List o literaturze

Franz Kafka

A teraz – co? Otóż odczuwam, by się wyrazić oględnie, strach przed podróżą.

Jeszcze 3 minuty czytania

Plana, 5 sierpnia 1922

Drogi Maxie,

po mojej pierwszej nocy w Planie, w całości bezsennej, do niczego się nie nadaję. Odnoszę jednak wrażenie, że list Twój udało mi się zrozumieć lepiej niż zrozumiałbym w innych okolicznościach. Lepiej nawet niż Ty, chociaż pewnie sporo tu przesady, bo bliższe prawdy jest raczej to, że sprawy poruszone przez Ciebie rozumiem za dobrze. Twój przypadek różni od mojego jedno: jest bliższy rzeczywistości, ale nie bardziej realny. Ale oto co mi się przytrafiło: jak wiesz, powinienem pojechać do Georgental i nie ma powodu, żebym tam miał nie pojechać; nawet jeżeli zdążyłem już powiedzieć, że zjedzie tam wielu pisarzy, było to tylko wyrazem zwykłej antycypacji tego, co się faktycznie zdarzy, nie było to więc żadne zastrzeżenie, kokieteria raczej. Kiedy jestem wśród pisarzy, podziwiam ich wszystkich (dlatego chciałem się wybrać do Preissovej, co mi odradziła Twoja żona). Bo ja, podziwiając wszystkich, pisarzy poważam szczególnie, najbardziej zaś tych, których jeszcze nie poznałem osobiście. Nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób ktoś, będąc pisarzem, dał sobie radę, ba, wygodnie się urządził w tym napowietrznym, przerażającym państwie, i na dodatek prowadzi tam uregulowaną działalność. Większość znanych mi ludzi pióra w kontaktach osobistych sprawia miłe wrażenie, nawet Winder. We trójkę byłoby więc, jeśli o mnie chodzi, bardzo przyjemnie. Nie byłbym w centrum uwagi, trzymałbym się z boku, i nie byłbym sam, a tego się przecież boję. Miałbym w Oskarze, którego lubię i który jest dla mnie dobry, mocne wsparcie. Poznałbym nowe miejsca, bawiąc w Niemczech pierwszy raz po ośmiu latach. Byłoby i niedrogo i zdrowo. U Ottli jest wprawdzie pięknie, szczególnie teraz, kiedy odzyskałem swój dawny pokój, ale pod koniec miesiąca i w nadchodzącym mają się zjechać goście ze strony szwagra i zrobi się ciasno. Byłoby więc dobrze, gdybym na ten czas stąd wyjechał, później zaś wrócił, jako że Ottla bawić będzie tutaj do końca września. Tak więc, jako że przecież ani rozum, ani uczucia, nie znajdują najmniejszej dziury w całym, moja podróż do Georgental jest bezwzględnie godna przedsięwzięcia. Na dodatek, jakby i tego nie było nadto, przyszedł wczoraj sympatyczny list od Oskara, w którym dokładnie informuje, że czeka tam na mnie piękny i cichy pokój z balkonem, leżak, świetna kuchnia, widok na ogród, a wszystko to za 150 marek na dobę – trzeba tylko, bym wyraził zgodę, którą zresztą już wyraziłem uprzednio, obiecując, że przyjadę na pewno, jeżeli się uda znaleźć dokładnie to, co się udało znaleźć.

A teraz – co? Otóż odczuwam, by się wyrazić oględnie, strach przed podróżą. Dokładnie tak, jak przeczuwałem, kiedy cieszyło mnie, że spodziewany list od Oskara nie nadchodzi. To nie zwyczajny strach przed trudami podróży, jakoś przecież tutaj musiałem dotrzeć: trwało to ze dwie godziny (tamta podróż trwałaby dwanaście) i poza odczuwaną nudą, podróż jako taka była bez znaczenia. Nie jest to też ten rodzaj strachu, który niespodziewanie dopada podczas podróży, jak można się było ostatnio dowiedzieć od Myslbeka, który pojechał do Włoch i na wysokości Beneschau zawrócił. To nie strach przed Georgental, gdzie zaraz, najpewniej już w wieczór po przyjeździe, poczułbym się zadomowiony. To nie słabość woli, zmuszająca umysł do precyzyjnego tudzież niemożliwego wyliczenia wszystkich za i przeciw przed podjęciem decyzji. Tutaj mamy do czynienia z przypadkiem, który jest graniczny: intelekt świetnie sobie radzi z wyliczeniem wszystkiego, osiągając za każdym razem jeden rezultat – jedź! Więc to raczej strach przed zmianą, przed tym, aby przez ten, jak na moje warunki, wielki wyczyn nie zwrócić na siebie uwagi bogów.

I kiedy tak nie mogłem zasnąć, pozwalając tym problemom pojawiać się w myślach i znikać między bolesnymi snami, przyszło mi do głowy to, o czym kompletnie zapomniałem, prowadząc ostatnio nieco spokojniejsze życie. Zdążyłem mianowicie zapomnieć jak miękki, czy pozbawiony substancji, jest grunt pod moimi nogami; przestałem myśleć, że żyję na powierzchni ciemności, spod której samowolnie wydostaje się mroczna władza, która nie widzi, jak bardzo się jąkam, i niszczy moje życie. Tylko pisanie daje mi oparcie. Czyż nie lepiej więc od razu powiedzieć, że ta sztuka w ogóle podtrzymuje życie? Nie chcę przez to sugerować, że wtedy, gdy się nie pisze, żyje się lepszym życiem. Jest ono wtedy jeszcze bardziej ciężkie od zła, nie do zniesienia, skazane na finał w obłędzie. Ale jedynie pod warunkiem, jak to ma miejsce u mnie teraz, że jest się pisarzem także wtedy, gdy się nie pisze – chociaż pisarz, który nie pisze, to takie już dosyć bardzo specyficzne nie wiadomo co, które w oczywisty sposób doprowadza siebie do obłędu.

Ale jak to jest z tym czystym bytem pisarza? Pisanie to słodka, wspaniała nagroda – ale za co? W tę noc stało się to dla mnie jasne, jak na lekcji pokazowej dla dzieci, że pisanie to zapłata za służbę u diabła. To zstępowanie do ciemnych mocy, wyzwalanie z natury mających zostać na uwięzi elementów, problematyczne objęcia, oraz wszystko to, co tylko zachodzi tam, na dole, a o czym nie ma się pojęcia tutaj, na górze, gdzie w świetle słonecznym pisze się opowiadania. Być może jest inny rodzaj pisania, ja znam tylko i wyłącznie ten – w nocy, gdy strach mi spać nie daje. To, co w tym diaboliczne, jawi się jako nadzwyczajnie jasne. Myślę tutaj o próżności i uzależnieniu od przyjemności, jaką sprawia pisanie, które to bezustannie wirują wokół własnych i obcych postaci, zataczają coraz to szersze kręgi, rozrastają się, przechodząc w cały system słoneczny próżności, i zatracają się w rozkoszy. Człowiek naiwny niekiedy formułuje takie życzenie: „Chciałbym umrzeć i zobaczyć, jak mnie opłakują”, pisarz zaś urzeczywistnia je nieprzerwanie – umiera (albo nie żyje), nie ustając w płaczu nad sobą. To w tym miejscu ma początek przerażający strach przed śmiercią, który nie musi się ujawniać jako lęk przed zgonem, lecz na przykład jako strach przed zmianą, przed Georgental.

Przyczyny występowania strachu przed śmiercią dają się podzielić na dwie grupy. Po pierwsze, ktoś boi się śmierci, bo jeszcze nie żył; przy czym ja nie uważam, żeby do życia potrzebna była kobieta, dziecko, pole i hodowla zwierząt. Konieczna jest tylko rezygnacja z samozadowolenia. W domu trzeba mieszkać, nie podziwiać go i zdobić. Przeciwko takiemu przedstawieniu ktoś mógłby podnieść, że winny jest tutaj los, który nie podlega woli. Skąd wobec tego skrucha, dlaczego skrucha nie znika? Żeby siebie upiększyć i wzmocnić własny smak? Tak jest w istocie. No bo inaczej skądże miałyby się brać ostatnie słowa takich nocy jak ta, skądże by się wtedy brało to: „Mógłbym żyć, ale nie żyję”? Powód drugi – być może ciągle jeszcze pierwszy, jako że nie mogę już teraz jednego od drugiego odseparować – łączy się z następującym spostrzeżeniem: „To, co do tej pory odgrywałem, naprawdę się wydarzy. Nie wykupiłem się pisaniem. Umierałem przez całe życie i dlatego w tej chwili umrę naprawdę. Moje życie było lepsze od życia innych, dlatego śmierć będę miał odpowiednio gorszą. Oczywiście, pisarz umrze we mnie jako pierwszy, gdyż taki figurant jest bez gruntu pod nogami, nie posiada żadnej własności, nawet nie jest prochem. Twór taki jak pisarz jest możliwy jedynie z takiego powodu, że życie na ziemi jest kapitalne – pisarz bowiem to wyłącznie konstrukt własnego uzależnienia od przyjemności. Oto czym jest. Ja więc nie mogę dalej żyć, jako że do chwili obecnej nie rozpocząłem życia, zostałem nieuformowaną gliną, nie wykrzesałem ognia, tę iskrę zaś, jaką mi dano, wykorzystałem do iluminacji trupa”. Będzie to pogrzeb zgoła osobliwy: pisarz, a zatem to coś, co się w żadnej mierze nigdy nie sprawdza, własnymi rękami składa własne szczątki do grobu, w którym te znajdują się już przecież od dawna.

Jestem pisarzem w wystarczającym stopniu, żeby w stanie całkowitego samozapomnienia się – nie w stanie przytomności, jako że to zapomnienie jest pierwszym warunkiem pisarstwa – rozkoszować się tym wyobrażeniem, albo by, co na jedno wychodzi, zaraz pragnąć o tym opowiedzieć, co się jednak w moim przypadku już nie powtórzy. Ale dlaczego mówię tutaj o rzeczywistym umieraniu? Ponieważ w życiu dzieje się dokładnie tak samo. Siedzę tu oto, przyjąwszy wygodną dla pisarza pozycję, w nastroju właściwym do odbioru piękna, i zmuszony jestem się przyglądać – czy w ogóle jestem w stanie uczynić coś poza granicą pisma? – jak to moje realne, biedne i bezbronne ja (egzystencja pisarza to argument przeciwko duszy, bowiem dusza, porzuciwszy prawdziwe ja, najwyraźniej nie zdołała osiągnąć niczego więcej ponad to, że stała się pisarzem; czy mogłaby sama tylko rozłąka z ja w takim stopniu ją osłabić?) z przypadkowego powodu, któremu na imię Georgental (nie mam odwagi tego zostawić, takie traktowanie sprawy nie jest właściwe), jest szczypane, bite i miażdżone przez diabła? Jaki w tym mój udział, że tak przeraża mnie dom, który się niespodziewanie zawalił, skoro mnie w nim nigdy nie było? Czy widziałem znaki zbliżającej się katastrofy i mimo tego nie reagowałem, zostawiając dom na pastwę złej potęgi?

Wczoraj napisałem do Oskara. Wspomniałem o strachu i potwierdziłem przyjazd. Ale listu nie wysłałem. Potem była ta noc. Może zaczekam z listem jeszcze noc; jeżeli nie wytrzymam, zrezygnuję ostatecznie. W ten sposób zostanie rozstrzygnięte, czy zostanę w Czechach, ograniczając się do Pragi, następnie do pokoju, łóżka, do określonego układu kończyn wreszcie – potem już się nie będę musiał ograniczać. Być może dam radę skończyć z pisaniem z własnej woli. Tak naprawdę, to gra ta toczy się przecież o wolną wolę i radość.

Muszę dodać, by przedstawioną historię odpowiednio spuentować – choć nie ja stawiam kropki nad i, lecz sam przedmiot – że w moim strachu przed podróżą również istotne jest to, że wyjeżdżając, musiałbym na kilka dni znaleźć się z dala od własnego biurka. Wiem, to żałosne, chociaż uzasadnione – życie pisarza w rzeczywistości zależne jest od jego własnego biurka; i jeśli ten pragnie uniknąć obłędu, to nie wolno mu odejść, musi się trzymać tego biurka zębami.

Definicja pisarza, takiego pisarza, a przy okazji także wyjaśnienie jego oddziaływania na innych, oczywiście, jeżeli coś takiego, jak oddziaływanie w ogóle istnieje: pisarz to kozioł ofiarny ludzkości, gdyż pozwala się innym rozkoszować grzechem bez poczucia winy, w całkowitej niemal niewinności.

Przedwczoraj byłem przypadkiem na stacji (szwagier miał wyjechać, w rezultacie czego został), zatrzymał się na niej – też przez przypadek – pospieszny z Wiednia, bo musiał zaczekać na pospieszny z Pragi, w którym – kolejny przypadek – była Twoja żona, miła niespodzianka; rozmawialiśmy chwilę, opowiedziała mi o zakończeniu Twojej noweli.

Jeżeli pojadę do Georgental, za dziesięć dni będę w Pradze, usiądę uszczęśliwiony na Twojej kanapie, a Ty mi poczytasz. Nie pojadę –
Telegrafowałem do Oskara, musiałem, inaczej bym tego napięcia nie zniósł. Już pierwszy list, który do niego wysłałem wczoraj, wydał mi się znajomy. W podobny sposób pisałem do F.

Tłum. Artur Szlosarek