Najwięcej widać pod mikroskopem

Rozmowa z Jorgenem Lethem

Nie lubię politycznej poprawności. Bardzo łatwo jest poprawiać to, co powstało dużo wcześniej. Zbyt łatwo. Dlatego walczę z tym zjawiskiem

Jeszcze 3 minuty czytania

BŁAŻEJ HRAPKOWICZ: Myślał Pan kiedyś o karierze sportowej?
JØRGEN LETH: Kiedy byłem młody, zdobyłem tytuł regionalnego mistrza w tenisie stołowym i brałem udział w wyścigach kolarskich. W tenisa stołowego grałem długi czas, kolarstwo natomiast rzuciłem szybko, bo uznałem, że mój talent jest niewystarczający. Nigdy nie chciałem zostać profesjonalnym sportowcem, ale mam piękne doświadczenia z kolarstwem, które pochodzą jeszcze z dzieciństwa. Mój wujek był kierownikem wielkiego toru kolarskiego. Na przełomie lat 40. i 50. chodziłem tam co tydzień i oglądałem największych zawodników tego okresu. Wiele z tych wspomnień wykorzystałem później w swojej poezji – w 1967 roku wydałem tomik „Wiersze sportowe”.

Jørgen Leth / fot. Petr Novák,
Wikimedia Commons.
Pytam, bo jest Pan zafascynowany sportem również jako filmowiec. Jeden z pańskich najsłynniejszych filmów – opowiadająca o wyścigu kolarskim Paryż-Rogeaux „Niedziela w piekle” – to też wiersz sportowy, tyle że wizualny. Kiedy oglądam ten film, mam wrażenie obcowania z mitem – bohaterowie mierzą się nie tylko ze sobą i rywalami, ale również z warunkami naturalnymi, chaosem, losem.
W sporcie ukryte są historie mitologiczne – o bohaterach i antybohaterach, o cnocie i grzechu. Kolarstwo jest fantastyczną dyscypliną: wielkie figury rywalizują w klasycznym terenie – na przykład w górach. Wyścigi kolarskie to powtarzające się opowieści, których protagonistami są ogromne indywidualności; przypominają teatr, gdzie to, co w człowieku największe, staje się niezwykle wyraźne. Dziennikarstwo sportowe nie oddaje tej głębi, uznałem więc, że mam pewną rolę do spełnienia. Chciałem zinterpretować fenomen sportu, szerzej wyjaśnić wszystkie wyzwania, które czekają na sportowców i ofiary, jakie muszą ponieść. Mam wrażenie, że w „Niedzieli w piekle” to mi się udało. To samo staram się robić, gdy komentuję Tour de France dla duńskiej telewizji – mówię inaczej niż normalny komentator sportowy, nakreślam pewną perspektywę, wspominam o historii, która jest bardzo ważna. Oprócz rywali kolarze ścigają się bowiem z przeszłością, z dawnymi mistrzami, do których się porównują. Zawsze mnie zdumiewało, jak bardzo są świadomi historii i tradycji.

Jako fan piłki nożnej nie mogę pominąć „Futbolisty” – pańskiego filmu o Michaelu Laudrupie, wybitnym duńskim piłkarzu, kapitanie „Duńskiego Dynamitu”, czyli drużyny, która w 1992 roku zdobyła mistrzostwo Europy.

Jørgen Leth

Duński reżyser filmów dokumentalnych i poeta. Jedna z najważniejszych postaci eksperymentalnego kina dokumentalnego. Profesor Państwowej Szkoły Filmowej w Kopenhadze (Dania) i State Studiocenter w Oslo (Norwegia), wykładał m.in. na Harvardzie, UCLA, Berkeley. W 1995 roku otrzymał od państwa duńskiego dożywotnie stypendium za osiągnięcia w dziedzinie filmu. Zajmuje się również komentowaniem wyścigów kolarskich. Z Larsem von Trierem nakręcił wspólnie film „Pięć nieczystych zagrań”.

To był artysta, prawdziwa twórcza siła, a jednocześnie piłkarz bardzo elegancki, arystokratyczny wręcz. Laudrup bardzo rzadko był kontuzjowany, potrafił bowiem z wielką gracją unikać ostrych wejść przeciwników, mimo że atakowany był bez przerwy. Miał tak niesamowitą inwencję, że niektóre jego akcje – czy też kreacje – pamiętam do dziś. W moim filmie kamera śledzi go również wtedy, gdy nie jest przy piłce, dzięki czemu widzimy, że ruszał się bardzo pięknie, jak tancerz.

Poza sportem inspiruje się pan również antropologią Bronisława Malinowskiego. Jego koncepcja „obserwacji uczestniczącej” wydaje się bliska sztuce dokumentalnej.
Malinowski wywarł na mnie ogromny wpływ. Będąc młodym dziennikarzem, studiowałem antropologię i zetknąłem się z jego pismami – przede wszystkim ze słynną książką „Życie seksualne dzikich”. Podjąłem studia antropologiczne, ponieważ myślałem już wówczas o karierze filmowca i uznałem, że pomogą mi one rozwinąć zmysł obserwacji. Podobał mi się sposób, w jaki Malinowski poznawał obcą kulturę – pytał, zbierał sprzeczne świadectwa. Lubię też jego fotografie. Bezpośrednio zainspirowało mnie to, że Malinowski ustawiał ludzi centralnie przed aparatem – wykorzystałem tę kompozycję w „Life in Denmark”. Do dziś staram się być wierny jego metodom. Kręcąc „Notes on Love”, pojechałem nawet na Wyspy Triobrandzkie i odwiedziłem wioski, w których niegdyś przebywał. Byłem zaskoczony i szczęśliwy, że mieszkańcy wciąż wyglądali dokładnie tak, jak ich Malinowski opisał. Zrekonstruowałem nawet w obrazie filmowym kilka fotografii jego autorstwa.

Stosunkowo niedawno wielkie oburzenie wywołało odkrycie, że Malinowski w swoich dziennikach opisywał mieszkańców Wysp Triobrandzkich przy pomocy słów uznawanych dzisiaj za rasistowskie.
Nie lubię politycznej poprawności. Bardzo łatwo jest poprawiać to, co powstało dużo wcześniej. Zbyt łatwo. Dlatego walczę z tym zjawiskiem. Wspomniane przez pana odkrycie jest mi znane, ale nie umniejsza to Malinowskiego w moich oczach. Tak naprawdę w ogóle mnie to nie obchodzi.

Pański nowy film – „Męski erotyk” – również rozeźlił wiele osób. W amerykańskich recenzjach padały sformułowania: „film obleśnego starca”, „kolonialna eksploatacja”. To też wina politycznej poprawności?
Oczywiście. W tym przyypadku walczę głównie ze skrajnymi feministkami, którym nie podoba się moje spojrzenie na świat...

Na kobiety.
„Świat według Jørgena Letha”. Box DVD,
Against Gravity, 2011, w sklepach od
5 maja 2011.
Tak, na kobiety. W ogóle tego nie rozumiem. Mój film jest przecież hołdem dla kobiet, dla ich piękna i zmysłowości. Nie potrafię zaakceptować opinii feministek, choć jestem do tego przyzwyczajony. W 2005 roku opublikowałem w Danii wspomnienia, które rozpętały burzę [chodzi o książkę „The Perfect Man”, w której Leth opisał m.in. seksualne relacje z 17-letnią córką swojego kucharza na Haiti – B.H.]. Ostro i zażarcie debatowano na temat mojego sposobu życia na Haiti, zrezygnowałem więc z piastowanej tam funkcji konsula honorowego.

Wyrzucono Pana nawet z duńskiej telewizji, choć potem został Pan powtórnie przyjęty.
To był absurd. Napisałem list do szefa stacji, w którym zapytałem, co moja fascynacja młodymi Haitankami ma wspólnego z opowiadaniem o młodych mężczyznach jeżdżących na rowerach. Nie otrzymałem odpowiedzi, ale publiczność stanęła po mojej stronie. Dzisiaj czuję się mocniejszy, bo wiem, że zwłaszcza młoda widownia jest mi przychylna – być może dlatego, że jestem uczciwy w tym, co robię i staram się ciągle eksperymentować z metodami opowiadania. Wygłaszam wykłady, gram koncerty – ludzie chcą mnie słuchać.

W „Męskim erotyku” opowiada Pan o kobietach z krajów trzeciego świata, które były Pańskimi partnerkami seksualnymi. Pokazuje Pan proces odtwarzania tych doświadczeń, kręcąc swego rodzaju filmową autobiografię erotyczną. Jednak to Pan jest podmiotem działającym, a kobiety stanowią tylko przedmioty Pańskiego spojrzenia. Czy nie jest to rodzaj wyzysku?
Takie zarzuty są śmieszne. Ludzie zapominają, że spędziłem na Haiti dwadzieścia lat i mam bardzo naturalne relacje z tubylcami. Jestem zafascynowany kobietami z innych kultur i zrobiłem o tym film. Twórczość nie jest demokratycznym procesem. Kiedy robię film, podążam za własnymi pragnieniami, podejmuję samodzielne decyzje. Przeniosłem się na Haiti, bo obce kultury wydają mi się bardziej stymulujące. Dużo się tam nauczyłem o życiu, także o polityce. Oczywiście, że pasjonują mnie również haitańskie kobiety, to przecież część życia – dlaczego mam sobie tego odmawiać? W „Męskim erotyku” interesuje mnie przywoływanie wspomnień, odtwarzanie sytuacji z przeszłości – jest w tym rodzaj smutku i melancholia. Czas mija, patrzę na życie, które już miałem i staram się uchwycić esencję erotyzmu. Jako estetycznie zorientowany filmowiec usiłuję pokazać to na ekranie, dlatego kieruje obiektyw na młode i piękne kobiety. Ale okazuje się, że to wielka zbrodnia.

„Pięć nieczystych zagrań”, reż. Lars von Trier,
Dania 2003

Jednym z najgłupszych zarzutów, jakie usłyszałem, było zadane z pretensją pytanie, dlaczego nie pokazałem starszych, białych kobiet. O czym to świadczy? O zazdrości skrajnych feministek, którym przeszkadza, że wolałem młode i piękne kobiety. Jest to również rasizm – feministki zdają się zakładać, że kobiety z trzeciego świata nie mają wolnej woli i nie potrafią wyrażać własnych potrzeb. Z moich doświadczeń wynika, że jest odwrotnie: kobiety, które spotkałem, były silne, często silniejsze ode mnie, dyktujące warunki gry między płciami. Dwie haitańskie kobiety, które występują w filmie, mają bardzo silne osobowości – jedna jest kapłanką wudu, druga bez ogródek mówi o swoich uczuciach. W słowach feministek odnajduję również ageizm – dlaczego niby starszy mężczyzna nie może romansować z młodymi kobietami? Czy prawo tego zabrania?

Mówi Pan, że starał się uchwycić esencję erotyzmu. „Męski erotyk” dokumentuje jednak proces, który nie kończy się żadną konluzją. Tak jakby przekonywał Pan, że postawił przed sobą niemożliwe zadanie.
Jeśli jest w „Męskim erotyku” linia fabularna, to polega ona właśnie na procesie kadrowania życia erotycznego. Nie potrzebuję konkluzji. Zawsze podobała mi się idea, że film to kompilacja notek, zapisków, które nie muszę prowadzić do precyzyjnych odpowiedzi. Interesuje mnie energia samego procesu. Mój punkt wyjścia jest następujący: nic nie wiem i dlatego chcę się czegoś dowiedzieć, łącznie z tym, dlaczego właściwie robię film. Twórczość, jaką uprawiam, bierze się z ciekawości i otwartego umysłu, jest więc przeciwieństwem metod politycznego filmowca, który stawia tezę i stara się ją udowodnić. Takie filmy są często po prostu nudne.

„Męski erotyk”, reż. Jørgen Leth.
Dania 2010, w kinach od 8 lipca 2011
Dla mnie prawdziwie polityczny filmowiec – w przeciwieństwie do filmowca-ideologa – niekoniecznie stawia na początku tezy, tylko zagłębia się w polityczne problemy i w procesie poszukiwań stara się wyciągać wnioski. To również może być poznawczo interesujące.
To prawda, jest wiele znakomitych politycznych filmów, które spełniają wspomniane przez pana warunki. Wspaniałym obrazem jest „Bitwa o Algier” Gillo Pontecorvo. Bardzo lubię amerykańskie kino polityczne: „Wszyscy ludzie prezydenta” Alana J. Pakuli, filmy Johna Frankenheimera.

Dokument polityczny jest ważną częścią współczesnego kina dokumentalnego, o którym mówi się, że przeszło w ostatnich latach wiele zmian. Filmy dokumentalne są coraz częściej kreacyjnymi, autorskimi esejami, które łączą wiele gatunkowych inspiracji. Pańskie dawne utwory – np. „Doskonały człowiek” – wyprzedziły pod tym względem swój czas.
„Doskonały człowiek” rzeczywiście nie jest klasycznie rozumianym dokumentem, lecz esejem, któremu bliżej do fikcji. Pomysł i figury stylistyczne są abstrakcyjne. Zredukowałem rzeczywistość do pustego pokoju, dwójki bohaterów i kilku przedmiotów. Aktorzy czasem improwizowali, ale wygłaszali też napisane przeze mnie dialogi. Ten film ma jednak w sobie ciekawość dokumentu, chęć przebadania życia.

Jeśli redukujemy rzeczywistość, aby ją zbadać, zakładamy, że do prawdy – albo prawd – nie dotrzemy za pomocą realistycznej konwencji, która zatrzymuje się na powierzchni. Potrzebujemy pewnego nadrealizmu, który dokonuje manipulacji, aby sięgnąć głębiej.
Wielką inspirację stanowią dla mnie sztuki wizualne, które sprawiły, że nabrałem skłonności do hiperrealizmu. Moim zdaniem sztuka dokumentalna polega na eksploracji rzeczywistości, a ta najciekawsza jest wtedy, gdy przyglądamy się jej z bliska. Najwięcej bowiem widać pod mikroskopem.

 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.