„Pierścień Nibelunga”  w Paryżu

„Pierścień Nibelunga”
w Paryżu

Stanisław Suchora

Opéra de Paris zaliczyła kolejną w tym sezonie reżyserską wpadkę, co jest bolesne tym bardziej, że chodzi tu o tak prestiżowy cykl, na którego powtórkę trzeba będzie czekać latami

Jeszcze 2 minuty czytania

Richard Wagner, „Pierścień Nibelunga”. Philippe Jordan (dyr.), Günther Krämer (reż.). Opéra National de Paris: „Złoto Renu” (premiera 4 marca 2010), „Walkiria” (premiera 31 maja 2010), „Siegfried” (premiera 1 marca 2011), „Zmierzch Bogów” (premiera 3 czerwca 2011).

Produkcja „Pierścienia Nibelunga” Wagnera jest dla każdego teatru wydarzeniem o dużym znaczeniu. W Stanach Zjednoczonych w dwóch ostatnich sezonach uwaga widzów San Francisco Opera była skupiona na monumentalnej i niezwykle kosztownej produkcji „Tetralogii” w reżyserii Francesci Zambello, osadzonej w realiach współczesności. Jej realizacja nie zachwyciła krytyki właśnie z powodu zbyt dużej dosłowności czy „przeaktualizowania”. W tym samym czasie na wschodnim wybrzeżu to samo wyzwanie podjął w MET Robert Lepage. Jego interpretacja dwóch pierwszych odsłon „Pierścienia”, często bardzo wierna didaskaliom Wagnera, zapisała się w pamięci krytyków inteligentnym użyciem masywnej maszynerii oraz multimediów. I strojami ocierającymi się o estetykę znaną z „Mad Max” czy „Fallout”. Mediolańska La Scala zwieńczy swój cykl w reżyserii Guy Cassiers'a (i pod batutą Daniela Barenboima) realizacją „Zmierzchu Bogów” w 2013 roku – w 200. rocznicę urodzin Ryszarda Wagnera (ostatnia pełna „Tetralogia” wystawiona była w Mediolanie w 1963!). I w tym przypadku reżyser postanowił postawić na zmianę czasu akcji, przez co, zdaniem krytyków jednak, jego interpretacja straciła na spójności. W Polsce – poza rozłożoną na cztery lata superprodukcją Opery Wrocławskiej – można odnieść wrażenie, teatry operowe unikają realizacji „Tetralogii”. A szkoda.

R. Wagner „Złoto Renu”, Opéra National de Paris,
premiera 4 marca 2010 / Elisa Haberer, ONP

W 2010 roku Opéra National de Paris zainicjowała nową produkcję „Tetralogii”. Blisko piętnaście godzin muzyki (skomponowanej przez Wagnera w latach 1848-1874) zostało rozłożone na dwa sezony na deskach Opéra Bastille. Nicolas Joel powierzył reżyserię „Pierścienia” Güntherowi Krämerowi, który zadebiutował w ten sposób w paryskiej operze.

W „Złocie Renu” Krämerowi udało się stworzyć kilka bardzo ciekawych sytuacji i postaci. Dobrym pomysłem były bawiące się na huśtawkach niby-nagie córki Renu oraz ich wodne królestwo (doskonały chwyt z falami dziesiątek rąk w długich, czerwonych rękawiczkach, które niosły złoto Renu). Największe wrażenie sprawiło pojawienie się Erdy (Quilin Zhang) – kiedy ubrana w czarną wiktoriańską suknię z woalem przecięła scenę miarowym krokiem, efekt był piorunujący.

R. Wagner „Złoto Renu”, Opéra National de Paris,
/ Elisa Haberer, ONP

Innym dobrym chwytem było zastosowanie gigantycznego lustra (scenografia Jürgen Bäckmann). Nachylone pod zmiennym kontem względem sceny, zakłócało i jednocześnie wzbogacało przestrzeń sceniczną – poza odbiciami protagonistów, momentami sama publiczność przenoszona była do świata bogów. Niekiedy, nawet z miejsc w głębi parteru, widać było orkiestrę i dyrygenta (wszak muzyka jest sama w sobie bohaterem dramatów Wagnera).

R. Wagner „Złoto Renu”, Opéra National de Paris
/ Elisa Haberer, ONP

Gorzej udali się reżyserowi i Falkowi Bauerowi (kostiumy) pozostali bogowie – ubrani w białe spodnie, opięci byli plastikowymi klatkami piersiowymi, których rozmiary wskazywałby na regularne nadużywanie hormonów wzrostu. Część swojego czasu spędzali na przydeptywaniu brzydkiej kuli ziemskiej i zastanawianiu, jak tu oszukać olbrzymów. Krämer w „Złocie Renu” postanowił odwołać się do historii oraz estetyki lat 30. Tak oto bogowie byli Niemcami, a olbrzymi, ubrani jak robotnicy, z czerwonymi flagami, byli bolszewikami. W ostatniej scenie statyści rodem z filmów Leni Reifenstahl, wnieśli po schodach Walhalli gotyckie litery składające się na słowo GERMANIA.

R. Wagner „Złoto Renu”, Opéra National de Paris
/ Elisa Haberer, ONP

Premiera „Złota Renu” została ciepło przyjęta przez publiczność. Orchestre de l'Opéra National de Paris, prowadzona przez Philippe’a Jordana, zaprezentowała bardzo wysoki poziom – z fosy wydobywał się piękny, pełny i plastyczny dźwięk, który od samego „Preludium” uwodził widzów i stanowił do końca dramatu jego najmocniejszą stronę.

„Walkiria” – choć pozostawiła wrażenie nieco uboższej inscenizacyjnie niż „Złoto Renu” – miała kilka mocnych momentów. Część scenografii w logiczny sposób nawiązywała do prologu „Tetralogii”, dając na przykład okazję do ponownego pojawienia się wielkiego lustra. I w tej części Krämer zagrał nim bardzo dobrze – lekko nachylone, mogło odbiciem nadchodzącej Fricki (Yvonne Naef), niewidocznej jeszcze „fizycznie” na scenie, symbolizować nieuchronność przesądzonego od samego początku przez Wagnera losu bogów.

R. Wagner „Walkiria”, Opéra National de Paris,
premiera 31 maja 2010 / Elisa Haberer, ONP

Walhalla, w której walkirie w strojach sanitariuszek przyjmowały poległych w boju, była u Krämera salą szpitalną. Walkirie brały po ze stosu zakrwawionych nagich ciał po jednym, by je obmyć i następnie wskrzesić. W tej nieco makabrycznej scenie reżyserowi udało się uniknąć niepotrzebnej brzydoty i wywołać oryginalny efekt.

Najbardziej efektowną wokalnie częścią był bezsprzecznie „Siegfried”. Śpiewający rolę herosa Torsten Kerl wykazał się niespotykaną siłą głosu i – co równie ważne – kondycją, wykonując swoją rolę do samego końca z równie wielką siłą. Było to tym bardziej imponujące, że w jego śpiewie nie było słychać nadmiernego wysiłku czy, jak to się czasem zdarza, krzyku (mimo akompaniamentu potężnej orkiestry).
Drugim wokalnym gigantem był Stephen Milling, który wcielił się w Fafnera. Czegoś takiego nigdy nie słyszałem! Gruboziarnisty bas, wydobywający się z głębi sceny, nie tylko wypełnił potężną salę Opéra Bastille – ja słyszałem go w sobie. Nie dziwią mnie więc plotki o mikrofonach i nagłośnieniu w nowej sali paryskiej opery.

R. Wagner „Siegfried”, Opéra National de Paris,
premiera 1 marca 2011 / Charles Duprat, ONP

Odnoszę natomiast wrażenie, że Krämer chciał, by jego „Siegfried” był przedstawieniem surrealistycznym. Zamiast tego wyszło raczej głupkowato. Zygfryd – blond rastafarianin w ogrodniczkach – wychowywał się pod okiem Mima w pełnej rupieci szklarni (a może hipisowskiej komuny?), jego zniewieściałemu opiekunowi brakowało tylko bamboszy i lokówek we włosach. Ręce opadały na prowadzenie aktorów, czy na chwyt z niedźwiedziem (sprowadzonym chyba prosto z Krupówek z góralem w środku).

Jedynym momentem wartym zapamiętania była scena w jaskini Fafnera, stworzona za pomocą tak prostych środków jak światło i opadające z rusztowania wielobarwne wstęgi. Na szczęście reżyser nie wpadł na pomysł, by wprowadzać na scenę „prawdziwego” smoka, a usadził olbrzyma w rodzaju lektyki, niesionej przez jego wojowników. To akurat był bardzo dobry pomysł.

R. Wagner „Zmierzch Bogów”, Opéra National de Paris,
premiera 3 czerwca 2011 / Charles Duprat, ONP

Jeśli chodzi o „Zmierzch Bogów”, zastanawiam się tylko, komu Günther Krämer wyrządził większą krzywdę. Z aktorów, którzy zgodnie ze wskazówkami reżysera mieli grać osoby o różnych stopniach upośledzenia umysłowego, najbardziej cierpieć musieli Torsten Kerl (grający Siegfrieda-skończonego idiotę) oraz Christiane Libor (Gutrune). Pozostałe postaci również padły ofiarami pomysłów – lub raczej ich braku – reżysera. Na domiar złego, Krämerowi nie udało się znaleźć pomysłu na dłużyzny u Wagnera, co bardzo skutecznie je podkreślało.
W czasie przerwy słyszałem wiele osób powtarzających zdania w rodzaju: „nie przejmuj się – wystarczy zamknąć oczy”. Orkiestra wciąż pozostawała w znakomitej formie, a głosy nie pozostawiały wiele do życzenia. W kolejnych aktach czekały nas kolejne niespodzianki, jak ślub Günthera i Brunhildy w klimacie uroczystych dożynek w PRL, czy po prostu brzydkie wideo Stefana Bischoffa. Gwoździem do trumny tej inscenizacji była animacja przedstawiająca bogów zstępujących z Walhalli i rozstrzeliwanych jeden po drugim niczym w grach komputerowych „Quake” czy „Doom”.

R. Wagner „Zmierzch Bogów”, Opéra National de Paris
/ Charles Duprat, ONP

A więc może to publiczność ucierpiała najbardziej, pozostawszy z uczuciem niesmaku po ostatniej części „Tetralogii”? Opéra de Paris zaliczyła kolejną w tym sezonie reżyserską wpadkę (poprzedzoną na przykład „Franceską da Rimini” Zandoniego w reżyserii Gianfranco del Monaco), co jest bolesne tym bardziej, że chodzi tu o tak prestiżowy cykl, na którego powtórkę trzeba będzie czekać latami. A może Krämer zrobił krzywdę sam sobie? Jego „Pierścień Nibelunga” będzie mu pamiętany jeszcze długo. Przynajmniej w Paryżu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.