Nędza historycyzmu:  „The Borgias”, „The Kennedys”, „The Reagans”

Nędza historycyzmu:
„The Borgias”, „The Kennedys”, „The Reagans”

Piotr Tarczyński

Prawda historyczna nie istnieje, to wiadomo nie od dziś, ale twórcy „Borgiów” i podobnych im seriali zachowują się tak, jak gdyby nie istniały również podręczniki do historii oraz historii sztuki

Jeszcze 2 minuty czytania

Polskie HBO zaczęło nadawać „Rodzinę Borgiów” („The Borgias”). Nie jest to dobry serial, i to nie tylko dlatego, że kostyczny Jeremy Irons pasuje do roli opasłego Borgii mniej więcej tak samo, jak seksowny Jonathan Rhys-Meyers – grający w poprzednim hicie stacji Showtime, „Tudorach” – nadawał się na króla Henryka VIII, znanego z ujmującej aparycji knura. Prawda historyczna nie istnieje, to wiadomo nie od dziś, ale twórcy „Borgiów” i podobnych im seriali zachowują się tak, jak gdyby nie istniały również podręczniki do historii oraz historii sztuki. Najważniejsze są przemoc i seks, koniecznie w dużych dawkach, czego najdoskonalszym (i najbardziej kuriozalnym, choć wizualnie atrakcyjnym) wytworem był tandetny „Spartakus: Krew i Piach”, którego sam tytuł mówi już bardzo wiele.

Na Showtime’owych „Borgiach” można już położyć krzyżyk i z wątłą nadzieją czekać na kolejnych, produkowanych właśnie przez Canal+, albo obejrzeć ośmioodcinkową „Rodzinę Kennedych” („The Kennedys”), (żadna polska telewizja nie planuje na razie emisji, ale to zapewne tylko kwestia czasu; serial tak czy inaczej jest łatwo dostępny), żeby zobaczyć inny przykład tego, jak „nie należy kręcić” seriali historyczno-politycznych i – niestety – jak długo jeszcze „będzie się je kręcić”.

„Rodzina Kennedych”, USA 2011.

Choć pewnie niejeden Amerykanin skrzywiłby się na zestawienie Kennedych z Borgiami, to jednak, mimo niezaprzeczalnie różnych okoliczności historycznych, w obu tych na wskroś patriarchalnych rodzinach życie polityczne i prywatne przenikało się do tego stopnia, że nie sposób powiedzieć kiedy kończyło się jedno, a zaczynało drugie (podobnie jest zresztą z granicą między amerykańską polityką a popkulturą). Seriale/miniseriale o historycznych prezydentach to cały osobny nurt telewizyjnej produkcji, w którym tylko nieliczne przypadki („Path to War” Johna Frankenheimera o Lyndonie Johnsonie i początkach wojny w Wietnamie czy „John Adams” Toma Hoopera) jaśnieją jako takim blaskiem. Niestety, „Rodzina Kennedych” cierpi na niemal wszystkie typowe dla tego gatunku schorzenia. Spróbujmy dokonać zatem analizy objawów choroby.

Po pierwsze, wśród producentów panuje przekonanie, że wystarczy zatrudnić gwiazdy i wszystko jakoś się ułoży. Niestety, tak jak ani Irons, ani Rhys-Meyers nie są w stanie zrobić z Showtime’owych seriali „historycznych” czegoś więcej niż wątpliwej jakości guilty pleasure, tak nawet świetny jak zawsze Tom Wilkinson jako Joseph Kennedy (ojciec rodziny, owładnięty myślą o zdobyciu prezydentury dla siebie lub któregoś z synów) nie jest w stanie tchnąć życia tam, gdzie go nie ma.

Dzieje Kennedych mają wszelki potencjał ku temu, żeby na ich podstawie stworzyć ciekawą opowieść o ludziach i ich problemach – kontrolujący wszystkich ojciec a synowie chcący żyć własnym życiem; chorowity idealista, którego pragnienie doznań staje w konflikcie z własnymi przekonaniami; niedojrzała dziewczyna, której przychodzi zmierzyć się z przerastającą ją rolą etc.

„Rodzina Kennedych” nie opowiada jednak żadnej historii – i to ani w sensie story, ani nawet history. Bohaterowie wygłaszają banalne dialogi albo rzucają się histerycznie, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy: Wilkinson jest wiecznie zły, Greg Kinnear jako JFK permanentnie zbolały, a Holmes jako Jackie coraz smutniejsza – już więcej autentycznych emocji mieli w sobie bohaterowie „Dynastii”, która, nawiasem mówiąc, też lepiej od „Kennedych” pokazywała niełatwe relacje ojców i synów w wielkich i potężnych rodzinach.

W warstwie historycznej serial przypomina raczej kronikę obrazkową, w której następują po sobie jakieś wydarzenia, niekoniecznie ze sobą połączone. Jeden skrótowo pokazany epizod goni kolejny, a wszystko to nie układa się w żadną całość. Na usprawiedliwienie trzeba dodać, że jest to grzech znacznej większości tzw. biopics, czy to serialowych czy filmowych, bez różnicy, których twórcy chcą zazwyczaj w ciągu kilku godzin pokazać całe życie polityka, zamiast wybrać z niego jakiś okres czy wręcz konkretne zdarzenie. Nie dziwota, że problem jest zazwyczaj ten sam: dla widzów nieznających historii USA efekt końcowy bywa w najlepszym razie niezrozumiały, ale znacznie częściej po prostu nudny. Nie inaczej jest z „Rodziną Kennedych”.

A to zarzut najpoważniejszy. Nudny film jeszcze można zdzierżyć, ale nudny serial (choćby i mini) zniechęca do dalszego oglądania, przerywa się go po kolejnym nieznośnym odcinku i już się do niego nie wraca – zwłaszcza, że w przypadku seriali historycznych i tak wiadomo jak to się skończy. (Choć, jak głosi anegdota rodzinna, pewna pani powiedziała do drugiej, wychodząc z „Męczeństwa Joanny D’Arc” Dreyera: „a wiesz, do końca myślałam, że jej się uda”.)

Jeremy Irons jako Rodrigo de Borgia.Kolejną dolegliwością są niedokładności, pominięcia, a nawet przekłamania. „Seriale nie są lekcją historii, ale rozrywką!” zakrzyknie zaraz ta lub tamten i będzie miał rację. Dlatego do nieścisłości historycznych w „Borgiach” nikt się nie przyczepia, choć imię ich Legion. Nie chodzi bowiem o to, żeby trzymać się wszystkich faktów, ale żeby naginać je mądrze. Koronnym tego dowodem jest fenomenalny „Rzym” HBO, który znalazł idealne proporcje między faktem, a fikcją – taką jednak, która ani nie jest w konflikcie z tzw. „prawdą historyczną”, ani nie obraża inteligencji widzów.

O ile jednak mało kto zwraca uwagę na historyków i historyków sztuki, krzywiących się na rozliczne idiotyzmy w serialach dziejących się w XVIII wieku, średniowieczu czy w starożytności, o tyle wszelkie błędy i nieuniknione nieścisłości w serialach opowiadających o dziejach najnowszych urastają do rangi zasadniczego problemu, stając się polem walki ideologicznej. W tym kontekście, pozaekranowy żywot „Rodziny Kennedych” jest znacznie ciekawszy niż sam serial.

Pierwotnie został zamówiony przez History Channel (prawdopodobnie z powodu nadchodzącej 50 rocznicy objęcia urzędu przez Kennedy’ego), a produkcję powierzono Joelowi Surnowowi, twórcy „24 godzin”. Gdy wyciekły wczesne szkice scenariusza rozpętała się burza. Filmowcy i historycy, nie kryjący swoich liberalnych/lewicujących przekonań, a po cichu wspierani przez klan Kennedych, zaprotestowali przeciwko takiemu, a nie innemu portretowaniu JFK, które rzekomo szkalowało wizerunek prezydenta-bohatera, prezydenta-męczennika. Oglądając efekt końcowy trudno powiedzieć, co tak bardzo zbulwersowało przeciwników serialu. To fakt, że Surnow jest znanym konserwatystą i republikaninem, ale nikogo już chyba nie są w stanie zaszokować informacje, że JFK uganiał się za kobietami i zdradzał Jackie na potęgę (między innymi z Marilyn Monroe), ukrywał chorobę Addisona i zażywał duże ilości środków przeciwbólowych. Jego kontakty z Mafią (którą CIA próbowało posłużyć się w zamachu na Fidela Castro) też nie są niczym nowym – zresztą, jego konkurent do fotela prezydenckiego w 1960 r., Richard Nixon, też je utrzymywał, takie to były czasy. Nawiasem mówiąc, wszystko to brzmi przecież jak materiał na dobry scenariusz – gdyby skupić się na jednej czy dwóch sprawach, a nie próbować powiedzieć coś na każdy temat.

Wszystko to jest o tyle ciekawsze, że gdy kilka lat wcześniej, w 2003 r., powstawał miniserial o Ronaldzie i Nancy Reaganach, „The Reagans”, w takich samych okolicznościach larum podnieśli konserwatyści, oskarżający jego twórców o próbę dokonania „lewicowego rewizjonizmu historycznego” i nieprzychylne (a zatem „nieprawdziwe”) portretowanie republikańskiego prezydenta. „Reaganowie” (bo nie „Rodzina Reaganów” – w serialu, jak i w życiu, liczyli się tylko Ron i Nancy) rzeczywiście nie idealizują prezydenta, ale jeśli ktoś jest tam przedstawiony negatywnie, to raczej nadopiekuńcza pierwsza dama, zaniedbująca dzieci i radząca się wróżki. Choć wykazują większość objawów choroby – epizodyczność, podporządkowanie opowieści historii, sprowadzającej się głównie do serii pocztówek – to właśnie wątek żony obsesyjnie pragnącej chronić swego męża (zresztą świetnie zagranej przez Judy Davis), sprawia, że „Reaganowie” są, mimo wszystko, nieco lepsi od „Kennedych”.

Wraz ze wzrostem świadomości znaczenia kultury masowej dla politycznego mitotwórstwa, amerykańskie biopics coraz bardziej stają się częścią sporu liberałów z konserwatystami. Do tego spada jakość seriali, które nękają wszystkie omówione wyżej choróbska. Nic niestety nie wskazuje na to, żeby miało się cokolwiek zmienić, a wręcz przeciwnie – dolegliwości zdają się postępować. Kiedy w 2003 r., nobliwe CBS uległo naciskom i zrezygnowało z „Reaganów”, wyemitował ich Showtime. Gdy jednak w styczniu tego roku History odrzuciło „Rodzinę Kennedych”, nawet Showtime, nie unikający przecież skandali, nie zdecydował się na kupno praw do serialu, który pokazała dopiero niszowa telewizja Reelz. Czy stało się tak z powodu nacisków czy dlatego, że uznano „Kennedych” za naprawdę zły serial? Tak czy inaczej – nie jest dobrze. Grozi nam albo dalszy zalew tandetnych (nie wizualnie może, ale pod każdym innym względem) seriali o historii dawniejszej, albo politycznie zaangażowanych (i tak samo politycznie cenzurowanych) bryków z historii najnowszej. Czyżby naprawdę tylko HBO potrafiło stanąć na wysokości zadania? To nie powinno być w końcu takie trudne – materiału na ciekawy serial historyczny jest aż nadto. Gdyby tylko scenarzyści wielu „historycznych” dzieł doczytali to i owo i przekonali się, że prawda jest niejednokrotnie znacznie ciekawsza niż stworzona przez nich fikcja.

Udało się to całkiem przyzwoicie Hooperowi (który wcześniej nakręcił dobrą „Elżbietę I” z Helen Mirren, a później, jeszcze lepsze, filmowe „Jak zostać królem”). W swoim obsypanym nagrodami miniserialu pokazuje Ojców Założycieli jako ludzi z krwi i kości, a nie pomnikowych bohaterów znanych z czytanek dla dzieci, a przy tym „John Adams” spełnia swoją rolę jako serial historyczny, mniej lub bardziej dokładnie pokazując amerykańską wojnę o niepodległość.