Jeszcze 1 minuta czytania

Mirosław Filiciak

KULTURA 2.0:
Super smutna historia o mediach, zapisana na taśmie Super 8

Mirosław Filiciak

Mirosław Filiciak

„Pamiętam jakieś obrazy z Waszyngtonu, gdzie się urodziłem, ale mam też z tego okresu zdjęcia, i trudno mi rozróżnić, co pochodzi z moich oczu, a co z soczewki aparatu” – powiedział niedawno w „Dużym Formacie” Anthony Miłosz, pytany o pierwszy zapamiętany przez niego obraz ojca. Zdjęcia, książki, kasety, filmy. Ślady po czymś, co minęło. Nośniki wspomnień, ale także ich bohaterowie. Czy można tęsknić za medium? Jasne, że tak – możecie się o tym przekonać, idąc do kina.

Słusznie lansowany na wakacyjny hit film „Super 8” J.J.Abramsa to dla osób z roczników 70. (w tym mnie) podróż w czasie. Produkcja, która w błyskotliwy sposób udaje, że jest wczesnym filmem Spielberga albo innym tytułem z czasów, gdy ważnym elementem popkulturowej oferty dla nastolatków były historie o ich amerykańskich rówieśnikach, mieszkających w sielankowych, nietkniętych jeszcze reaganomiką suburbiach i przeżywających tam niezwykłe przygody. W polskim odbiorze film o tyle ciekawy, że przecież to nigdy nie były historie o nas. Powodowane przez „Super 8” ukłucie nostalgii dotyczy więc wspomnień o filmach – a nie o rzeczywistości.

„Super 8” można dopisać do listy tytułów takich jak „Syn Rambow” Jenningsa czy „Ratunku! Awaria” Gondry'ego – zapisów tęsknoty za cudownie kiepskimi filmami z lat 80. Ich bohaterowie to filmowcy-amatorzy zmagający się ze starą technologią – w wypadku „Super 8” to zgraja dzieciaków kręcących film o zombi. Pochłonięci filmową magią bohaterowie nie zauważają tego, co dzieje się wokół nich; nieszczególnie interesują ich śmiertelne wypadki w lokalnej fabryce ani paranormalne wydarzenia rozgrywające się w miasteczku. Liczy się tylko ich niedoskonały technicznie film – albo niedoskonała technika w ogóle, co twórcy konsekwentnie ogrywają od pierwszych sekund czołówki. Rozedrgane i nie zawsze ostre napisy. Później – taśma, którą trzeba wywołać. Archaiczny walkman, prezentowany jako cud techniki. Te wszystkie analogowe uciążliwości, które mimo swych ułomności ekscytowały, i które epoka cyfrowa odesłała na śmietnik. Analog stał się synonimem klasyki.

I tu pojawia się pytanie. A co z książką?

Odpowiedzi na to pytanie poszukuje inna niedawna polska premiera – „Super smutna i prawdziwa historia miłosna” Gary'ego Shteyngarta. Jej bohater, Lenny Abramov, żyje w niedalekiej przyszłości i jest żywą skamieliną. Nie dość, że dobiega czterdziestki, to jeszcze czyta książki. Jego młoda i atrakcyjna dziewczyna – a więc posiadaczka wszystkiego, co obok pieniędzy w tym świecie ma znaczenie – spędza czas na zakupach i sprawdzaniu swojej pozycji w prowadzonych przez serwisy społecznościowe rankingach atrakcyjności. Papier wywołuje u niej obrzydzenie, kulturalnym obyciem imponuje jej kolega, który w swym „äparäcie” przechowuje ekranizację „Opowieści z Narnii”.

Fragment z dziennika Lenny'ego: „Zauważyłem, że kilka osób z pierwszej klasy spogląda na mnie z obrzydzeniem, ponieważ trzymam w dłoniach otwartą książkę. «Facet! To cuchnie jak przepocone skarpetki» powiedział siedzący obok mnie jeden z tych wysportowanych  japiszonów, główny rozgrywający w dziale Credit banku Land-O'LakesGMFord. Szybko włożyłem Czechowa z powrotem do torby, starannie ją zasunąłem i wepchnąłem w najdalszy kąt schowka na bagaże nad moją głową. Kiedy moi współtowarzysze podróży ponownie skupili się na swych mrugających wyświetlaczach, wyjąłem äparät i zacząłem ostentacyjnie walić weń palcem, chcąc pokazać, jak uwielbiam wszystko, co digitalne”.

Całą tę historię – której smacznym wymiarem jest też wizja upadku Stanów Zjednoczonych, drugiej ojczyzny autora, który jako siedmiolatek wyemigrował z rodziną z ZSRR – można łatwo zaszufladkować jako kolejny odcinek cyklu „wykształcony Europejczyk załamuje ręce nad upadkiem kultury, reprezentowanym przez spadek zainteresowania jej fundamentem, książką”. Komputery i telefony komórkowe zmieniły – albo, jak określa to w tytule swojej książki Nicholas Carr – „spłyciły” nasze umysły.  Jako czytelnik czuję dyskomfort i przyznaję Shteyngartowi rację. Ale w kinie wzruszałem się na „Super 8”, nie tak przecież odległym od „Opowieści z Narnii”. Za czym więc warto tęsknić? Za wielką literaturą, czy za kinem nowej przygody? Czy jedno daje pogodzić się z drugim? Czy problem mam tylko ja, bo miałem analogowe dzieciństwo, a dorosłość mam cyfrową? Jak pogodzić tęsknotę za celuloidem z tęsknotą za papierem?

David Denby z „New Yorkera” zarzucił „Super 8” nieszczerość – historia fetyszyzująca analog jest serwowana widzom za pomocą rozbuchanego spektaklu efektów cyfrowych (czy tylko mnie scena eksplozji pociągu skojarzyła się z grą „Burnout”?). Ale przecież Shteyngarta też mogę kupić w e-booku. I może to jest najlepsze podsumowanie – Abrams i Shteyngart nie dają łatwych odpowiedzi, za to pokazują rozdarcie, jakie towarzyszy „cyfrowym imigrantom”, którzy całe dnie spędzają przed ekranami, ale niektóre lektury i filmy im przypominają, że pełna asymilacja nie jest możliwa. Choć zawsze można powiedzieć, że to tylko media. Jak mówi jeden z bohaterów „Super 8” do konfiskującego mu kamerę policjanta, ojca kolegi: „Wiem, że to pańska kamera, ale film jest mój”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.