„Debiutanci”, reż. Mike Mills

Ludwika Mastalerz

Autobiograficzna w dużej mierze opowieść Mike’a Millsa przywraca pojęciu sentymentalizm dobre imię

Jeszcze 1 minuta czytania


„W rzeczywistości nie ma nic słodkiego w miodzie. Możesz patrzeć na cząsteczki glukozy, aż oślepniesz, a i tak nie dojdziesz, dlaczego to ma słodki smak. Musisz spojrzeć w nasze mózgi, aby to zrozumieć” – powiedział kiedyś filozof Daniel Dennett. Rzeczywistość jest jaka jest, zarówno smutek, jak i radość są jedynie złudzeniem czującego umysłu, jednak tylko życiowi cheerleaderzy są powszechnie postrzegani jako zdrowi. Tych gnuśnych, którzy nie gonią na oślep za abstrakcyjną wizją szczęścia, świat często nie obsługuje, a nawet wypędza za drzwi.

Autobiograficzna w dużej mierze opowieść Mike’a Millsa przywraca pojęciu sentymentalizm dobre imię. Narrator filmu – zdolny rysownik Olivier – przedstawia perturbacje swojego ostatniego związku z francuską aktorką. O ile Anna pozostaje ciągle w rozjazdach między miastami, w których kręcone są filmy z jej udziałem, o tyle Olivier wciąż podróżuje mentalnie w przeszłość, snując wspomnienia o ojcu, który przez lata ukrywał swój homoseksualizm, a krótko po ujawnieniu się – zmarł na raka. W tym krótkim okresie życie ojca zmieniło się nie do poznania – przestał uciekać od nieudanego małżeństwa w pracę i otworzył się na przyjemności – szalone imprezy, porywające lektury, radosną twórczość, a przede wszystkim miłość do młodszego mężczyzny. Intensywność ostatnich chwil ojca onieśmiela i fascynuje Oliviera, ale też nieznośnie przytłacza.

„Debiutanci”, reż. Mike Mills.
USA 2010, w kinach od 15 lipca 2011
Umysł bohatera, zafiksowany na ciągle powracających pytaniach o szczęście i możliwość pozostania sobą, często prowadzi go na manowce. Metaforą izolacji jest niechęć do pracy i ucieczka w stronę tworzenia rysunkowej „Historii smutku”, która innym wydaje się tylko niepotrzebną smętną ekstrawagancją. Tak jak ojciec bohatera walczył kiedyś o prawa gejów, tak on teraz nieśmiało pragnie zyskać trochę przestrzeni dla „ponuraków”. Pozostając jedynym narratorem filmu, nikogo jednak nie przekonuje do swojej wizji świata, mówi tylko skromnie, że w odróżnieniu od rodziców i wielu swoich rówieśników, zmagających się ze światem zewnętrznym, on „ma czas na smutek”, na wejrzenie w samego siebie i przyznanie, że nie jest zachwycony zastanym tam krajobrazem.

Jednak bohater nie definiuje się wyłącznie przez uprzedzenia i niemoc, w spostrzeżeniach i retrospekcjach, ujętych w formę zabawnych pop-upów, którymi dzieli się z widzem, wyczuwa się ciepło i zainteresowanie innymi ludźmi. Anna swobodnie wchodzi do świata Oliviera, zastępując jego wyimaginowanego interlokutora, którego rolą bohater obdarzał do tej pory... psa. Ich znajomość rozwija się w powolnym tempie lapidarnych żartów, dalekich od konwencjonalnych randkowych zachowań. Choć oboje próbują zrobić następny krok, on proponuje wspólne mieszkanie tonem, któremu nie sposób zaufać, ona wprowadza się, nie rozpakowując walizek. Magia, która miała na nich spaść i eksplodować, nie pojawia się wcale, a smutek nie znika. Oliviera dosięgają wspomnienia o małżeństwie rodziców – klatka, w której przez 40 lat szamotało się dwoje samotnych osób. Zaczyna czuć się jak ojciec, któremu lekarz oznajmił, że najwyższy czas udać się do hospicjum, bo „dalsze leczenie przyniesie mu tylko więcej bólu”.

Życie ludzi takich jak Olivier i Anna – szukających prawdziwej bliskości i porozumienia ponad znanymi schematami – jest wyczerpującym galopem, nawet jeśli pozornie pozostają bierni. Aktywność, która rozkwita jakby na zapleczu głównego nurtu społecznego życia, doskonale ilustrują wspólne wycieczki po szarych i zapominanych terenach wielkiego miasta. Takie osoby są zmorą psychologów – jedni bezskutecznie próbują ich przyporządkować do jakiejś grupy terapeutycznej, inni przeciwnie – twierdzą, że są zupełnie zdrowi i niepotrzebne im leczenie. Olivier na imprezę, na której poznaje Annę, przychodzi przebrany za Zygmunta Freuda – ikonę psychoterapii, jakby dystansując się, a nawet wyśmiewając postrzeganie wszystkiego w czarno-białych barwach zdrowia i choroby. Reżyser, który sam jest rysownikiem jak Olivier, doskonale wie jak przemycać wiele istotnych informacji o bohaterach w jednym, nakreślonym zdecydowaną ręką, sytuacyjnym szkicu.

Mills włożył w historię o stracie i procesie jej akceptacji wiele emocji i poczucia humoru, zachowując przy tym umiar, nie pozwalający nawet na chwilę popaść w rzewność czy farsę. Nastrój „Debiutantów” zgrabnie lawiruje między smutkiem i śmiechem, obrazy tryskające życiem często kontrapunktowane są melancholijną muzyką, a przykre życiowe prawdy ujmowane są w poetyce bliskiej graficznego żartu. Cała ta zabawa nie zmierza do kiczowatej konstatacji, że „nigdy nie jest za późno na życiowe zmiany”, co najwyżej w stronę myśli, że „lepiej późno niż później, lepiej późno niż nigdy”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.