Opowieści
o pokoleniu 1968 [1]

Barbara Toruńczyk

Kim byliśmy, kim jesteśmy, skąd i dokąd zdążamy?

Jeszcze 5 minut czytania

Barbara Toruńczyk, pisząc opowieść o pokoleniu 1968, chciałaby, jak sama zaznacza, podzielić się swoimi przemyśleniami, podsumować doświadczenia, przedstawić ludzi, którzy wywarli wpływ na nią i na całe pokolenie. W „Krytyce Politycznej” 2008 nr 15 (lato) wydrukowano pierwszą część tej opowieści (rozdziały I-XI). Kolejne fragmenty „Opowieści” od numeru 7 drukujemy w „Dwutygodniku”. Autorka poświęca je pamięci Jacka Kuronia.

I (XII). Pora porzucić maski. Kiedy mówię „my” o pokoleniu 1968 czy tylko o „komandosach”, odczuwam niewygodę i fałsz. To „my” określało nas jednak niezwykle silnie do Marca 1968. Udało się nam stworzyć  środowisko  złączone  m o c n ą  więzią; utożsamialiśmy się z nim. Była to zasługa Adama Michnika i jego wrodzonego daru twórczego uczestnictwa w świecie społeczno-politycznym. Wspólnie przeżyliśmy pierwsze wtajemniczenia polityczne – począwszy od lat szkolnych i założonego przez niego Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności, przez sprawę Listu Otwartego Kuronia i Modzelewskiego na UW i ich uwięzienie, kolejne dyscyplinarki Michnika, po rok 1968. Co się tyczy byłych walterowców, harcerzy Jacka Kuronia, którzy na UW wsparli Michnika, odcisnęła się na nich osobowość Kuronia i jego umiejętność magnetycznego oddziaływania na szerszą społeczność. Ten pedagog z urodzenia zawsze przyciągał do siebie ludzi i kształtował wokół siebie ideową wspólnotę działaczy społecznych, którzy czują się ze sobą dobrze. Stanowiła ona dla niego naturalne środowisko życia, takie, jakim dla innych jest własna rodzina lub drużyna sportowa.

Nie znałam Jacka przed jego pierwszym uwięzieniem. Jednak ten niecały rok, jaki spędził „na wolności” przed Marcem, po odbyciu kary za napisanie Listu Otwartego, wystarczył, aby skupił nas wokół siebie – na zawsze. Prawdopodobnie „komandosi” stanowili najpełniejszą realizację jego marzenia o ruchu społecznym zdolnym do samoorganizacji, osiągania celów wynikłych z szerokiej wizji ładu politycznego; ruchu sprzyjającym indywidualnemu, moralnemu i intelektualnemu rozwojowi jego uczestników, dbałym o humanistyczne wartości. W myśleniu, zwłaszcza pisząc, Jacek posługiwał się pojęciami abstrakcyjnymi, układanymi w teoremat (mówiło się: „ogólna teoria wszystkiego”); do ludzi miał stosunek najgłębiej osobisty, postrzegał każdego, wyłuskiwał go ze zbiorowości, aby dowartościować i podtrzymać indywidualne predylekcje, okazać zrozumienie, pokrzepić.

Był człowiekiem niezwykłym. Swoich kilkuletnich harcerzy uczył, że mają zawsze pomagać najmniejszym i najsłabszym. Polityk z powołania i z instynktu, przekształcił ten samorodny talent w nakaz służby społeczeństwu, a zwłaszcza jego najbardziej poszkodowanym odłamom. Żarliwie i z całego serca pragnął poprawy ich sytuacji, zarówno społecznej, jak i egzystencjalnej. Spełniał się jako pedagog, miał za sobą krótki okres działalności w partii komunistycznej, ale szybko został z niej usunięty z powodu nonkonformizmu oraz wierności obranym zasadom. Zagadką pozostaje, w jaki sposób tego rodzaju talent polityczny mógł się ukształtować w powojennej Polsce.

Obdarzony wizją, przenikliwą inteligencją, intuicyjnie wyczuwał nastroje mas, potrafił je porwać i poddać swojemu wpływowi. Wzbudzał w nich zaufanie i nie zawodził. Z temperamentu był radykałem, słuchał jednak podszeptów swojej inteligencji i moralnego instynktu. Podstawowymi, niezawodnie działającymi w przypadku Kuronia regulatorami zachowania były zmysł przyzwoitości i wyczulenie na krzywdę i niesprawiedliwość. Nikt, kto go znał, nie mógł żywić wątpliwości, że prawdziwie przejmuje się cudzym losem, a o jego zachowaniu – w życiu i w polityce – ostatecznie przesądza altruizm.

Tubalny głos, kłęby dymu papierosowego i zaraźliwy śmiech oznajmiały jego pojawienie się; wypełniał sobą każdą przestrzeń – wielotysięczne wiece czy kuchnię na urodzinowym spotkaniu. Promieniował energią, kipiał pomysłami. Obdarzony głęboką mądrością i swadą lwowskich baciarów sypał anegdotami. Był pogodny i dzielił się z innymi swoim niewyczerpanym ponadnaturalnym wigorem. I swoją dobrocią. Odmieniał otoczenie samą swoją obecnością. Sekret jego niezwykle silnego oddziaływania polegał prawdopodobnie na tym, że tchnął w nas swoją wiarę w człowieka (czyli w nas samych). Nie miała ona nic wspólnego z naiwnością. Polegała po prostu na sprawdzonym przez niego osobiście w wielu niezwykle trudnych życiowych sytuacjach przeświadczeniu, że sama ta wiara odmienia stosunki międzyludzkie na lepsze. Polegaliśmy na nim całkowicie, a on wyczytywał w naszych oczach wiarę w siebie, podziw i miłość. I wierzył w nas. Zasady życiowe, uczucia najgłębsze wypowiadał piosenkami; dyskretny czy literacki sposób ich wyrażania nie trafiał mu do przekonania. Bezpośredni, wylewny, wszelkie spostrzeżenia natychmiast przyoblekał w słowa. Gajka (pierwsza żona) ze śmiechem wyliczała jego gafy; również w tej dziedzinie uchodził za rekordzistę.

Pisarze i intelektualiści wypowiadali się o nim z przekąsem. Tadeusz Konwicki opisał go pod postacią opozycjonisty – komisarza politycznego w skórzanej kurtce. Ale Zbigniew Herbert podziwiał go za odwagę, Leszek Kołakowski i Antoni Słonimski, Marek Edelman i Aleksander Kamiński darzyli estymą, a nazwiska członków KOR-u, wybitnych przedstawicieli polskiej nauki i sztuki, świadczą o tym, jak wielkie zaufanie potrafił sobie zdobyć w tych kręgach. Czym więc zrażał w tych pierwszych latach ludzi o poglądach krytycznych wobec reżimu? Był to czas zwany przez Szpotańskiego okresem opozycji kanapowej. Kuroń odstraszał swoją brawurą, zdecydowaniem, wizjonerstwem (które brano za mrzonki) i intuicyjną, naturalną inteligencją (której nikt z nim nie dzielił).

W tym, co mówił, co pisał, w kręgach intelektualnej opozycji i akademickich klerków dostrzegano pychę samouka, naiwność i… brak zmysłu politycznego. Wydawał się prosty, sentymentalny. W rzeczywistości był skonstruowany z czułych i precyzyjnych mechanizmów, które sam w sobie wykształcił po to, ażeby hamować swoje zawsze maksymalistyczne dążenia i unikać moralnych pułapek. Bezustannie rozwiązywał od nowa nękający go dylemat, w jaki sposób połączyć bezwarunkowe oddanie „wyższym sprawom” społecznym z wymogiem podporządkowania im życia przez innych. Chciał ich rozwoju, autonomii, spełnienia talentów, zrzucenia pęt, wyrwania się z zaklętych kręgów upokorzenia i niewoli, a zarazem domagał się od nich służby, oddania, samowyrzeczenia. To była jego podstawowa „kwadratura koła”. Powodzenie w tym wydawałoby się niewykonalnym zadaniu zawdzięczał cechom osobistym, niespotykanym w takim połączeniu i nasileniu: niezłomnie prawy, wsłuchany na równi w innych i w mowę własnego sumienia (w którym słyszał głos Gajki), i nieustannie tykające poczucie winy; prześwietlający tymi rentgenami własne uczynki.

Przyciągał ludzi, spajał ich więzią serdeczną i wiarą we „wspólną sprawę” i już ich nie opuszczał, poczuwając się do odpowiedzialności za bieg ich życia. Staliśmy się jego „rodziną”, jak wcześniej harcerze ze szkoły podstawowej w podległej mu drużynie. Do dzisiaj zachowaliśmy w tym przetrzebionym już gronie poczucie rodzinnej więzi i cenimy sobie dar tamtych lat – przyjaźń. Do tej wspólnoty Jacek Kuroń tęsknił w więzieniu. Opisał to w swoich książkach. „Wiara i wina – do i od komunizmu” zdaje sprawę zarówno z jego próby rozwiązania najważniejszej życiowej „kwadratury koła”, jak i z porażek, które poniósł. Ratował go krytyczny stosunek do samego siebie i własnych uczynków i to, że nie stosował frontowego podziału na „nas” i „was”; „naszych” i „waszych”. Całe jego życie było walką. Widział jednak tylko ludzi. W nikim nie był w stanie zobaczyć wroga.

II (XIII). Z wielu powodów wolno uznać, że Marzec 1968 w Polsce powojennej rozdzielił żywioły składające się na charakter polskości. Jak w piosence, po 1968 jedni poszli górą, a inni doliną – dla jednych wzeszła polskość narodowa, etniczna, na oczach drugich budziła się do życia inna, bardziej złożona jej wizja. Moje najbliższe środowisko, określane od tamtego czasu mianem ,,komandosów”, musiało określić swój stosunek do ojczyzny. Liczni przyjaciele udali się na Zachód, opuszczając kraj wskutek doznanych w Marcu represji. Problemu nacjonalizmu, szerzej – naszej wizji Polski – nie zdążyliśmy ze sobą omówić. Przeżyliśmy go na własnej skórze, nie nazywając. Doznane doświadczenie pozostało przez wiele lat tematem przemilczanym. Dlaczego? Ponieważ Marzec naznaczył nas na resztę życia. Nie mam tu na myśli więzienia czy pozbawienia możliwości normalnego życia: studiów, pracy zawodowej, zarobkowania itd. Mam na myśli doznanie innego rzędu: to na nas eksperymentowano technikę wykluczenia ze społeczności, równocześnie wymazując z jej pamięci silne historyczne tradycje i przywiązania.

Oba eksperymenty powiodły się. Tu będę mówiła tylko o tym pierwszym, bolesnym. Polityka i propaganda PRL-u w latach 1967–70 wyodrębniły nas ze społeczeństwa, opatrując stygmatem obcego, nie-Polaka, Żyda – niezależnie od wiedzy lub niewiedzy o drzewach genealogicznych, składzie krwi, prawie norymberskim, historii Żydów polskich i zupełnie niezależnie od naszych związków z Polską i polskością.

Chciano nas napiętnować. Nie to jednak raniło najmocniej. W więzieniu sprawa wydawała się prosta. Kiedy oficer śledczy kierował Adama Michnika do Izraela, ten odparł: – Ja jestem u siebie tutaj. Z wyjazdem poczekam, aż pan uda się do swoich. – To znaczy gdzie? – dopytywał zbity z tropu śledczy. – To znaczy do Moskwy – odpowiedział Michnik.

Rzeczy skomplikowały się, kiedy wyszliśmy „na wolność”. Ubecka propaganda okazała się chwytliwa. Samopoczucie nas wszystkich zależało od czysto nerwowej odporności na życie w atmosferze uprzedzeń, z którą stykaliśmy się każdego dnia, słuchając wypowiedzi lekarza czy kierowcy taksówki, na bazarze czy w parku. Owszem, nauczyliśmy się niedosłyszeć, niedowidzieć, nie wyciągać wniosków, nie reagować. Albo uciekać od tego w abstrakcyjne rozważania teoretyczne. Albo w gorzkie anegdoty – czarny humor. Nazywano go w Polsce „dowcipem żydowskim”.

Ale czuliśmy się tak, jakbyśmy siedzieli, oniemiali, w kinie, po końcu filmu z pięknym barwnym obrazem Polski. Światło dnia wydobyło haniebne napisy i rysunki na obskurnych ścianach. Seans się skończył, trzeba było się rozejrzeć. Klisza z naszą wizją Polski urwała się i zniknęła. Ci, których cechowały te same przywiązania, rozpoznawali się jak członkowie sekty: po wspólnych odruchach, powściąganych przez delikatność gestach otuchy. Dopiero z czasem mieliśmy nauczyć się trudnej prawdy: w Polsce antysemityzm przybiera różne postaci. Archaiczny, wynikły z zasiedziałości, nędzy i nieufności do wszystkiego, co odmienne i nieznane, łatwo łączy się z łapczywością na cudze dobra materialne i naukami proboszcza o przekleństwie ciążącym na narodzie, który ukrzyżował Chrystusa. Krwiożerczy bywa rzadko, w sytuacjach skrajnych, kiedy czuje przyzwolenie ze strony władzy i bliźnich. W roku 1968 poznaliśmy antysemityzm nowoczesny. Ma on zwykle na celu dokonanie operacji na żywym organizmie społecznym – amputowanie jego części. Aby przedstawić nas opinii publicznej jako wrogów Polski, a następnie pozbawić możliwości normalnego funkcjonowania i należnych praw, nazwano nas zbiorczo Żydami. Podziałało. Ci, co zostali, musieli przeciwstawić temu własną wizję Polski, z której nie zamierzali ani dać się wykluczyć, ani się jej wyrzec.


III (XIV). W Paryżu w maju 1968 wahadło nastroju ideowego wychyliło się krańcowo w lewo, osiągając swoje apogeum. W Polsce w Marcu 1968 rozpoczęło już odwrót. Lewicowe sympatie zaczęły opadać. Do operacji wyznaczania wrogów, przez wypalenie trwałego piętna, przeprowadzonej na nas w latach 1967–70 można podejść mniej sentymentalnie niż w poprzednim rozdziale. Powiodła się ona tak samo, jak powiodło się wykorzenienie przekonania o komunistycznej ideowości z wizji polskiej tradycji politycznej.

Do podważenia w skali narodowej zaufania do historycznych ruchów społecznych nawiązujących do tego dziedzictwa ideowego doszło z inicjatywy części elity ówczesnej władzy, pragnącej objąć rządy pod hasłem patriotycznej rewolty przeciwko komunizmowi kosmopolitów i uniwersalistów marksistowskich, nazywanych wówczas syjonistami. Oba te procesy – zarówno proces dekomunizacji umysłów, jak odwrót od lewicowości – trwały znacznie dłużej niż wydarzenia marcowe, obejmując swoim zasięgiem całe społeczeństwo, łącznie z opozycją. W Marcu 1968 przybrały postać otwartego antysemityzmu. Tak się po prostu złożyło – z różnych historycznych przyczyn. Bynajmniej nie oznacza to, że lewicowość komunistyczna jest z natury wolna od tego obciążenia. Co nie raz okazało się prawdą na Kremlu, a także nad Wisłą, i wkrótce, po zaognieniu konfliktów na Bliskim Wschodzie, stało się niemal lewicową modą na Zachodzie… Temat antysemityzmu antykomunistów pomijam, bo nie specjalizuję się w chodzeniu po polu minowym. Niemniej coś mi mówi, że i tę zależność należałoby uznać za pozorną (kiedy zdawałam egzamin wstępny na socjologię w roku 1964, zapytano mnie, czy istnieje zależność pomiędzy przylotem bocianów i rodzeniem się dzieci; prawidłowa odpowiedź brzmiała: oczywiście, istnieje; jest to zależność pozorna).

Historia komunizmu w Polsce była krótka, objęła dwa, najwyżej trzy pokolenia. Do roku 1968 istnieli jego zwolennicy – ideowi, cyniczni i koniunkturalni, prawi i znieprawieni. PZPR liczyła niecałe dwa miliony członków, najstarsi należeli jeszcze do KPP, pamiętali stalinowskie represje i rozwiązanie partii przez Komintern w roku 1938, inni byli po łagrach w Rosji. Pamiętano prześladowania Żydów i Zagładę, wojnę i okupację; pamiętano rok 1956 i wielotysięczne wiece; mówców, częstokroć młodych komunistów z uczelni lub wypuszczonych z więzienia – jak Gomułka. Zyskali kredyt zaufania. W PZPR zdarzali się filosemici i osławieni antysemici, istniały nawet frakcje o tym nastawieniu, ale w życiu publicznym antysemityzm był niedopuszczalny i propaganda partyjna nie podejmowała oficjalnie tego wątku.

Patriotyczne podziemie rozgromiono, reżim jednak pragnął zakorzenić się w społeczeństwie. W sferach rządowych, także w szerokich kręgach społecznych i wśród inteligencji, żywiono przekonanie, że historyczne ruchy lewicowe miały swoje początki w autentycznych problemach socjalnych i nie były jedynie wytworem inwencji doktrynerskich umysłów lub siatką obcej agentury. Odbudowa kraju ze zniszczeń wojennych, chęć rozpoczęcia życia na nowo, powszechna służba zdrowia i szkolnictwo, reforma rolna, rozwój budownictwa mieszkaniowego, miast i komunikacji działały na wyobraźnię i budziły nadzieję na lepszą przyszłość, a w każdym razie na możliwość zmiany i postęp. Nawet jeśli krótki stosunkowo okres stalinowski przyniósł rozczarowanie i gorycz, Październik rozniecił nadzieję ponownie. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych atmosfera polityczna w kraju zaczęła gęstnieć.

W roku 1968 udało się władzy, przedstawiającej się jako ludowa i komunistyczna, wspartej technikami propagandowymi wysubtelnionymi w reżimach autorytarnych, przy pomocy tajnej i jawnej policji, upowszechnić przekonanie, że Żydzi, komuniści przybyli z Moskwy, krytycy reżimu podważający jego podstawy, tacy jak Leszek Kołakowski, ironiczni prześmiewcy twardogłowej, umysłowo ociężałej polskości ze Sławomirem Mrożkiem, Januszem Szpotańskim i Stefanem Kisielewskim na czele, pisarze znani z patriotyzmu, kultu oświeceniowego rozumu i starointeligenckich zasad, tacy jak Paweł Jasienica czy Antoni Słonimski, „komandosi”, czyli zbuntowani studenci jakoby kierowani przez Michnika-Szlajfera-Dajczgewanda oraz Modzelewskiego i Kuronia – to jedno i to samo. I że jeżeli zamknie się im usta, zniszczy lub usunie z kraju, otworzą się drogi kariery, zapanuje „większa wolność” dla wszystkich pozostałych, a dla Polski – „większa niepodległość”. Inaczej mówiąc, w roku 1968, aby pozyskać poparcie społeczeństwa, posłużono się, z sukcesem, populistyczną ideologią o proweniencji komunistycznej.

Dlaczego okazała się chwytliwa?

Ograniczę się do wskazania niektórych powodów: w 1968 roku, wraz z wypędzeniem z Polski Żydów poczuwających się do żydowskich korzeni i inteligentów, często żydowskiego pochodzenia, przywiązanych w tradycji polskiej do wartości uniwersalnych, doprowadzono do końca projekt polityczny poczęty podczas II wojny, gdy tylko front zaczął przesuwać się na zachód, na tereny II RP. Z dwóch rywalizujących wizji Polski, piastowskiej i jagiellońskiej, wygrała ostatecznie siłą faktów dokonanych wizja Polski piastowskiej: Polski Polaków, czystej etnicznie, geograficznie przesuniętej na dawne ziemie Piastów, na zachód, geopolitycznie skierowanej przeciwko Niemcom i w sojuszu ze wschodnim mocarstwem.

Tę wizję Polski opracował komunista Alfred Lampe dla Związku Patriotów Polskich w Moskwie, wkrótce założycieli PKWN w Lublinie. Tkwiła u fundamentów nowej powojennej władzy, która swoje rządy zapoczątkowała etnicznym czyszczeniem społeczeństwa. Zaczęto od eksterminacji i wygnania z Ziem Odzyskanych Niemców. Spuszczono z łańcucha żądzę zemsty i rewanżu, najstraszliwsze instynkty sycone wojną i poczuciem krzywdy. Proces ten zakończyła fala emigracji do Niemiec towarzysząca podpisaniu traktatu pokojowego i granicy na Odrze i Nysie w roku 1970, a także osławiona nienawistna propaganda Gomułki przeciwko Niemieckiej Republice Federalnej i tamtejszym ośrodkom politycznym – w jego przemówieniach legendarna „woda na młyn zachodnioniemieckiego rewizjonizmu” dostarczana była kolejno przez wszystkich wymienionych powyżej wrogów PRL: zdradzieckich intelektualistów z „syjonistycznej piątej kolumny”, pisarzy prześmiewców, rewizjonistów rodzimych (tzn. tworzących wewnątrzpartyjny, powstały w Październiku 1956 nurt krytyki), „komandosów” i wszędobylskich, dobrze zakonspirowanych trockistów.

Historycznie koncepcja Polski piastowskiej wywodziła się z polskiej Narodowej Demokracji. Obóz Narodowo-Radykalny przetworzył ją w wizję Katolickiego Państwa Narodu Polskiego. Przed i po wojnie realizowana była przez Bolesława Piaseckiego, po wojnie przez skrzydło patriotyczno-narodowe w kierownictwie PZPR. Powojenne gazety partyjne pełne były jadu, żalu, żądzy władzy. Domagały się pomsty. Porachunki klasowe i narodowościowe układały się w równanie polityczne, które w rozwiązaniu przynosiło rysopis wroga aktualnie przeznaczonego na ofiarę. Propaganda nienawiści i wyniszczanie mniejszości narodowych zamieszkujących polskie ziemie objęły — oprócz Niemców — Ukraińców, Łemków, Kaszubów, Mazurów, unitów, prawosławnych, a ludność z utraconych Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej osiedlono w rozproszeniu na nowo zdobytych terenach. Ta polityka realizowana była przez przesiedlenia, przymusową emigrację, zamykanie w obozach internowania, więzieniach, poprzez czystki na uniwersytetach i w aparacie państwowym, także w wojsku i w administracji lokalnej wszelkich szczebli. „Jest spadkobiercą ONR-u partia”, zauważył Czesław Miłosz w „Traktacie poetyckim” w roku 1957.

Po pierwszej, tużpowojennej fali pogromów, Polskę masowo opuszczali Żydzi ocalali podczas Zagłady i z rosyjskich łagrów i zsyłek. Emigracji tej sprzyjał komunistyczny rząd, współorganizował ją drogą pół- lub nielegalną. W latach 1956–57 ponownie wezbrała wysoka fala antysemityzmu, a wraz z nią nastąpił kolejny exodus Żydów. Następni opuścili Polskę w roku 1968, po pozbawieniu ich polskiego obywatelstwa i dowodu osobistego, z tym samym „dokumentem podróży” bez prawa powrotu, z którym usuwani byli z Polski Cyganie. To uchodźstwo było wymuszone przez rządzących i przez nich zaaranżowane.

Równolegle z etnicznym ujednolicaniem Polski przeprowadzano szeroko zakrojoną rewolucję kulturalną. Niszczono Kościół katolicki, prześladowano księży, zakonnice i wiernych, pozbawiano praw wszelkie wyznania. Zwieńczeniem tego procesu był gomułkowsko-moczarowski kurs antyinteligencki, zamachy na najwyższą kulturę narodową, w tym dzieła Mickiewicza, Miłosza, Gombrowicza, surowość obyczajowa, polowanie czy to na bikiniarzy, czy hipisów oraz apologia cnót narodu polskiego i niszczenie nurtów krytycznych.

Jednym słowem, w wyniku tej wieloletniej operacji na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyłoniła się nowa jakościowo postać polskiego narodu. Jego oblicze miało odtąd odzwierciedlać nastroje ludu (a nie, jak dotychczas, inteligencji, która – postępowa czy reakcyjna – w Polsce wyrażała społeczne i kulturalne aspiracje ziemiaństwa). Ten lud został wytworzony po II wojnie przez nowy reżim. Ustanowili go wykorzenieni, pozbawieni tradycyjnych więzi chłopi i robotnicy, na ogół wywłaszczeni i przesiedleni, zdobywający wykształcenie i wspinający się po szczeblach kariery w lokalnym aparacie władzy lub pchnięci do miast. Granice państwa zaczęły pokrywać się z historyczną granicą polskiego żywiołu etnicznego. Z życia publicznego zniknęło wszelkie wspomnienie o „Polsce jagiellońskiej” wraz z utożsamianymi z nią wartościami, których fundament stanowiło przywiązanie do Polski wielu narodowości i wiar, tolerancja dla wszelkiego rodzaju wyznań i mniejszości oraz respektowanie ich obyczajów i praw, gwarantowanych konstytucją.

Historycznie rzecz biorąc, wizja Polski zwana jagiellońską odwoływała się do zasad przyświecających polskiej szlachcie za dynastii Jagiellonów 1386–1572, de facto od unii polsko-litewskiej w Krewie, 1385, przez Unię Lubelską, 1569, aż do upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów, 1795, wskutek III rozbioru ziem polskich; dookreślona i upowszechniona w nostalgicznych wizjach Mickiewiczowskich przetrwała w tej postaci do powstania styczniowego 1863; po jego klęsce, szczególnie w okresie kształtowania się nowoczesnych idei narodowych u schyłku XIX wieku oraz ich rozwoju w latach II Rzeczypospolitej, zasilała polską literaturę i idee antynacjonalistyczne. W rzeczywistości w tej wielokulturowej i wielonarodowej Polsce jagiellońskiej tworzące ją społeczności pozostawały gettowe i nie mieszały się ze sobą ani nie przenikały, jednakże fundamentem ich współżycia obok siebie był imperatyw wzajemnej tolerancji i respektowania cudzej odmienności.

Roczniki wychowane w szkołach po 1968 znały już tylko Polskę piastowską i jej ideologię. Antyciała wytworzone w roku 1968, o czym piszę gdzie indziej, starczyły na szczepionkę uodporniającą na nacjonalizm tylko dla generacji 1968 i może jej dzieci. Nawet polski papież okazał się bezsilny wobec populistycznej ksenofobii i antysemityzmu. Nowy uniwersalizm, tym razem globalistyczny, nieznający tradycyjnej kultury lokalnej, „małych ojczyzn”, zakorzenienia w historycznej wielobarwnej Polsce jagiellońskiej, jej obyczajowości i w wytworzonej w obrębie tej tradycji kulturze umysłowej, pojawia się obecnie, zrodzony przez nowoczesne tendencje cywilizacyjne. Nie wiemy jeszcze, jakie będzie jego oblicze ideowe. Na razie dał się poznać wyśmiewaniem przez młodych radykałów wytworzonego w ramach tradycji Polski jagiellońskiej stylu uprawiania polityki oraz podważaniem szacunku dla jej protagonistów i dla dawnej obyczajowości inteligenckiej. Jest dla nich tak samo anachroniczna, jak obyczajowość reprezentowana przez panie w moherowych beretach. W najlepszym przypadku nic o niej nie chcą wiedzieć (mówię o młodych o ambicjach politycznych sygnalizowanych przez nich w prasie i w nowoczesnych mediach walczących o frekwencję swojego audytorium).

Czy to lekceważenie „małych ojczyzn”, lokalnych tradycji, społeczności zróżnicowanych, o gęsto tkanej materii swojskiej kultury jest mądre? Gdzie indziej uznanie dla takich właśnie powiązań przetwarzano w osnowę etyki obywatelskiej. Tocqueville potrafił w nich ujrzeć fundamenty amerykańskiej demokracji. Do tych historycznych form odwołują się wizje społeczeństwa obywatelskiego, demokracji oddolnej oraz państwa prawa. U nas po 1989 nie zdołały się one nawet ustalić i okrzepnąć. Projekt przekształcenia ich w Komitety Obywatelskie i oparcia na tej bazie życia publicznego został zarzucony.

Jak mamy sobie bez nich poradzić w Europie? Jeśli nie zostaną otoczone ochroną państwa i przetworzone w tryby nowoczesnej gospodarki i demokratycznej cywilizacji, to jakim mechanizmom i czyim decyzjom mają zostać podporządkowane? To są pytania, które stawiał pod koniec życia Jacek Kuroń, a powinien mieć je na uwadze każdy, dla kogo najważniejszym kryterium oceny (i akceptacji) zastanego ładu życia jest jakość stosunków międzyludzkich.