Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ARCHEOLOGIA PRZYSZŁOŚCI:
Nevermind

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Wprawdzie ostatnia część naszej archeologii już się ukazała, ale skoro – jak sami przekonywaliśmy – historia nie jest ani jednorodna, ani linearna, a nade wszystko nie składa się z prostych związków przyczynowo-skutkowych, to po ostatnim wpisie zdecydowaliśmy się napisać przedostatni. Lata 90. to przedostatnia dekada, do której można zastosować narzędzia archeologiczne. Archeologia kończy się bowiem wtedy, gdy oprócz skorup i artefaktów, czy nawet relacji innych ludzi, mamy też dostęp do własnych doświadczeń.

Cofnijmy się o dwadzieścia lat wstecz. Do czasu wyznaczanego przez premierę pierwszego albumu Nirvany (w Polsce na kasecie firmy Takt), ale też wysłanie pierwszego polskiego maila. O ile to pierwsze zrobiło wtedy na nas ogromne wrażenie, to o drugim nie mieliśmy pojęcia. Podobnie jak o pracach Timothy'ego Bernersa-Lee nad WWW. Ani o premierze Linuksa i ekonomicznym Noblu dla Ronalda Coase'a (które to wątki kilkanaście lat później połączył ze sobą Yochai Benkler).

Nie potrafimy sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz połączyliśmy się z internetem. Co nas zaskakuje, a powinno raczej zawstydzać, biorąc pod uwagę, jak ważny był to moment. Pozostał w głowie dźwięk modemu łączącego się z Siecią – ale ani śladu drżenia rąk i poczucia uczestnictwa w przełomie. Możliwe, że nie umieliśmy sobie wyobrazić ogromu możliwości, które w ciągu dekady internet miał przed nami otworzyć. Mógł też pomóc fakt, że internet, globalna sieć telekomunikacyjna i największy pojedynczy przedmiot na świecie, pozostawał dla nas niewidoczny (i takim pozostał do dzisiaj). Bo czymże był i czym jest internet? Gniazdkiem w ścianie i kabelkiem, piskiem modemu, rzężeniem sygnału wifi, licznikiem wysłanych kilobajtów danych.

Przez następne kilkanaście lat, do dzisiaj, nigdy tego poczucia zachwytu ani też trwogi, nie mieliśmy. Wikipedia – ciekawe. Google – no proszę. Napster i wszystkie sieci wymiany plików – ale tego wszystkiego jest... Youtube – o, nie potrzeba już telewizora. Mapa Google – to się da zoomować! Ale nigdy nie przeszedł nas dreszcz. Jak na rewolucję, była ona zaskakująco spokojna. A zatem albo internet oraz komunikacja i wymiana treści, które umożliwia, to dla nas coś zupełnie naturalnego (w co trudno uwierzyć), albo też jesteśmy na zmianę technologiczną w jakiś sposób znieczuleni. Kiedyś nie bardzo wierzyliśmy w historię o niepowodzeniu projektu Wiktora Szkłowskiego, który na początku lat 30. chciał pisać o retoryce nowości na przykładzie wprowadzenia elektrycznych latarni w Moskwie i Petersburgu. Nie napisał, bo podobno w prasie nie znalazł żadnych śladów zachwytu elektryfikacją. Jak to możliwe, może słabo szukał? „Nowe przychodzi niezauważone”. Dziś rozumiemy to lepiej.

To nie tak, że zupełnie nie wiedzieliśmy, co się święci. Ale też przecież radziliśmy sobie jakoś wcześniej. Nie tylko dzięki komputerom. Pamiętacie magnetowidy? Choć pozornie sprzęt do nagrywania i odtwarzania filmów ma niewiele wspólnego z siecią, to przecież wokół niego organizowały się w Polsce wczesne sieci wymiany „plików”. Sytuacje w rodzaju „poznam cię z kolegą mojej kuzynki, ma niezłą kolekcję fantastyki, animacji i japońskich horrorów” nie należały do rzadkości. Pewnie było to mniej efektywne, niż BitTorrent, ale miało swoje zalety. Na początku lat 90. wyszukiwanie nowych treści bardziej niż dziś było doświadczeniem towarzyskim (choć nie jest tak, że dziś jest łącznie funkcją programu – spytajcie nastolatków). Nową sieciową historię można napisać o magnetofonach i innych urządzeniach, które nie miały żadnych kabli służących komunikacji ze światem zewnętrznym. Połączeniami byli ich użytkownicy – i to w latach 90. musiało wystarczyć.

Ale los magnetowidów (macie jeszcze jakiś na strychu?) jest też dobrym przykładem, jak zmienia się społeczne znaczenie technologii. Pod koniec lat 90. były obecne, jak dziś internet, w nieco ponad połowie polskich domów – ale najmniej było ich na wsi. Dekadę później już tylko średnio co trzecie gospodarstwo miało magnetowid, ale w tym momencie z perspektywy wielkomiejskiej był to już symbol progresu, lecz zacofania – dlatego najczęściej można je było spotkać w gospodarstwach rolnych. Ciekawe, kiedy to samo czeka internet?

W jakimś sensie już go to spotkało.

Po dwudziestu latach od wejścia do Polski, internet (wszystkiego najlepszego, sto lat!) nie jest już tym samym. Do połowy lat 90. nie tylko nie było serwisów społecznościowych ani wyszukiwarek w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, ale też kiełkowały dopiero pierwsze portale, takie jak Wirtualna Polska. Jak wyglądały, można sprawdzić dzięki nieocenionemu WaybackMachine. Według Lawrence'a Lessiga, w 1995 roku internet był sferą prawdziwej swobodnej komunikacji wielu z wieloma – dekadę później stał się medium, w którym wybieramy na wiele sposobów z komercyjnej oferty usług i produktów. I co gorsza, podstawowe cechy internetu, gwarantujące swobodę komunikacji i innowacyjnych działań, są na poziomie technologii zmieniane pod wpływem lobbingu komercyjnych pośredników w Sieci.

Tyle że w roku 1995 w Polsce nie można było jeszcze nawet skorzystać z „wdzwanianych” połączeń Telekomunikacji Polskiej – wystartowały rok później. Ten „prawdziwy” internet był więc internetem niezwykle elitarnym. Dziś też mamy mniej i bardziej elitarne internety. Różni internauci korzystają z różnych usług. Niektórzy głównie z tych, które popularność zyskały przed kilkunastoma laty. Inni z tych, które na swój wielki moment jeszcze czekają.

Nie wiemy, czy nasi rodzice poczuli dreszcz, gdy u sąsiadów po raz pierwszy oglądali telewizję. Nie wiemy, jak dziadkowie zareagowali na radio i telefon. Nie wiemy, jak nasze dzieci zareagują na przyszłe rozwiązania, które wypełnią ich codzienność – i które my pewnie będziemy uznawać za trochę niepotrzebne, a trochę niebezpieczne. Pewnie jednak bez dreszczy, jakie bez problemu potrafi wywołać choćby muzyka, której słuchaliśmy jako nastolatkowie. Bo jak zauważa Bruno Latour, rewolucje technologiczne zachodzą w tle, w przeciwieństwie do rewolucji społecznych. Oczekiwalibyśmy jakiegoś tour de force – tymczasem chcemy jedynie porozmawiać przez Skype z córką w Irlandii, kupić na Allegro kolekcjonerski wazonik z Ćmielowa, wysłać zdjęcia ludziom poznanym na wakacjach, ściągnąć z internetu cały katalog wytwórni Warp i jeszcze książki Latoura.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).