Teatr dla dzieci jest do niczego

Alicja Morawska-Rubczak

O ile teatr dla dzieci może nie spełniać żadnych nadrzędnych celów ponad zabawą, to jednocześnie należy pamiętać, że tylko dzieciom teatr może wyrządzić prawdziwą krzywdę

Jeszcze 3 minuty czytania

Łódź, Teatr Pinokio. Jeden ze zwykłych poranków, podczas których szkoły wyruszają do teatru. Ja wśród setki dzieciaków. Zaczyna się beznadziejny spektakl „Pinokio” w reżyserii Konrada Dworakowskiego.
Ja już wiem, że ta beznadzieja jest grą z konwencją. Dzieciaki jeszcze nie. Wiercą się, szepcą, trochę nudzą. Po chwili głos dorosłego z widowni: „Co wy tu wyprawiacie!? Co to ma znaczyć!? Jak możecie coś tak okropnego pokazywać dzieciom!?” – przerażenie, strach, zaciekawienie! Na widownię wkracza policja, dzieciaki aż kwiczą z radości, gdy mundurowy zaczyna gonić buntującego się delikwenta.

C. Collodi „Pinokio”, reż. Konrad Dworakowski.
Teatr Pinokio w Łodzi, premiera 17 pażdziernika 2009 r.
/ fot. Teatr Pinokio


W tej samej chwili podnosi się zamykająca tył pudełka sceny kurtyna i ostrym brzmieniem wchodzi zespół, ze świetnym Olkiem Różankiem jako koryfeuszem przedstawienia, na czele tego chóru-zespołu. Rockowo zaaranżowane piosenki stają się interpretacją scen w planie lalkowym i aktorskim. Dzieci je uwielbiają i naprawdę potrafią wsłuchiwać się w ich teksty: przewrotne, inteligentne, pokazujące, jak fajnie cieszyć się dzieciństwem i nie stracić tego z biegiem lat.

W innym spektaklu Dworakowskiego, również z muzyką Piotra Klimka, tym razem bardziej w klimatach ragga, widownia może dołączyć m.in. do wyścigu na tyłkach, urządzonego przez anarcholską Pippi Pończoszankę – tytułową bohaterka spektaklu Teatru Lalek Pleciuga ze Szczecina. Grana przez Marysię Dąbrowską Pippi to postać bliska młodej publiczności – zwariowana, odważna, pomysłowa, ale i samodzielna. Dzieciaki lubią ją nie tylko za to, że nie chodzi do szkoły. Uwielbiają jej kreatywność, a Dąbrowska i Dominika Kluźniak z innej już, widowiskowej „Pippi” w reżyserii Agnieszki Glińskiej Teatru Dramatycznego w Warszawie, to aktorki, które swoją wyrazistością i niezwykłą energią są w stanie rozkochać w sobie widownię i naprawdę świetnie się z nią bawić.

Pozostając jeszcze przy zołzowatych bohaterkach, nie sposób nie wspomnieć o Migawce z „Najmniejszego balu świata” Maliny Prześlugi – dramatopisarki o ogromnych zdolnościach do zabawy językiem i pobudzania dziecięcej wyobraźni. Migawka w teatrze doczekała się tylko jednego, niestety niedoskonałego wcielenia w spektaklu Teatru Animacji z Poznania (w reżyserii Janusza Ryl-Krystianowskiego), gdzie gra ją Marta Wesołowska, ale partneruje jej za to fantastyczny Pokurcz w wykonaniu Marcina Chomickiego.

Tekst Prześlugi aż kipi od mądrej fajności, nie będącej próbą przymilenia się publiczności, lecz takiej naturalnej. Takiej po prostu. Migawka jest bowiem dzieckiem z krwi i kości, ciut złośliwym, fochowatym, pewnym siebie, choć wewnątrz niezwykle delikatnym, używającym bardzo niewyszukanego języka, który jednak nie ma w sobie odrobiny wulgarności. To przede wszystkim indywidualistka, która potrafi powiedzieć, że: warkoczyki śmierdzą – i postawić na swoim.
Bohaterowie Prześlugi naprawdę zaskarbiają sobie sympatię dzieci. Obok Migawki, choćby przedziwny Pokurcz, przypominający trochę kreskówkowego Czesia z „Włatców Móch”, ale mający te jego niezwykle ciepłe i poczciwe cechy oddanego przyjaciela. Fantastyczne są też postaci epizodyczne, jak chociażby obłędny Komar (w poznańskim spektaklu: Marcel Górnicki).

Zarówno dramaty, jak i bajki Prześlugi – wszystkie wydawane nakładem Centrum Sztuki Dziecka – są lekkie i błyskotliwe, a za sprawą języka i rysów bohaterów bardzo bliskie najmłodszym, ale nie próbujące być na siłę zbyt współczesne. Szkoda, że reżyserzy tak nieczęsto mają odwagę sięgnąć po teksty tej obłędnej autorki – jej „Вleeee...”, „Grande Papa” czy najnowszy „Pręcik”, to historie fantastycznych bohaterów, którzy postawieni są w niezwykle zabawnych, choć egzystencjalnie niełatwych sytuacjach. Bez ściemy i próby maskowania dydaktyki pod płaszczykiem fajności.

Dramat Prześlugi, teatr Dworakowskiego – to przestrzenie fascynujących i mądrych zabaw, które dalekie są od rozrywki. Warto zwrócić uwagę na absolutnie zakręconą rzeczywistość kreowaną przez Łukasza Gajdzisa – młodego reżysera, który w Teatrze Polskim w Bydgoszczy zrealizował dwa przedstawienia oparte na tekstach Jana Brzechwy: „Pchłę Szachrajkę” i „Szelmostwa Lisa Witalisa”.
Reżyser przyznaje się do tego, że interesuje go Pixar w teatrze, nie ucieka od popkultury, rozrywkowości i widowiskowości. Możemy nawet mówić tutaj o tanich efektach, skoro ścieżki dźwiękowe (zdecydowanie pasuje tutaj to filmowe określenie) do spektakli komponuje z takich utworów, a raczej kawałków czy hitów, jak „Who let the dogs out” czy „Dolly Song” (popowa wersja fińskiej polki).
Gajdzis nie próbuje wrzucać swoich widzów do kinowego czy telewizyjnego świata, jak twierdzą mu nieprzychylni, ale tworzy teatr na miarę czasów, w których żyją współczesne dzieci – zanurzone w estetyce teledysków, kreskówek, i rozmaitych tv-shows.

J. Brzechwa „Szelmostwa Lisa Witalisa”, reż. Ł. Gajdzis.
Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 5 grudnia 2009

To twórczość ciekawie dialogująca z obecnymi czasami, broniąca się swoim postmodernistycznym, podwójnym kodowaniem, rozrywkowa i zabawa – bo jak tu nie skakać na fotelu, kiedy scena dudni od rytmów i figur breakdance’owych. Ale też pozwalająca na wypracowywanie postawy krytycznej wobec otaczającej nas rzeczywistości. Chciałabym, żeby dzieciaki, którym teatr kojarzy się z nudą, kukiełkami i pioseneczkami dla zdebilałych dorosłych (jak niektórzy wciąż traktują młodszą publiczność), trafiły na spektakle Gajdzisa, bo dzięki nim teatr okazuje się naprawdę ekstra i chce się do niego wracać – nie tylko po rozrywkę.

Spotkanie z dzieckiem poprzez teatralizowane formy zabawy bywa też podstawą twórczości dla najnajmłodszych (dzieci w wieku od 0 do 3 lat). Moda na spektakle dla tak malutkich dzieci przyszła do nas z Zachodu, gdzie ten nurt rozwijany jest od blisko trzydziestu lat, choć najciekawsze, niezwykle odkrywcze artystycznie i estetycznie produkcje przyniósł XXI wiek. Mam tutaj na myśli chociażby „Holzklopfen” i „H20” Teatru Helios z Hamm, „Мig, Dig, Os” Aaben Dans z Roskilde, „Überraschung” Dschungel Wien czy „Under dem Tisch” Toihaus Theater z Salzburga. Swobodnie można pisać o tym teatrze w kategoriach performatywnych, ale wolę tym razem mówić o jego potencjale, jako zabawy, w której dorosły spotyka się z dzieckiem, po raz kolejny zawieszając w próżni odpowiedź na pytanie: czy to w ogóle jest teatr?

Spektakle takich grup, jak chociażby Studio Teatralne Blum czy Teatr Atofri z Poznania, „W szufladzie” Teatru Poddańczego, „Od ucha do ucha” Olsztyńskiego Teatru Lalek – budowane w oparciu o działania, zachowania, zadziwienia obecne podczas odkrywania przez dziecko świata – często konstruowane są na podstawie obserwacji dziecięcych zabaw. Tym co najbardziej odróżnia te spektakle od tych dla starszych grup wiekowych, jest każdorazowe zapraszanie dzieci w przestrzeń gry, do wspólnej zabawy. Otwarcie tych przedstawień na interakcję z dzieckiem sprawia, że zmieniają ona formę dotychczasowej aktywności małych widzów – z tych uciszanych, ograniczanych, hamowanych w reakcjach, mogą stać się współtwórcami.
Teatr dla najnajmłodszych otwiera z pewnością zupełnie nowy rozdział w historii teatru dla dzieci – nigdy bowiem kreatywność maleńkich dzieci nie spotykała się w takiej bliskości z ekspresją artystyczną, a co ciekawe i potwierdzone przez badania takich twórców jak chociażby Barbara Kölling – dyrektorka i reżyser we wspominanym Helios Theater – ten typ teatru odwraca wektory edukacji, pozwala przyjrzeć się kilkunastomiesięcznym dzieciom w nowej sytuacji, podczas niecodziennych interakcji, odsłania przed nami tajniki tego wciąż najbardziej niedostępnego okresu w rozwoju człowieka. To my uczymy się od dzieci. Taka funkcjonalizacja tej działalności artystycznej biegnie jednak gdzieś obok samej sztuki, która dzięki nowym odbiorcom, wchodzi na nieeksploatowane dotychczas obszary praktyki artystycznej.

W ten sposób od zabawy przechodzimy do tego, jak ogromne znaczenie dla rozwoju sztuki w ogóle może mieć teatr dla dzieci, i jak ciekawie rozwija się ta dziedzina współcześnie w Polsce. Na tle Europy, w której królują teatry skandynawskie i te z niemieckojęzycznego obszaru językowego, mogłoby wydawać się, że wypadamy raczej mizernie. Kiedy myślę jednak o kilku naprawdę wybitnych spektaklach dla dzieci, które powstały w ciągu ostatnich lat w Polsce – jak chociażby „Na Arce o ósmej” w reżyserii Pawła Aignera z Teatru Baj Pomorski w Toruniu – dochodzę do wniosku, że mamy coś, co wyróżnia nasz teatr dla dzieci.

Jest to bardzo ciekawa kombinacja atrakcyjnej estetyki, pozostającej w relacji ze sztuką współczesną, naprawdę solidnego aktorstwa zespołowego, ze wspaniałą głębią intelektualną. Dla porównania – duński teatr dla dzieci, uznawany za najlepszy na świecie i w każdym jego zakątku świetnie znany – okazuje się tylko piękną bańką mydlaną, wizualnym cudeńkiem, nieczęsto wypełnionym ciekawą dla dziecka treścią. Smutny okazuje się jednak fakt, że takich produkcji jak toruńska „Arka” nie znajdziemy w Polsce bardzo wiele. Nasz teatr dla dzieci jest po prostu potwornie nierówny.

To wszystko potwierdza tylko palącą potrzebę refleksji teoretycznej, dbania o jakość, wręcz opracowania swoistego sposobu kontrolowania poziomu tej formy praktyki artystycznej. O ile w pozytywnym wymiarze teatr dla dzieci może nie spełniać żadnych nadrzędnych celów ponad zabawą, to jednocześnie należy pamiętać, że tylko dzieciom teatr może wyrządzić prawdziwą krzywdę. Brakuje w naszym kraju teoretyków zajmujących się na poważnie tą dziedziną, niewielu jest dziennikarzy i krytyków poświęcających swoją uwagę spektaklom dla dzieci, poza Stowarzyszeniem Pedagogów Teatru prawie nikt nie zajmuje się rozumianą nowocześnie edukacją teatralną, nie ma także międzynarodowych festiwali koncentrujących się na prezentacji teatru dla dzieci, które mogłyby stać się przestrzenią wymiany stymulującej rozwój naszej rodzimej twórczości.
Oczywiście mamy świetne festiwale teatrów lalek, ale przecież teatr dla dzieci to nie tylko teatr lalek. Najważniejszy międzynarodowy festiwal teatrów dla dzieci – Korczak – boryka się wciąż z kłopotami finansowymi i nie można mówić, że są prezentowane na nim właśnie te najlepsze z najlepszych przedstawień ze świata. Nie zapominajmy też, że wzbogaca on ofertę kulturalną stolicy, która m.in. dzięki Warszawskiemu Pałacowi Teatralnemu, małym Warszawskim Spotkaniom Teatralnym, obecności na mapie teatralnej Baja, Lalki czy Guliwera, jest i tak bogata.

Co trzeba zrobić, żeby w całej Polsce dbano o jakość produkcji teatralnych dla dzieci, by poziom był w pewien sposób weryfikowany? To przede wszystkim pedagodzy i rodzice powinni sprawdzać jakość przedstawień, na które chodzą ich dzieci, bo nie ma w naszym kraju żadnej ogólnopolskiej instytucji, która aktywnie troszczyłaby się o jakość produkcji teatralnych. Polski Ośrodek Międzynarodowego Stowarzyszenia Teatrów dla Dzieci i Młodzieży ASSITEJ (Association Internationale du Théâtre pour l'Enfance et la Jeunesse) przyznaje co prawda swoje ATEST, czyli Świadectwa Wysokiej Jakości i Poziomu Artystycznego wybranym przedstawieniom, ale wciąż jest wiele niedocenionych przez kapitułę spektakli, a i sama idea przyznawania ATESTÓW nie aktywizuje twórców w walce o jakość, skoro zasady ich przyznawania są tak niejasne, że otrzymują je nawet spektakle dla dorosłych.
W innych krajach, jak chociażby w Danii i Niemczech, istnieją obok ASSITEJ-u również ogólnokrajowe, wspierane przez rząd centra teatru dla dzieci i młodzieży. Doskonale działające poznańskie Centrum Sztuki Dziecka jest, niestety, placówką tylko lokalną, a nasz uśpiony ASSITEJ ogranicza się do prowadzenia Szkoły Aktorskiej im. Haliny i Jana Machulskich, a jego pojawienie się na arenie międzynarodowej po raz pierwszy od kilkunastu lat podczas dobiegającego właśnie końca Światowego Kongresu ASSITEJ, budzi ogromne wątpliwości. W polskim teatrze dla dzieci bardzo często dominuje wciąż bylejakość. Wierzę jednak, że najbliższe lata to zmienią, bo dzieje się na szczęście coraz lepiej.

*

To my dorośli twierdzimy, że wszystko powinno czemuś służyć. Podczas swojej pięcioletniej pracy na obszarze teatru dla dzieci, setki razy musiałam odpowiadać na pytanie: po co dzieciom, zwłaszcza tym poniżej trzeciego roku życia, teatr? Odpowiedź jest prosta: dla dzieci teatr może być do niczego. To naprawdę wspaniałe, kiedy wyjście na spektakl staje się niezapomnianą zabawą, no i nie muszę chyba powoływać się na poczciwego Rogera Calloisa, aby przypomnieć nam wszystkim, że jedną z podstawowych funkcji zabawy jest jej bezcelowość i bezproduktywność. W swoim pisaniu, kuratorowaniu, organizowaniu nigdy nie chciałabym zapomnieć o tej niesamowitej sprawie, że teatr może być świetną zabawą.

/p


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.