, naczynia pesachowe. Po Pesach znowu się je chowało. Każda gospodyni narzekała, bo miała bardzo dużo pracy. U nas nie było prądu, wszystko trzeba było robić ręcznie. Tarło się bardzo dużo ziemniaków i robiło się trzy rodzaje placków. Jedne – z tartych ziemniaków z cebulą i pieprzem. Drugi rodzaj – z gotowanych ziemniaków (do zimnych zmiażdżonych ziemniaków dodawało się białka ubite na pianę, mieszało się z żółtkami, z tego formowało się placki i piekło na patelni, na smalcu gęsim). Trzeci rodzaj to placki z macy mąki (mąka macowa, białka ubite na pianę, żółtka. I z tego formowało się kotlety, część była osypywana cukrem, a część – bez cukru). Nie jadło się żadnych bułek, tylko placki na zimno. Ja biłem zawsze pianę, drugi brat miażdżył ziemniaki, bo u nas było czterech braci, to mama się nami posługiwała.

Fotografia rodzinna zrobiona podczas święta Pesach
Wilno, 1939. Oryginał w United States Holocaust Memorial
Museum w Waszyngtonie.

Na Pesach wszyscy kupowali macę. Piekarz koszerował piec do macy, do tego nadawały się tylko polskie piece chlebowe, nie niemieckie. [Niemieckie piece są ukośne, bo tam się piecze bułki parzone.] Najpierw piekarz robił rozczyn z mąki i z wody, tylko w jedną stronę można było mieszać, bo inaczej mógł powstać chumec. Jak ciasto było gotowe, kroiło się kawałki na jedną macę. Stał cały rząd kobiet, każda wałkowała ciasto i podawała piekarzowi, on musiał mieć taką wprawę, żeby bardzo szybko cały drążek z macami położyć naraz i tak samo szybko wyjąć, żeby się nie spaliły. [Cała maca musi być wypieczona w osiemnaście minut.] Każdy chciał mieć cienkie mace, bo smaczniejsze. Musiały być Polki do pomocy, to był nakaz od rabina, żeby były świadkami i wiedziały, że do macy bierze się tylko mąkę i wodę. Żeby zaprzeczyć księżom, że do macy Żydzi używają krew katolicką.

Każdy miał mace i do tego było też mace szmira [„maca szczególnie doglądana” pod kątem zasad koszerności, spożywana tylko podczas Sederu]. W naszych warunkach przedwojennych po mąkę na mace szmira to rabin szedł na pole wtedy, kiedy rośnie zboże i robił umowę z chłopem. Chłop się podpisał, że sprzedaje to, co będzie rosło na tym polu. I wtedy wbijało się kołki na polu i ogradzało drutem. Jak przychodziło do żniw i był deszcz, to czekało się, aż pole wyschnie. Brało się garść tych kłosów i obcinało sierpem, nie wolno było kosą, kładło się na przygotowane prześcieradło, równiutko cały rząd, nakrywało się drugim prześcieradłem. Nie wolno było młócić cepami, tylko ręcznie. To zboże było bardzo chronione, żadna kropla wody nie mogła upaść na kłosy, bo byłby już chumec. I później brało się całą pszenicę do woreczka z płótna, wieszało pod sufit w bóżnicy i siedem miesięcy to wisiało. Przed pieczeniem mace szmira rabin w otoczeniu swoich chasidim kręcił żarnem i wychodziła mąka razowa. Jak rabin musiał pójść do pompy po wodę, to śmiesznie to wyglądało, jak chasydzi w chałatach biegli za nim do studni tylko oni nosili wodę, bo nikomu nie wierzyli – nie chcieli, żeby zakwasić, bo mógł być chumec. I z tego się piekło najbardziej czystą macę. Rabin pobożny przez całe osiem dni jadł tylko mace szmira, bo wie, że ona jest z tego pola, którego on pilnował.

Rodzinny Seder w Łodzi 1938-1939.
Oryginał w United States Holocaust Memorial Museum
w Waszyngtonie.

U nas w pierwszy i drugi Seder, jadło się tylko mace szmira, ojciec nie pozwolił nawet wrzucić kawałków macy do rosołu. A w resztę dni białą macę. Ojciec nałożył kipę i prowadził Seder. Każdemu musiał wytłumaczyć wydarzenia nocy sederowej. Jest napisane o czterech rodzajach rozumowania, jeden jest przekorny, jeden jest cadyk, jeden ni tu ni tam, a ostatni jest głupi. Każdemu trzeba wytłumaczyć na jego rozum. Było nas czterech braci, nikt nie chciał być tym niemądrym – było dużo śmiechu. Każdy z chederu wówczas umiał zadawać pytania [cztery pytania zadawane tradycyjnie]. Ja bardzo lubiłem Pesach, bo to były moje urodziny, 12 Nisan. Zawsze dostałem nowe krótkie spodnie. Raz po obiedzie szliśmy z chłopcami przez płot i zahaczyłem o drut, i całe spodnie poprułem.

Lucyna Badian, Warszawa. Pochodzi z Drohobycza, z rodziny religijnej, w domu mówiło się po polsku. W domu był koszer. Na święta wielkanocne komplet naczyń i kieliszki do picia wina u nas stały osobno w szafie, i mama wyciągała je tylko wtedy. Mama robiła sama wino, w domu. Zasypywała rodzynki i z tych rodzynek robiła. Ja też u siebie w domu robiłam. Rodzynki się zalewa wodą i się później gotuje, dodaje się trochę cukru, i to musi stać. Bardzo smaczne jest takie wino. Przychodził dziadek, babcia. Rodzinnie. Zawsze ojciec jakiegoś biednego przyprowadzał na wieczór sejderowy. Wiedział, który jest biedny, który nie miał żony, to go brał na siłę na sejder, do nas na kolację. Myśmy dostawali prezenty. Ojciec przynosił różne słodycze. Drohobycz był dobrze zaopatrzony, nawet były figi, inne rzeczy. Każdy miał taką paczuszkę zrobioną. Na Wielkanoc obowiązkowo były buty nowe, ładne pończochy, mama kupowała nam lakierki i coś z ubrania. Najbardziej lubiłam Pesach. Było tak uroczyście. Ja też, każde święta od kiedy wyszłam za mąż, utrzymuję. U nas było zawsze posprzątane, ale na Pejsach to i naczynia trzeba było wyjąć, chumec wynieść, żeby nigdzie chleb nie był. Mama miała taką łyżkę drewnianą, nakładała chumec i to się paliło. Dziadkowie przychodzili na każde święta, ale dopiero po swoich modlitwach.

Żołnierze żydowscy z kawałkami macy w czasie
święta Pesach
. Podczas wojny wszyscy oni zginęli.
1939 rok, Biała Podlaska.
Oryginał w Fundacji Shalom (www.kadysz.pl).

(Anatol) Mundek Badian, Warszawa. Brat pani Lucyny. Moja mama była bardzo koszerna. Była żydowska dzielnica i tam w jednym takim dużym pomieszczeniu było wolne, kuźnia była, kowal i on żelazem te naczynia koszerował. Może naczynia, talerze, mama miała na Pajsach, ale nie miała tylu garnuszków. Z dużym baniakiem do niego chodziliśmy. Pamiętam, były dwa uszka. Nie było daleko, może pół kilometra? Trzeba było zapłacić, dwa złote czy złotówkę. Tak to się żyło.

Bolesław Badian Warszawa. Mąż pani Lucyny, także pochodzi z Drohobycza, z rodziny religijnej. W jego domu mówiło się po żydowsku. Pesach to było wielkie święto – po pierwsze w dzień przed świętami stare naczynia się wynosiło, a brało się naczynia specjalne, które było przygotowane tylko na to święto. Mama miała przygotowany oddzielny komplet. Ponadto chodziło się wyrzucać chumec. W dzień szło się do synagogi. Wracaliśmy, to znowu obiad był świąteczny. Na obiad był obowiązkowo rosół. Maca, jajka. Na Sederze była tylko mama, tata, ja i brat.

Eugenia Berger, Warszawa. Pani Berger pochodzi z Wilna, z rodziny religijnej, „przestrzegającej zasad i zachowującej tradycję”, jak mówi. Największym świętem dla nas, dzieci, była Pascha. Kiedy święto się zbliżało, ojciec brał nas wszystkich do sklepu obuwniczego. Ponieważ ojciec cieszył się wielkim szacunkiem więc, jak tylko wchodziliśmy do sklepu, to właściciel od razu przychodził i wołał – „Proszę natychmiast postawić krzesełka, foteliki dla państwa!”. Nic dziwnego zresztą, w końcu ojciec kupował osiem par butów za jednym razem. Siadaliśmy więc wszyscy na tych krzesełkach i fotelikach i zaczynało się przymierzanie. Komu pantofelki, komu trzewiki. Potem trzeba jeszcze było kupić całą resztę: nowe sukieneczki i pończochy. Chodziliśmy od sklepu do sklepu, trzymając się między sobą za ręce. Od stóp do głów byliśmy wystrojeni po tych zakupach.

Ozjasz Grossbart otoczony rodziną i zaproszonymi
żołnierzami podczas święta Pesach. Podgórze,
prawdopodobnie 1916 rok. Oryginał w Fundacji Shalom
(www.kadysz.pl).

Potem przychodzili do ojca właściciele sklepów spożywczych – żydowskich oczywiście. Prosili i błagali by u nich kupował. No trzeba było w końcu kupić jedzenie na osiem dni. Wszystko musiało być koszerne, ale jak koszerne – wyjątkowo! Ze strychu znoszono naczynia na Pesach przechowywane tam przez cały rok w specjalnej skrzyni. No, czy to może być piękniejsze wspomnienie? Wszystkie te kieliszki srebrne i sztućce też srebrne! Ja byłam bardzo kapryśna, pewnego dnia babcia poszła i kupiła dla mnie specjalnie taką piękną łyżeczkę. U dołu srebrną, u góry złotą, była na niej wygrawerowana róża. To tej łyżeczki nikt oprócz mnie nie miał prawa używać. Pascha była najpiękniejszym świętem. Ach, jak ja je uwielbiałam!

Julian Gringras, Warszawa. Wychował się w domu tradycyjnym w  Kielcach. Ojciec jego był fotografem. Obserwowano u nas pewien rytuał. Święta Wielkanocne były przestrzegane bardzo starannie, dlatego że było smaczne jedzenie. Biszkopt z mąki macowej! Ja umiem zrobić go do dzisiaj. Robi się go tak samo, jak z mąki zwykłej. A mąkę najlepiej zrobić samemu – zemleć macę. To jest tak zwane paschalne ciasto, do niego się pijało wino rodzynkowe, które się robiło w domu. Kupowano rodzynki, te rodzynki zakwaszało się, po prostu się zalewało ciepłą wodą, nie wiem, czy się dodawało cukier, czy nie, i po kilku dniach powstawał napój, które my nazywaliśmy winem rodzynkowym; miał może ślad alkoholu, ale zupełnie mizerny. Na tym stole wszystko tradycyjnie: jajka, woda solona, jakieś mięso. Maca była okrągła. Nigdy nie było za moich czasów macy kwadratowej, fabrycznej, tylko maca ręcznie pieczona, okrągła, świetnie wypiekana, nierównomiernie, o nieporównywalnym smaku. Lepsza niż maca węgierska, którą sprowadzano do Polski po wojnie. Jak mówimy o świętach, to przypominają mi się przedwojenne smaki.

Dziewczęta pracują przy wypieku macy.
Tygodnik ilustrowany „Jidisze Bilder”, 15.04 1938.

Zuzanna Mensz, Warszawa. Wychowała się w rodzinie religijnej w Lublinie. Ojciec był zegarmistrzem. Obchodziliśmy wszystkie święta, bo ojciec tego bardzo surowo wymagał. Najlepiej zapamiętałam Wielkanoc, bo wtedy był Seder: taka uroczysta, rodzinna kolacja i  siostra przyjeżdżała z Warszawy. Przed świętami całe mieszkanie musiało być wyszorowane, wymyte, wszystkie szuflady [żeby nie było ani okrucha chleba robionego na zakwasie]. Pamiętam, że kiedyś z przerażeniem zobaczyłam w czasie świąt, że w mojej szufladzie w stole została kromka suchego chleba. Nie przyznałam się ojcu i prędko ją wyrzuciłam. Mieliśmy cały oddzielny komplet naczyń, które były używane tylko na Wielkanoc. Cały kredens był wypełniony macą i przez osiem dni nie wolno nam było zjeść ani kromki chleba i rzeczywiście nie jedliśmy. Jedliśmy tylko macę, z której mama potrafiła robić różne potrawy, na przykład ciasto z mąki macowej, które piecze się jak biszkopt, i omlet, tak zwany macebraj. A robi go się tak: macę najpierw moczy się w wodzie lub w mleku, dodaje się jajka, 2 jajka na 2 mace, z białek ubija się pianę, dodaje sól do smaku. Z tego tworzy się taki placek, który smaży się na patelni. Teraz też taki robię.

Seder u nas wyglądał tak: ojciec siedział na kanapie w stołowym pokoju, stół przysuwano do kanapy, na kanapie mama kładła poduszki, bo taka była tradycja, że głowie domu ma być wygodnie. My siadałyśmy przy stole, palono świece. Ojciec miał kilka mac, które miały specjalne znaczenie. Taki był zwyczaj, że dzieci mogły mu wykraść te mace, schować, i wtedy ojciec ich szukał, a jak nie mógł znaleźć to dzieci miały prawo wypowiedzieć życzenia i on musiał je spełnić. Oczywiście ojciec nigdy nie znajdował mac i miałyśmy wypowiadać życzenie. Mama namawiała nas na rower, ale myśmy wtedy miały inne pragnienia, albo litowałyśmy się nad ojcem, w każdym razie miałyśmy skromniejsze życzenia… Pamiętam, że raz prosiłam o zeszyt do rysunków, ach, mama była na mnie zła strasznie! Ojciec oczywiście przyrzekał, że to kupi, potem pokazywałyśmy mu, gdzie są mace i wtedy rozpoczynał się Seder. Przy Sederze jest taki zwyczaj, że dziecko zadaje ojcu cztery pytania dotyczące wyjścia Żydów z Egiptu. Tym zadającym pytanie byłam zawsze ja, chociaż powinno być najmłodsze. Moja siostra Hilka była taka humorzasta i nie zawsze chciała robić to, co jej kazali. Więc zadawałam te pytania po hebrajsku i ojciec odpowiadał, czytając odpowiedzi. Ta hagada jest bardzo długa, ale ja myślę, że on skracał, bo w mojej pamięci nie było nudy przy tym stole, tylko trochę dowcipów, trochę śmiechu i wreszcie zaczynała się normalna kolacja, która składała się zwykle z takich dań, jak rosół, kura. W międzyczasie ojciec pił, zdaje się, że sześć kieliszków wina. My nie dostawałyśmy wina, może nam dawał skosztować. Ojciec zawsze coś podowcipkował przy wypijaniu tych kielichów. Był też jeden kieliszek dla proroka, który się nigdy nie zjawił.

Zaproszenie na uroczystość sederową w Domu Sierot
Janusza Korczaka przy Śliskiej 9, adresowane do Emanuela
Ringelbluma i jego żony w dniu 1 kwietnia 1942.

Moja siostra Złatka przyjeżdżała zwykle na to święto do domu. A ponieważ święta trwały osiem dni, a ona jakoby nie mogła być przez ten cały czas, to po czterech wyjeżdżała. Ojciec ją prosił, żeby przez resztę dni świątecznych nie jadła chleba. Ona już była wówczas dorosła i niewierząca, i powiedziała mu, że nie chce mu tego przyrzekać, bo nie dotrzyma. I on jej wtedy powiedział niebacznie – To w takim razie ja ci nie będę przysyłał pieniędzy na czesne. Ona się obraziła i powiedziała – Dobrze. I od tego czasu nie chciała przyjmować pieniędzy od ojca. Wielkanoc to były takie święta, które się dobrze pamięta, zaraz przychodziła wiosna, więc było przyjemnie.

Współpraca: Ania Szyba
Zapisano na podstawie rozmów przeprowadzonych przez: Zuzannę Solakiewicz, Karolinę Szykierską, Joannę Fikus, Ankę Grupińską oraz Aleksandrę Bańkowską.

Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów: obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: