LATA 90.:
Dekada wielkich powrotów

Grzegorz Piątek

Polskim architektom, podobnie jak zwolennikom reprywatyzacji, musiało się w 1989 roku wydawać, że możliwy jest powrót do punktu zero. W ich złudzeniach ukryta jest nieoczywista wartość i jednocześnie tragedia budownictwa tamtych czasów

Jeszcze 3 minuty czytania

 

Powrót miasta do miasta

Pierwszym głośnym powrotem, który okrzyknęli rodzimi krytycy i teoretycy, był „powrót miasta do miasta” (hasło rzucone przez Jeremiego T. Królikowskiego na łamach „Architektury” w 1991 r.). Powrót ten zaczął się jeszcze w latach 80., gdy rozwój wielkich osiedli na oderwanych od centrum peryferiach napotkał poważną barierę. Za, i tak zbyt wolną, rozbudową bloków, nie nadążała rozbudowa infrastruktury. Alternatywą stała się plomba – hybryda bloku i mieszczańskiej kamienicy, budowana na wolnych działkach w ścisłych centrach miast. Plomby pozwalały tworzyć kolejne mieszkania bez konieczności przygotowywania nowych terenów na przedmieściach. Wolna ziemia czekała tam, gdzie wciąż straszyły wojenne zniszczenia, albo tam, gdzie po wojnie planowo rozluźnić ciasną, dziewiętnastowieczną zabudowę: w śródmieściu Warszawy, na krakowskim Kazimierzu, na wrocławskiej starówce i Nadodrzu (trudno przeoczyć wielokolorową, postmodernistyczną stylizację fasady przy Wybrzeżu Wyspiańskiego, autorstwa Wojciecha Jarząbka) czy na poznańskich Jeżycach (ekscentryczne projekty Izabeli Klimaszewskiej).

Dom Towarowy SOLPOL Wojciecha Jarząbka,
Wrocław
/ fot. Wikimedia commons.

Plomby powstające w Polsce od końca lat osiemdziesiątych, dostosowywane były gabarytem, gęstością, a często i stylem do okolicznej zabudowy. Dzięki temu spełniały dwa kolejne marzenia nowej polskiej architektury: o powrocie do tradycyjnej skali miasta oraz do tradycji stylów historycznych i regionalnych. W „neo-kamienicach” miało się odradzać nowe mieszczaństwo, a partery ulic miały żyć drobnym handlem. Na obrzeżach, zamiast bloków, furorę miała robić „mała intensywna zabudowa mieszkaniowa” – marzenie zapisywane w planach urbanistycznych jeszcze w latach osiemdziesiątych (np. podpoznańskiego osiedla Zielone Wzgórza czy warszawskiego Ursynowa Północnego). Plany te zweryfikował oczekiwany sprzymierzeniec „powrotu miasta do miasta” – wolny rynek - który w następnej dekadzie wywindował ceny gruntów w dużych aglomeracjach, torując tym drogę dla powrotu kilkunastopiętrowych bloków na obrzeża.

Powrót architektury do regionów
Logicznym uzupełnieniem powrotu do centrum, do małej zabudowy i jasno zdefiniowanych przestrzeni publicznych stała się odbudowa starówek, najpierw w Elblągu i Kołobrzegu, potem w Głogowie, Polkowicach czy na szczecińskim Podzamczu. O pełnym powodzeniu tego założenia można mówić w mniejszych miejscowościach. W większych – Elblągu i Szczecinie –  gdzie po wojnie centra zdążyły się rozwinąć w innych częściach miasta, starówki pozostały martwymi rekonstrukcjami.

Zrekonstruowana starówka, Elbląg
/ fot. Janusz Jurzyk.

Pęd do rekonstrukcji zabytkowych dzielnic można odczytywać również jako oznakę rozbudzenia lokalnego patriotyzmu i samorządności po 1989 roku oraz próbę odkłamywania przeszłości miast i regionów. Zwłaszcza na Ziemiach Odzyskanych oznaczało to przełom. W PRL historia tamtejszych aglomeracji była pisana od nowa, także za pomocą architektury. Decyzje, co odbudowywać i w jakim stylu, a co burzyć, miały wymiar polityczny. Pielęgnowano te epizody, które mogły świadczyć o polskości czy słowiańskości miejsca. Nawet krytycy reżimu widzieli coś perwersyjnego w odbudowie poniemieckich starówek – „Nie wiem, czy nie obstawiłbym tego rynku szklanymi drapaczami – po cholerę ta spóźniona odbudowa.” – notował na kartach „Dziennika” w 1968 roku Kisiel po wizycie w Jeleniej Górze.

Hotel Hanza, Gdańsk / fot. pl.tripadvisor.com

Po 1989 roku można już było swobodnie badać i rekonstruować przeszłość. Na przekór soc-modernistycznej standaryzacji, poszukiwać idiomu estetycznego różnych miast i regionów. W Gdańsku, nawet poza strefami konserwatorskimi, obowiązujący miał się stać przetworzony, a czasem dość dosłownie odtworzony, model kamienicy mieszczańskiej oraz estetyka inspirowana manieryzmem. Co ciekawe, dokładnie ten sam model obierali za wzór niemieccy architekci, budując sto lat wcześniej gmachy, które miały nawiązywać do złotego okresu miasta. W latach 90., w myśl podobnych założeń, nawet tak duże budynki, jak położony nad Motławą Hotel Hanza, ukrywane były za sekwencją pastiszowych kamienicznych fasad (projekty Szczepana Bauma, Andrzeja Kwiecińskigo). „Za wcześnie na piramidy” – mówił wtedy Donald Tusk w wywiadzie dla „Architektury-muratora”. Nawiązując do szklanych piramid przed Luwrem, komentował kontrowersyjne wyniki konkursu na zabudowę gdańskiego Targu Węglowego. Zwycięzcy, pracownia Fort, zaproponowali dość odważną, szklaną elewację po zachodniej stronie placu. Część gdańskiej opinii publicznej, wspierana między innymi przez Donalda Tuska i Pawła Huellego, odrzuciła tę wizję, rekomendując powrót do przedwojennego wyglądu placu i odbudowy neomanierystycznego hotelu Danziger Hof.

CH BATORY, Gdynia /
fot. batory.com.pl.
Sąsiedniej Gdyni przypisano natomiast modernizm, w wersji, rzecz jasna, okrętowej, czego symbolem został wyłoniony w konkursie w 1994 roku niepozorny dziś dom handlowy Batory (Warsztat Architektury, Pracownia Autorska). Również w Warszawie za najwłaściwsze zaczęły uchodzić nawiązania do miękkiego funkcjonalizmu międzywojnia, szczególnie uzasadnione w dzielnicach takich jak Mokotów czy Żoliborz.

Kult lokalności trwa do dziś. Na przestrzeni następnej dekady przechwycił go, co paradoksalne, globalny kapitał, który podobnie jak twórcy socrealizmu, lubi posługiwać się lokalnym kostiumem, by przemycać i oswajać własne treści. Znamienne, że w 2006 roku, oprowadzając po nowo otwartych Złotych Tarasach, ich twórca Jon Jerde (nazywający sam siebie „zbawcą miast”), zapewniał, że kamień użyty na ścianach wewnętrznych pasaży jest taki sam jak ten na fasadzie Pałacu Kultury...

Umarł modernizm, niech żyje modernizm
Modernizm trwał w Bloku Wschodnim znacznie dłużej niż na Zachodzie. Jego konające ciało sztucznie podtrzymywało przy życiu centralne planowanie, ze swoim upodobaniem do prefabrykacji, typizacji i niwelowania regionalnych różnic. Ociężały aparat inwestycyjny realizował projekty zatwierdzone nawet dekadę wcześniej, mimo że świat naokoło był już zupełnie inny. Blok Wschodni trwał w fałszywym bezczasie, w krainie wiecznego lata, „pogody ładnej”.

Niedługo po 1989 roku modernizm pozornie wrócił. Wrócił jako ostatni wielki styl historyczny przetwarzany przez postmodernistów i trwa w tej formie do dziś. Wrócił w Warszawie jako próba cofnięcia zegara do 1939 roku, do czasów Starzyńskiego i jego wizji „warszawy monumentalnej”, do najlepszych tradycji luksusowej zabudowy mieszkaniowej, łączącej prostotę formy z ekskluzywnością wykończenia. Jeden z pierwszych przykładów warszawskiego neomodernizmu – małe osiedle na żoliborskiej ulicy Hozjusza, projektu JEMS Architekci (1996), to z jednej strony udany pastisz i świetna przestrzeń mieszkalna. Z drugiej – negacja modernistycznego myślenia o mieście. Osiedle powstało kosztem zielonego klina zaprojektowanego przez przedwojennych urbanistów jako półprywatna przestrzeń wypoczynkowa dla okolicznych mieszkańców. Neomodernizm to powrót modernistycznej estetyki, ale nie etosu. Wzorotwórcza siła Warszawy spowodowała jednak, że już w pierwszej dekadzie XXI wieku ten lokalny sentyment, uzasadniony w ledwie kilku miastach (Katowice, Kraków, Gdynia, Łódź), stał się obowiązującym stylem dla luksusowej (lub pretendującej do luksusu) zabudowy mieszkaniowej w całej Polsce.

Powrót rzemieślnika
Wraz z powrotem do lokalnych stylów i materiałów w architekturze, pojawiła się tęsknota do tradycyjnego rzemiosła. Pokolenie krytykujące PRL, jednocześnie z łezką w oku spoglądało na socrealizm. Na nowohucki plac Centralny i warszawski plac Konstytucji z ich wysokiej jakości rzemiosłem.

Plomba Wojciecha Jarząbka we Wrocławiu
/ fot. Wikimedia commons.

Bunt, oparty na krytyce maszynistycznej estetyki modernizmu, był zrozumiały u architektów urodzonych w latach 40. i 50., którzy budowania z wiecznie niedoskonałych i nieelastycznych prefabrykatów doświadczyli na własnej skórze. Ale bunt ten nie mógł się udać, bowiem w czasie gdy prefabrykacja nabierała w Polsce coraz bardziej prymitywnej i karykaturalnej formy, na Zachodzie stawała się normą, podstawą ogromnego biznesu. Włączając się w wartki nurt globalizacji, powinniśmy byli spodziewać się powszechnej dziś nowej wielkiej płyty; architektury kompilowanej z katalogów firm, proponujących systemowe rozwiązania każdego detalu: od szklanych i aluminiowych fasad po schody i balustrady.

Powrót autora
Wraz z upadkiem ustroju, który chciał skoszarować projektantów w kolektywnych pracowniach, mogły wreszcie rozkwitnąć w Polsce silne indywidualności. Projektanci, wyzwoleni z pęt prefabrykacji, ochoczo zaczęli wcielać w życie ideały „wielkich powrotów” i nadawać im indywidualny rys.

Kościół pw. Jezusa Chrystusa Odkupiciela
Czechowicach-Dziedzicach S. Niemczyka / fot. Notpyrk.

Na Śląsku i w Krakowie, w benedyktyńskim tempie rosły (i nadal rosną) kościoły Stanisława Niemczyka, zwanego polskim Gaudim. Dariusz Kozłowski i Wacław Stefański ukończyli w 1996 roku projektowane jeszcze w poprzedniej dekadzie seminarium zmartwychwstańców w Krakowie – być może najwybitniejsze dzieło polskiego postmodernizmu – pełne literackich i mistycznych odniesień.

Furta seminarium Zmartwychwstańców w Krakowie
/ fot. ufoizba.

W Warszawie koniec lat 90. należał do Marka Budzyńskiego, który oddał do użytku nasycone historyczną i ekologiczną symboliką gmachy Pałacu Sprawiedliwości i BUW, a następnie odniósł zwycięstwo w konkursie na Świątynię Opatrzności Bożej. W tym samym czasie Stanisław Fiszer i Andrzej Chołdzyński ukończyli świątynię nowego kapitalizmu – gmach warszawskiej giełdy. Choć służy on nowoczesnej instytucji finansowej, pełen jest ukłonów w stronę przeszłości – od pobliskiego Domu Partii i Centralnego Domu Towarowego po wawelskie marmurowe schody (powtórzone potem przez Chołdzyńskiego na stacji metra Plac Wilsona).

BUW, Warszawa / fot. M. i E. Wojciechowscy.

Recenzując w 1994 roku na łamach „Architektury” krakowski kościół Miłosierdzia Bożego (projektowany jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych), Grzegorz Stiasny chwalił jego autorów, Stanisława Niemczyka i Marka Kuszewskiego, za to, że „tworzą architekturę w oparciu o krytykę idei modernistycznej, powracając do zanikającej tradycji rzemieślniczego podejścia do zawodu architekta. Starają się być bardziej budowniczymi, niż twórcami dokumentacji projektowej. Uważają, że wiele detali najlepiej jest określać na budowie w skali 1:1”. Luźno inspirowany gotykiem ceglany kościół, o zamkniętej na otoczenie bryle, „broni się przed inwazją miejskiego świata z jego agresywnymi akcentami wysokościowymi, jadłem w tekturowych budach i krzykliwymi formami plakatowej reklamy” – pisał Stiasny. Bronić musi się nadal, bo jest coraz bardziej przytłoczony – już nie przez tekturowe budy, ale przez wysoką i gęstniejącą zabudowę oraz agresywną reklamę, czym obrazuje osamotnienie autorskiej architektury lat 90.; architektury wzniesionej na intelektualnych konstrukcjach wbrew rwącej do przodu płynnej rzeczywistości.

Pałac Sobańskich w Warszawie /
fot. A&D Wejchert Architects

Nadzieja na wielkie powroty nie była jedyną, która napędzała polską architekturę lat 90. Równie silna była potrzeba skoku do przodu i odnalezienia się w nowej, globalnej rzeczywistości i modzie. Dopiero pod koniec dekady pojawiły się możliwości techniczne i kapitał, które pozwalały te aspiracje realizować. W 1999 roku, gdy otwierały się Giełda, Pałac Sprawiedliwości i BUW, gotowe były już budynki, których autorzy pełnymi garściami czerpali z katalogów i nie udawali powinowactwa z żadnym regionalnym stylem ani historyczną typologią. Najlepsze przykłady to mikroskopijny biurowiec przy warszawskim Pałacu Sobańskich z elewacją ze szklanych żyletek (A&D Wejchert Architects) czy biuro obsługi klienta TP S.A. w Lublinie (Bolesław Stelmach). Na deskach, a raczej desktopach JEMS-ów, już niedługo miał się pojawić gmach Agory, a w pracowni Stefana Kuryłowicza – high-techowa siedziba LOT-u. Teoretycznie wszystkie te budynki mogły powstać w dowolnym punkcie strefy klimatu umiarkowanego, a jednak są projektami autorskimi i jakościowymi, spójnymi w ramach swojej konwencji. Ich autorzy, zamiast osadzać architekturę w kontekście historycznym czy literackim, mistrzowsko rozwiązali architektoniczne zadanie posługując się najlepszą dostępną technologią.

Być może historia architektury zapamięta lata 90. jako okres współistnienia idealistów i pragmatyków, którzy wobec globalnej rzeczywistości zajęli skrajnie różne postawy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.