Ja jestem nowojorski Żyd

Rozmowa z Frankiem Londonem

„Nie mówiłem w języku jidysz, nie słuchałem muzyki klezmerskiej, ani nic z tych rzeczy. Wychowałem się w otoczeniu amerykańskiej kultury i  muzyki. I jedyne, co w moim życiu od zawsze było żydowskie, poza religią, to jedzenie” – mówi trębacz i kompozytor Frank London

Jeszcze 3 minuty czytania

TOMASZ HANDZLIK: Parę lat temu na jednym z koncertów Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie stanąłeś na widowni, schowany gdzieś w mroku synagogi, i słuchałeś. W pewnym momencie podszedłeś do sceny, wyciągnąłeś z futerału trąbkę i zacząłeś grać. Nie wiem, czy taki był scenariusz, czy to było spontaniczne, ale zrobiło na słuchaczach olbrzymie wrażenie.
FRANK LONDON: Szczerze mówiąc nie pamiętam tego koncertu. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam na festiwal czuję, że panuje tu jakaś niezwykła więź pomiędzy widzami, mieszkańcami Krakowa, a tym konkretnym miejscem. Zaraz po ludziach właśnie miejsce jest najważniejsze.

Frank London

Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli nowojorskiej sceny awangardowej, trębacz i kompozytor. Od prawie dwudziestu lat nagrywa jazz i żydowską muzykę współczesną. Był filarem takich formacji jak The Klezmatics (tworzącej wybuchową mieszankę tradycyjnej muzyki klezmerskiej i rytmów rockowo-hiphopowych) oraz Hasidic New Wave (łączącej kulturę klezmerską z jazzem i muzyką free). Lonon jest także twórcą wielu nowatorskich projektów czerpiących z żydowskiej tradycji, jak choćby opery „A Night in the Old Marketplace”, opartej na dramacie Isaaca Leiba Peretza. Do najsłynniejszych nagrań Londona należą albumy „Shekhina”, „Scientist at work” oraz „Wonder Wheel” (The Klezmatics), który przyniósł jego zespołowi nagrodę Grammy. Największym uznaniem cieszą się również „Nigunim” i „Zmiros”, na których wraz ze śpiewakiem Lorinem Sklambergiem London interpretuje tradycyjne melodie liturgiczne i chasydzkie pieśni biesiadne.

Skąd twoja fascynacja?
Jestem Żydem, choć moja rodzina pochodzi z Nowego Jorku. Tam urodzili się moi rodzice. Jeśli jednak spojrzeć nieco dalej, w głąb naszej rodzinnej historii, to można dostrzec Europę, Polskę, Ukrainę, a nawet Rosję – wiele pokoleń wstecz. Kiedy myślę o rodzinnych korzeniach, przypominają mi się żydowskie delikatesy, które na Brooklynie prowadził mój dziadek. Właśnie tam nauczyłem się przyrządzać pastrami oraz wiele innych potraw, które potem rozwoziłem po okolicy. To była moja pierwsza praca. U nas nie mówiło się wtedy o multikulturowej społeczności, używaliśmy raczej słowa „sąsiedztwo”. A sąsiadami byli zarówno Afroamerykanie, Portorykańczycy, Włosi, jak i Żydzi. I wszyscy pracowali u dziadka sklepie. To był wspaniały człowiek. I miał fantastyczne poczucie humoru. Z okazji Bar Micwy podarował mi salami. Dwa metry długości.

Zjadłeś?
A myślisz, że paradowałem z tą kiełbasą po ulicy? Pewnie, że zjadłem. Wracając jednak do korzeni… Kiedy dorastałem, byłem Żydem tylko w kontekście religijnym. Kultura nie miała dla mnie właściwie żadnego znaczenia.

Dlaczego?
Bo ja jestem typowym nowojorskim Żydem. Słuchałem rock & rolla, i wychowałem się na amerykańskim baseballu. Nie mówiłem w języku jidysz, nie słuchałem muzyki klezmerskiej, ani nic z tych rzeczy. Obowiązywały mnie tylko zasady religijne.

To skąd Twoja pasja do muzyki żydowskiej?
Z czystej chęci poznania. I to nie żydowskiej kultury, ale muzyki w sensie ogólnym. Zainteresowałem się nią podczas studiów w konserwatorium, w tym samym czasie co muzyką bałkańską i haitańską, muzyką eksperymentalną, improwizowaną i wszystkimi innymi gatunkami.

Więc nie płynęła w Twoich żyłach?
To może wydawać się dziwne z waszej, polskiej, czy europejskiej perspektywy, ale dla mnie i mojej rodziny to, kim jesteś z urodzenia, a więc obywatelstwo, to już zupełnie inna sprawa niż przynależność kulturowa czy religijna. Jestem Amerykaninem, wychowałem się w otoczeniu amerykańskiej kultury i muzyki, a jedyne, co w moim życiu od zawsze było żydowskie – poza religią – to jedzenie. Chodzimy modlić się do synagogi, obchodzimy żydowskie święta. Ale poza tym nie różnimy się specjalnie od innych obywateli tego kraju.

fot. mat. prom.

Frank London to prawdziwe nazwisko czy pseudonim?
Nie znam mojej genealogii, ale mogę dać słowo, że to nie pseudonim. Dziadek ze strony ojca zmarł, zanim się urodziłem, a ojciec nie bardzo lubił opowiadać o swojej rodzinie. Niewiele więc wiem na ten temat. Nie znam też zbyt wielu Londonów, którzy mogliby być moimi krewnymi. Z drugiej jednak strony, nie jest to aż tak unikalne nazwisko w społeczności żydowskiej i krążą na jego temat różne historie. Jedna na przykład mówi, że jakieś dwieście lat temu, kiedy nadawano Żydom nazwiska, nawiązywały one do miejsc, z których pochodzili. Ci, którzy zawędrowali do wschodniej Europy z Londynu, nazywani byli od tamtej pory Londonami. Druga historia mówi o wyrażeniach Landen bądź Lamden, które w języku hebrajskim oznaczają osobę światłą, mędrca.

A Twoja muzyczna historia?
Matka próbowała mnie uczyć gry na pianinie. I była w tym naprawdę świetna, tylko jakoś nie potrafiłem znaleźć się w tej sytuacji. Matka nauczycielką? To po prostu nie działało. Zostałem więc koszmarnym pianistą, który zamiast tych wszystkich wprawek, które matka kazała ćwiczyć, nauczył się kilku największych przebojów rocka.

To na co Ci jeszcze była ta trąbka?
Zacząłem na niej ćwiczyć bardzo wcześnie, miałem jakieś 9 lat. I to dość przypadkowo. W szkole na lekcji muzyki można było sobie wybrać taki instrument, jaki się komu podobał. Sięgnąłem po trąbkę, bo była najgłośniejsza. Od tej pory już się z nią nie rozstaję.

London i  Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie

Frank London był bohaterem trzech koncertów tegorocznej 21. edycji Festiwalu Kultury Żydowskiej. Na początek zagrał z Roger Davidson Ensemble – formacją, której album „The Rough Guide to Klezmer” krytycy nazwali „esencją muzyki klezmerskiej XXI wieku”. Do jego nagrania wirtuoza fortepianu i brazylijskiej samby Rogera Davidsona namówił właśnie London. Koncert w synagodze Tempel na krakowskim Kazimierzu był klasyczny i statyczny. Żydowskie melodie przeplatały się tu z klezz-jazzowymi improwizacjami. I gdyby nie kilka szalonych, free jazzowych popisów grającego na trąbce i organach hammonda Londona oraz gitarzysty Brandona Seabrooka, można by powiedzieć, że była to muzyka w sam raz na żydowskie wesele. Obok Londona, Seabrooka w zespole zagrali ponadto: Lorin Sklamberg (akordeon, śpiew) i Pablo Aslan (kontrabas). Dzień później London i Sklamberg zaprezentowali swój najnowszy projekt „Tzuker – Zis”. W zespole, w którym towarzyszyli im ponownie Seabrook i Aslan oraz grający na klarnecie Christian Dawid, znów brakowało tej muzycznej orgii, do której przyzwyczaił nas przed laty London i jego przyjaciele z Hasidic New Wave. O tym, że London miał w tym roku wyraźnie „weselny” nastrój, świadczył wreszcie jego popis podczas koncertu finałowego na ulicy Szerokiej. Ale nie ten oficjalny, na głównej scenie, gdzie zagrał wraz z festiwalową orkiestrą All Stars. Alternatywny koncert London zorganizował za kulisami. A właściwie nie koncert, tylko piknikową zabawę, na której w takt roztańczonych klezmerskich piosenek bawiło się razem kilkudziesięciu muzyków oraz sami organizatorzy festiwalu.

Więc to nie była kolejna historia w stylu „usłyszałem Louisa Armstronga”. Albo: „pokochałem brzmienie Milesa Daviesa i poczułem, że muszę grać na trąbce”?
Absolutnie nie, bo ja nie wychowywałem się na jazzie. U mnie królował wyłącznie rock: King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, Jimi Hendrix. I oczywiście Frank Zappa, na pierwszym miejscu. Słuchałem go na okrągło.

Gdzie tu miejsce dla muzyki klezmerskiej?
Nigdzie. Serio! Wciąż kocham rock & rolla. Może nie porywa mnie już tak, jak wtedy i nie jest tak wymagający jak jazz, muzyka klezmerska czy afro-kubańska, ale jeszcze parę dni temu nagrywałem coś w tych klimatach z jakimś młodym wokalistą z Nowego Jorku.
Musiałem dorosnąć żeby zacząć słuchać i rozumieć gigantów jazzowej trąbki. Tak samo było z muzyką klezmerską. Ale w moim życiu różne rzeczy przydarzały się przez przypadek, a wszystko dlatego, że jestem strasznie ciekawski. Mógłbym więc opowiedzieć setki historii podobnych do tej, jak to spotkałem chłopaka świetnie grającego na saksofonie, a on wiedząc, że jestem trębaczem, zaproponował, żebyśmy razem pograli.
W ten właśnie sposób poznawałem różne gatunki muzyki. Bo jestem ciekawy świata, a tym samym muzyki. Właśnie zacząłem się uczyć muzyki arabskiej, a jednocześnie studiuję klasyczną muzykę orkiestrową. Siedzę zresztą nad partyturami polskiego kompozytora Witolda Lutosławskiego – jednego z moich największych bohaterów muzycznych. To wielka przyjemność móc uczyć się czegoś nowego.

fot. mat. prom.

A wasz słynny zespół Hasidic New Wave był efektem ciekawości czy przypadku?
To było raczej logiczne następstwo tego, co wydarzyło się wcześniej. Lata temu poznałem saksofonistę Grega Walla i razem zaczęliśmy grywać w różnych grupach jazzowych i awangardowych. Dla pieniędzy chałturzyliśmy też na hasydzkich weselach.

Na weselach? W Polsce muzyka weselna kojarzy się z najgorszą szmirą.
W Nowym Jorku też, ale trzeba było jakoś zarabiać na życie. Przypadło nam do gustu kilka aspektów tej muzyki, ale reszta była kiepska. Odgrzebaliśmy więc to, co było wartościowe, resztę gówna wyrzuciliśmy, zmiksowaliśmy z naszymi muzycznym upodobaniami, zwłaszcza zamiłowaniem do free jazzu, na punkcie którego obaj mieliśmy obsesję i tak powstał Hasidic New Wave. Zespół, który od samego początku zapragnął ściągnąć do swojej wytwórni John Zorn. Można więc powiedzieć, że to nie on, a my byliśmy pionierami klezmer jazzu.

A „Seks w wielkim mieście”?
To była dopiero historia! Uczestniczyłem w nagraniach ścieżki dźwiękowej, którą do tego filmu tworzył mój dobry znajomy, zresztą kompozytor jazzowy. Wszedłem do studia, choć to nie miało nic wspólnego z muzyką żydowską. W pewnym momencie okazało się, że reżyser chce, żebym wystąpił w odcinku opowiadającym o wielkim żydowskim weselu. I tak razem z Klezmatics zagraliśmy w serialu.

Wolałbyś być aktorem niż muzykiem?
Uwielbiam oglądać ten serial, ale aktorem to raczej nie jestem.

To może performerem?
Jeśli uważasz, że to, co robię z trąbką, to performance.

A pamiętasz przygodę z Joanną Rajkowską?
Kto to taki?

Jedna z najsłynniejszych polskich artystek wizualnych, działająca głównie w przestrzeni publicznej. Postawiła sztuczną, 15-metrową palmę w centrum Warszawy.
Tak już, sobie przypominam. Ale to było wieki temu! Joanna musiała mi prawie rękę wykręcić, żebym się zgodził na ten projekt. Naprawdę! To było chyba gdzieś w centrum Manhattanu. Jakaś galeria sztuki przy szkole Joanny, a może nawet w samej szkole. Stworzyła przestrzeń w czymś na kształt basenu i napełniła go cieczą przypominającą krew. Ja miałem brodzić w tym basenie, grając jednocześnie na trąbce.

Frank London / fot. mat. prom.Nago?
Na szczęście nie. To znaczy Joanna nalegała, ale w końcu jej wytłumaczyłem, że w samym tylko Nowym Jorku są miliony piękniejszych ode mnie osób, które chętniej obejrzelibyśmy nago. Ale w sumie i tak świetnie nam to wyszło. Joanna była bardzo młoda, jej sztuka kompletnie nieznana, a ten performance to było jedno z jej pierwszych dzieł. Piękne w swym minimaliźmie. Kojarzysz reżysera Robert Wilsona i jego „Deafman Glance”? Performance Joanny miał z nim coś wspólnego. Podobny klimat i obrazy. Zresztą to dość charakterystyczny zabieg choreograficzny – przemierzać po przekątnej przestrzeń, z jakimś niepewnym, ukrytym zamiarem. Klasyczne, niemal architektoniczne dzieło. Otwarte na wielką liczbę interpretacji.

Co grałeś w basenie?
Nie pamiętam, ale pewnie improwizowałem. Improwizacja jest dla mnie sercem muzyki. I muszę się przyznać, że doprowadzam tym kolegów do szaleństwa, bo nie lubię grać jednego utworu za każdym razem tak samo. Przecież improwizacja ożywia muzykę, dzięki niej kompozycja może za każdym razem zabrzmieć trochę inaczej.
Najpiękniejsze jednak w improwizacji jest to, że jedyną granicą są tu umiejętności i wyobraźnia muzyka. Kiedy grasz z wielkimi artystami nawet, nie zauważasz, że dotykają granicy możliwości technicznych. I to z powodu tych ograniczeń właśnie wybierają kierunek, w którym zmierza ich muzyka.
Znam wielu muzyków, którzy są mistrzami improwizacji, ale czasem i oni marzą, by móc zagrać tak, jak ich może nieco mniej wykształceni koledzy, którzy jednak potrafią pokazać poprzez muzykę wnętrze swojej duszy. Jeden z moich ulubionych artystów, trębacz Bill Dickson, grał tak, że czułeś, iż każda nuta mówi coś o nim i jego osobowości. Nie dało się odseparować muzyki od niego samego.

A Ty grałeś muzykę klezmerską, jazz, rock, klasykę, napisałeś operę... Jest coś, czego jeszcze nie próbowałeś?
O tak, wiele gatunków. Dla mnie muzyka to ciągłe odkrywanie, interakcja, dialog pomiędzy próbą poznania różnych tradycji i ludzi, którzy do nich przynależą. Przez to poznaje się innych, ale także siebie. Moim następnym projektem będzie opera, ale w klasycznym sensie. Większa część w języku jidysz, część po hiszpańsku. Nazwę ją „Hatuey” – od imienia wielkiego przywódcy plemienia Indian z Karaibów, który poprowadził niegdyś armię swych wojowników przeciwko konkwistadorom, ale niestety poległ. Znalazłem kiedyś poemat o tym wielkim wojowniku, napisany w języku jidysz. Pomyślałem, że to niezwykła historia i warto ją przypomnieć.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.