Orlando furioso

Dariusz Czaja

W dziedzinie marketingu (antymarketingu!) twórcy festiwalu Opera Rara osiągają powoli szczyty niedorzeczności. Szczęśliwie nie opakowanie świadczy o wartości podarunku. A prezent, który otrzymaliśmy, był absolutnie najwyższej jakości

Jeszcze 2 minuty czytania

Na plakacie awizującym krakowski koncert „Orlanda furioso” widzimy młodego chłopaka: włos tłusty, gęba poklejona plastrami, gość robi wrażenie, jakby opuścił właśnie stadion, na którym odbywały się derby Cracovii z Wisłą... To, zdaje się, miał być portret tytułowego bohatera opery Vivaldiego, zobaczony obłąkanym (przepraszam: wizjonerskim) okiem współczesnego grafika. Chodziło, jak mniemam, o przyciągnięcie publiczności niebanalnym, zapadającym w pamięć obrazkiem. Zastosowano taktykę estetycznego szoku (nawiasem mówiąc: dość już zgraną), tyle że skutek osiągnięto raczej odwrotny od zamierzonego. W dziedzinie marketingu (antymarketingu!) twórcy festiwalu Opera Rara osiągają powoli szczyty niedorzeczności.

Antoni Vivaldi, „Orlando furioso”.
Jean-Christoph Spinosi (dyr.), Ensemble Matheus,
Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie,
5 czerwca 2011 (w cyklu: Opera Rara).
Szczęśliwie nie opakowanie świadczy o wartości podarunku. A prezent, który otrzymaliśmy, był absolutnie najwyższej jakości. Kto znał wcześniej nagranie Spinosiego (Naive, 2004), ten oczywiście wiedział, czego się spodziewać, choć skład solistów występujących w krakowskim koncercie był (wyjąwszy Veronikę Cangemi) zupełnie odmienny od tego, który znalazł się na płycie. I rzeczywiście: Ensemble Matheus nie zawiódł. A Jean-Christoph Spinosi potwierdził, że szaleństwo może iść w parze dramaturgiczną logiką i intonacyjną precyzją. Ale po kolei...

Vivaldi, po paru latach nieobecności w Wenecji, w 1727 roku powraca do rodzinnego miasta. I przywozi ze sobą dzieło niezwykłe. „Orlando furioso” jest bowiem operą, która nie liczy się z nawykami słuchaczy i potocznym gustem. Jakby Vivaldi chciał pokazać, że obok skrzypcowych kołowrotków potrafi także pisać rzeczy, które nie idą za bieżącą modą i puszczają kantem tradycję. Bierze więc temat z Ariosta, którego „Orlando Furioso” to prawdziwa walizka pełna skarbów dla barokowych twórców (wspomnijmy tylko „Orlanda” i „Alcinę” Handla) i pisze dzieło, które jest być może najlepszą ilustracją jego wyobrażeń na temat teatru operowego.

Powierzchownie rzecz biorąc, wszystko przypomina tradycyjne grepsy weneckiej opery, ale jak się przysłuchać bliżej, to zauważyć można znaczące odstępstwa od tradycyjnego modelu. Owszem, mamy tu na przykład rutynowe arie da capo, ale tam, gdzie to konieczne, wprowadza Vivaldi smakowite ariosa, czy recytatywy akompaniowane. Generalnie: wzrasta rola recytatywów, zwyczajowo watujących jedynie część fabularną opery. W „Orlandzie” mają one niebywałą moc ekspresyjną i miejscami ich siła wyrazu dorównuje ariom o dużym ładunku emocjonalnym. Vivaldi doskonale zna możliwości głosowe swoich śpiewaków i do nich dostosowuje poszczególne arie (w weneckiej premierze w roli Alciny wystąpiła Anna Girò, narzeczona księdza).

Antoni Vivaldi, „Orlando furioso” / arch. KBF

Język muzyczny Vivaldiego osiąga tu swoje apogeum. Wszystkie środki kompozytorskie zostają podporządkowane wzmocnieniu dramaturgii akcji i podbiciu ekstremalnych emocji. Od początkowej sinfonii, wszystko tu drży i pulsuje, nie ma czasu na oddech, trzy godziny porywającego muzycznego spektaklu! Wszystko się tu chwieje i rozwala myśl o porządku i równowadze (o szajbie głównego bohatera wszak rozmawiamy!). Co ważne: Vivaldi  cały czas idzie pod prąd (albo: obok) oczekiwań swojego słuchacza. Trudno się więc dziwić, że w Wenecji opera nie odniosła sukcesu. Kompozytor zaryzykował i... poniósł spektakularną klęskę. Jak kiedyś, w Londynie, przydarzyło się to Handlowo z arcydzielną „Theodorą”. Jednakże, to właśnie z powodu kompozytorskiej dezynwoltury i niezależności, dzięki ostentacyjnemu wypięciu się na potoczne gusta, słuchając dziś „Orlanda” mamy niczym nie zmąconą pewność, że obcujemy  z absolutnym arcydziełem gatunku.

Wielkość krakowskiego koncertu polegała na doskonale wyważonym układzie dwóch elementów. Po pierwsze, wyrównana obsada solistów, co dość rzadkie w teatrze operowym (prawie zawsze jest tak, że ktoś błyszczy, a ktoś inny wlecze się w ogonie). Po drugie, nadzwyczajna kapela, która brzmiała nie tylko rewelacyjnie jako całość, ale też miała w swoim gronie wybitnych solistów (klawesyn i flet). Całość sklejona została frenetyczną ręką Spinosiego, który – odnieść można było wrażenie – urodził się tylko po to, by kiedyś zadyrygować arcydziełem Vivaldiego.

Antoni Vivaldi, „Orlando furioso” / arch. KBF

Jak się rzekło: soliści nie zawiedli. Delphine Galou (Orlando) zachwycała w ariach zróżnicowaną barwą i niepokalaną techniką, nie zaniedbując przy tym, tak ważnej u Vivaldiego, warstwy emocjonalnej („Nel profondo”), ale także i w trudnych recytatywach (obłąkane „Ah, sleale, ah spergiura”). Na jej tle (powtarzam: na jej tle) nieco może słabiej wypadła Marina de Liso (Alcina z niepotrzebnym vibratem) w zachwycającej arii „Cosi potessi anch’io”, jak i w dramatycznej „Anderò, chiamerò dal profondo”. Klasą dla siebie (pierwszą klasą!) była Romina Basso (Medoro) – „Rompi i cieppi” zaśpiewane z mocą, nieskazitelną intonacją i dramatycznym wykopem. Podobnie zresztą jak Argentynka Veronica Cangemi (Angelica): absolutnie genialne, rozedrgane emocjonalnie „Tu sei del’occchi”, czy powłóczyście liryczna aria „Chiara al pari” zaśpiewana po prostu w punkt, z rzadką finezją i magicznymi zupełnie zdobieniami. Postawionym przez Vivaldiego zadaniom sprostał także, nie przesadnie przeze mnie lubiany – gładki zazwyczaj i ekspresyjnie letni – David DQ Lee (Ruggiero) – kładąca na łopatki aria „Sol da te”, w której solista dialoguje koronkowo z całkowicie niepoczytalną partią fletu (Jean-Marc Goujon!). Zapamiętać było także nietrudno mocny głos Christiny Hammaström (Bradamante) dobrze odnajdującej się w zjawiskowej arii „Taci, non ti lagnar”. Kończąc te litanię zachwytów (zasłużonych!) wspomnijmy jeszcze Christophera Senna (Astolfo), trzymającego wysoki poziom (z czułością zaśpiewana „Costanza tu m’insegni” z samego początku opery).

Miarą znakomitości tych solistycznych interpretacji było to, że w trakcie słuchania ani razu nie złapałem się na tym, że porównuję nagranie płytowe Spinosiego (wybitny garnitur solistów z Marie-Nicole Lemieux i Philippem Jaroussky’m na czele) z tym, co słyszę na żywo. A zwykle tego  rodzaju porównania wypadają na niekorzyść wersji live. A tu wszystko było naprawdę live, bardzo live! Zasługa w tym głównie energetycznego Ensemble Matheus i jej szalonego dyrygenta, bo to oni byli jeszcze jedną gwiazdą wieczoru, na równi z grupą solistów. Tak brzmiącej kapeli barokowej dawno nie słyszałem! Spinosi ma Vivaldiego w małym palcu, bezbłędnie czuje puls tej muzyki, wie doskonale jak ją grać, tak by wydobyć z niej wszystkie smaki i niuanse. A kapela idzie za nim jak w dym. I co najważniejsze: to wariactwo bez trudu udziela się publiczności. Bywa, że muzyka zagarnia w całości publikę, a słuchanie zamienia się w święto. I to właśnie przydarzyło się nam w parny niedzielny wieczór w krakowskim teatrze.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.