Galicja. Re-kreacja
fot. Agata Pankiewicz, Marcin Przybyłko

Galicja. Re-kreacja

Dariusz Czaja

„Galicja. Opowiadać dalej?” jest publikacją, która ma w tle arkadyjski obrazek Galicji. Ale nie jest to tylko neutralny punkt odbicia. To punkt dyskusji, sporu

Jeszcze 4 minuty czytania

1.

Na początku, jak w porządnym micie być powinno, był Ogród. W tym ogrodzie wszystkie rośliny równo poprzycinane, wilk kręci się spokojnie obok baranka, a życie ludzkie toczy się w niezmiennym rytmie pór roku i przypomina pastoralną opowieść. Wszystkie jego składniki tworzą idealny obrazek, arkadyjski puzzle, w którym poszczególne elementy pasują do siebie z jakąś wprzód ustanowioną koniecznością.

Galicja, jeśli wierzyć wspomnieniom, była właśnie taką Arkadią zrealizowaną. Kiedyś, w starych dobrych czasach Franciszka Józefa, stanowiła terytorialną jedność. Pierwsza wojna wprowadziła chaos do tej krainy i zburzyła spokój jej mieszkańców. Po drugiej wojnie okazało się, że utrzymywanie jednego raju to za duża ekstrawagancja i szybko podzielono go na dwie części – tak, by każdy, kto rości sobie do niego prawa, miał coś dla siebie. Do PRL trafiła więc jego zachodnia część, do ZSRR – wschodnia. Geograficznie rzecz biorąc, Galicja trwała wciąż w tym samym miejscu na mapie, ale – prawem dziejowego paradoksu – zmieniła radykalnie swoje położenie. Kiedyś flankowała północno-wschodnie rubieże C.K. Monarchii, teraz znalazła się na południowym zachodzie sowieckiej krainy szczęścia, z pewną przybudówką w kraju satelitarnym.
Kartograficzne przesunięcia awizowały jednak coś więcej niż tylko zmiany w politycznych zależnościach. Oznaczały także nowy początek: narodziny mitu. Świat empiryczny jest przestrzenią rozdarć i niespełnienia, raj istnieje dla nas tylko jako utracony, innego nie znamy. Z definicji więc leży w obcym kraju pod nazwą przeszłość. Stąd też jego obraz powstać może wyłącznie dzięki wspomnieniu, rodzi się w wyniku mitotwórczej pracy nostalgii.

 

„Galicja. Opowiadać dalej?”. Wstęp, wybór
tekstów i fotografii Monika Kozień, Marta Miskowiec,
Muzeum Historii Fotografii, Kraków 2011
Galicyjski mit pomnażano u nas i utrwalano wielokrotnie słowem i obrazem. Znalazł on swoje miejsce w przestrzeni literackiej, ale też – co dla społecznego obiegu może istotniejsze – w kresowych narracjach, w licznych rodzinnych i prywatnych zapisach. Słowo podpierał czasem obraz, a obraz, jak wiadomo, nie kłamie. Było więc w tej niegdysiejszej Galicji jak na obrazku: ciepło, kolorowo, malowniczo, lirycznie i bezkonfliktowo. Słowo i obraz tworzyły pospołu rodzaj latarni magicznej, w której obrazach świat realny tracił swoje brudne zazwyczaj barwy i zamieniał się, mocą wyobraźniowej alchemii, w zetlały nieco, ale wciąż zaskakująco żywy film o zatopionej Atlantydzie.


2.

„Galicja. Opowiadać dalej?” jest publikacją, która ma w tle, nakreślony tu grubą kreską, arkadyjski obrazek Galicji. Ale nie jest to tylko neutralny punkt odbicia. To punkt dyskusji, sporu, a może nawet punkt konfrontacyjnego spojrzenia na zastane dziedzictwo mentalne. Tę fascynującą, niepodobną do innych antologię przygotowały Marta Miskowiec (antropolog kultury) i Monika Kozień (historyk sztuki) z Muzeum Historii Fotografii, co odnotować trzeba, bo jak zobaczymy – nie jest to okoliczność bez znaczenia. Rzecz jest znakomicie pomyślana i pieczołowicie zrealizowana. Najkrócej mówiąc: to książka łącząca w sobie (we wstrząśnięciu i zmieszaniu) dwie oddzielne narracje o Galicji: tekstową i fotograficzną. Ale powiedzieć tyle, to nie powiedzieć nic. Po kolei więc.

Lwów / fot. Agata Pankiewicz, Marcin Przybyłko

Najpierw więc teksty. Kto tu pisze o Galicji? Wszyscy ci, którzy mają coś w tej materii do powiedzenia – to w miarę jasne. Ale uciekając od nostalgicznego glansu i wypolerowanych wspomnień, autorki wyboru zadbały o niestandardowy wybór galicyjskich narracji. Owszem, pewne nazwiska nietrudno przewidzieć, niemniej wybrane fragmenty omijają lukrowane klisze szerokim łukiem.

Jest więc, oczywiście kanoniczny, Bruno Schulz z porywającym (a pisał inne?) akapitem o świecie, który wówczas był „objęty ze wszystkich stron Franciszkiem Józefem I”. Jest Stanisław Lem z, podszytą chłopięcą fascynacją, opowieścią o przedwojennym lwowskim wesołym miasteczku, z karuzelami, kolejką górską i cyrkiem pcheł ciągnących miniaturowe powozy i karety. Można by rzec, że dla czytelników „Wysokiego zamku” to żadna niespodzianka, idźmy więc dalej. Jest Andrzej Chciuk, klasyk gatunku, z rzeczowym wspomnieniem o tryskającym ropą Borysławiu („stukot siekier i młotów, pojęk pił i dudnienie tłoków”). Ale jest i Tadeusz Kantor, z wstrząsającą wypowiedzią o swojej realnej umarłej klasie („ławki bardzo proste, drewniane, pocięte scyzorykami”) w Wielopolu Skrzyńskim. I Jonasz Stern, z pozostawiającą popiół w ustach („widziałem rzeczy straszne”) relacją z getta. A oprócz tego, jeden z tych, rozpoznawalnych od razu, Stasiukowych obrazków prowincjonalnego bezruchu („Świat wygląda na zaczęty i nieco zaniechany”), stagnacji i genetycznej bezforemności. I dla zaskoczenia: mamy fragment z „Jedenaście”, krakowskiego kryminału Marcina Świetlickiego; zapomnieliśmy nieco, że Kraków – ten z przyrynkowymi knajpami, w jednej z których rządzi pijany Kiwi, o pardon, Mango – to też Galicja, jej dzisiejsza miejska mutacja...

To ekipa polska. Ale dla równowagi (dokładniej: nierównowagi) w książce reprezentowana jest też strona ukraińska. Mamy więc fragmenty z Jurija Andruchowycza, który z bolesną ironią nicuje galicyjskie sny o potędze („Galicja to plagiat”), obśmiewa komiczne lokalne pretensje do literackiej sławy (Stanisławów jako Miejsce Magiczne, Stanisławów jako Macondo!), z pozbawionym czułości weryzmem opisuje twarze studentów uniwersytetu lwowskiego z lat 70., którzy swoim wyglądem „przypominali raczej wychowanków zawodówki dla półgłówków”. Albo Tarasa Prochaśkę, który snuje opowieść o sześćdziesięcioletnim domu-świadectwie, domu-świadku, domu, przez który przewaliła się pokręcona historia odciskając na nim wielowarstwowe brudne piętno. Z obcokrajowców mamy Josepha Rotha z „Poziomkami” i Martina Pollacka, który rynek w Barnow opisuje jako  „ciemne morze błota, ciche, śmiertelnie smutne”...

Brody, Ukraina / fot. Agata Pankiewicz, Marcin Przybyłko

Teksty, jak powiadam, dobrano celnie, ze szczególną starannością, nawet te, które może już znamy, w zupełnie nowym kontekście brzmią świeżo i jakoś inaczej. Ale dla mnie odkryciem tej książki są fotografie! To jest prawdziwa niespodzianka. Mamy tu bowiem solidne materii pomieszanie. Intencjonalne i twórcze. Obok zdjęć archiwalnych z międzywojnia, obok znakomitych portretów ludzi z podkarpackiej prowincji autorstwa Stefanii Gurdowej, mamy też współczesne fotografie, zrobione specjalnie do tej książki przez Agatę Pankiewicz i Marcina Przybyłko. Przy czym trzeba powiedzieć od razu: fotografie nie są prostą i namolną ilustracją tekstów, choć czasem rzeczywiście zdarza się, że topografia opowieści rymuje się z topografią tego, co na zdjęciu. To jest równoległa do pasma tekstowego, idąca obok niego, linia narracyjna. Co widać na zdjęciach?

Najpierw trochę czasu przeszłego dokonanego. Międzywojnie. Widać drużynę harcerską z lat 30., budowniczych mostu kolejowego na Zimnowódce; bezrobotnych, tłoczących się przy urzędniczym okienku; sklep towarów różnych, gdzieś we Wschodniej Galicji; rynek w Grybowie; wesele córki cadyka z Bobowej; nagich chłopców kąpiących się gdzieś w Karpatach; surrealnego Hucuła z fajką i kurą na ręku; pana ładnie ubranego (do zdjęcia!), który wiezie na taczkach panią, równie pięknie ubraną (do zdjęcia!) – rzecz miała miejsce w Zelczynie koło Krakowa w roku 1914; ulicę Ruska i Serbska widziane z Lwowskiego rynku; i jeszcze to niebywałe zdjęcie: chłopiec z grzywką spadającą na czoło, siedzi w piżamie na łóżku (wstał dopiero? chory?) z głową zwróconą do fotografującego, demonstruje na stole jakąś konstrukcję metalową, pewnie wykonaną przez siebie, mógłby być spokojnie Stanisławem Lemem, ale nim nie jest; zdjęcie jak pocisk z przeszłości, jest w tym zwyczajnym obrazku coś boleśnie pięknego, a zgrane komunały o magii fotografii nagle odzyskują swój magnetyczny blask...

Chłopiec w domu, l. 20.-30. XX w., wł. MHF

Odbitki pochodzą z wielu zbiorów archiwalnych (m.in. krakowskiego Muzeum Historii Fotografii, Lwowskiego Muzeum Historycznego, Narodowego Archiwum Cyfrowego...). To same niemal delicje i cymes. Pozwalają one (albo tak nam się wydaje) na chwilowe wejście do zatrzaśniętego na amen świata, który przeminął. To są te schulzowskie boczne odnogi czasu, w które możemy się zanurzyć bez ruszania się z miejsca. Trzymają patrzącego mocno w swoim niemym uchwycie (portrety Gurdowej!), nie pozwalają łatwo się z nimi rozstać. Już tego byłoby dość!

Ale te historyczne rewelacje uzupełnione zostały jeszcze fotografiami wykonanymi przez parę współczesnych fotografów. I znakomicie się z nimi komponują. W zgodzie z idiomem wizualnym książki uciekają od miejsc malowniczych, od nędzy widokówek i panoramek z bedekera. Łapią świat w jego zwyczajności, banalności, śmieszności, nicości, absurdzie czasem. Pankiewicz/Przybyłko precyzyjnie i rozmysłem komponują swoje kadry. Tu nie ma żadnego przypadku. Zdjęcia utrzymane są w pastelowych barwach, z wychłodzoną gamą kolorystyczną (jakby nawet lekko przezielenione, ale to już może kwestia druku). Na fotografiach widzimy więc nijaką scenkę z krakowskiej giełdy, upiorną panoramę lwowskiego blokowiska, jakąś boczną uliczkę w Żółkwi, dinozaura (!) na zaśnieżonej i mgielnej Jaworzynie Krynickiej, gdzieś około Borysławia boisko piłkarskie otoczone starymi oponami, budynek banku (?) w Brodach, z kolumnami, solidnym portykiem i odbijającym się od szarego tła nieoczekiwanym napisem Generali Garant. Jest w tym pustym kadrze i śmieszność, i groza, i jakiś niepokojący smutek prowincji, która histerycznie chce wybić się na niepodległość, nie bacząc zupełnie na dziury w asfalcie...


3.

„Galicja. Opowiadać dalej?” nie jest zwykłym albumem ze zdjęciami, zaopatrzonym w literackie komentarze. Nie jest, nie chce być, ani zwyczajnym repetytorium obrazków z przeszłości i teraźniejszości, ani umilającą czas niekonfliktową czytanką. Ma wyraźnie ambicje poznawcze. Jest skierowanym do nas znakiem zapytania. Kilka zdań ze wstępu utwierdza w tym domniemaniu: „Książka jest efektem poszukiwań fotograficznych i literackich, których celem było odniesienie się do pojęcia Galicji i galicyjskości. Pytania, jakie zadawałyśmy podczas naszych przygotowań nie dotyczyły tego, co ogólnie znane i powszechnie rozumiane, co ukształtowane już jest jako ustabilizowany kanon stereotypów i skojarzeń. Nasze pytania odnosiły się do tego, czy Galicja jako idea tożsamościotwórcza jeszcze istnieje, czy raczej przejmowana jest przez inne pojęcia, na przykład Europy Środkowej”.

Co zatem wynika z lektury tej osobliwej galicyjskiej antologii? Jaki wizerunek starej/nowej Galicji się z niej wyłania? Do jakich przewartościowań zmusza? Czy i w jaki sposób ustawia nam na nowo spojrzenie?

Morusia i Hermelcia na balkonie przy ul Kanoniczej
w Krakowie, wtorek 7.07.1932 /  wł. MHF

Wywrotowa strategia przyjęta przez autorki pozwala zwrócić uwagę na Galicję inną niż ta, która zakrzepła w sielskim patriotycznym micie (mowa rzecz jasna o polskiej perspektywie). Galicji z tekstów, a zwłaszcza z fotografii, bliżej do realnego (cokolwiek by to miało dokładnie znaczyć) świata dawnej i dzisiejszej Galicji. Okazuje się, że zatopiona wojnami historyczna Galicja to nie tylko wykrochmaleni włościanie, Huculi wyglądający jak swojska wersja Indian, urzekające kształtem beskidzkie cerkiewki. To także niewyobrażalna bieda, błoto, koleiny, rzucająca się w oczy obecność wspólnoty żydowskiej. Z kolei, Galicja dzisiejsza to nie tylko odnowiony cmentarz Orląt, czy splendor lwowskiej opery, ale masa upadłościowa posowieckich bloków i prowincjonalny szyk lwowskiej ulicy, to opuszczone szyby naftowe na Ukrainie, albo wczorajszy wdzięk wnętrza grybowskiej restauracji i groteskowe konstrukcje  kwiatów w polskich uzdrowiskach na Podkarpaciu.

Ta zmiana spetryfikowanej, podszytej nostalgicznymi emocjami perspektywy, którą wymusza książka, wydaje mi się nie do podważenia. I z tego punktu widzenia jest ona ożywcza i wzbogacająca poznawczo. Pytanie tylko, czy kompensacyjny mit nie został tu przypadkiem podmieniony na jakąś wersję anty-mitu? Inaczej mówiąc: czy ukwiecona łąka galicyjskiego raju nie została nazbyt mechanicznie zamieniona w zatęchłe, porośnięte zielskiem brudne bajoro? Na szczęście, chyba tak nie jest, ale można czasami odnieść wrażenie, jakby w ucieczce od „pozytywnego” mitu autorki zbyt łatwo przyswajały i wpisywały do swojej antologii przede wszystkim te sytuacje, zdarzenia, obiekty, miejsca, które opatrujemy zwyczajowo znakiem minus. Jeśli była to tylko świadoma prowokacja, to raczej spełniła swoją rolę, jeśli natomiast podyktowana była radykalnym pragnieniem wymiany „starych” treści mitu na nowe, to w niczym przecież nie naruszyła ona wyjściowej struktury, zamieniła jedynie znaki ujemne na dodatnie.

Nie sądzę też, by z tej antologii słów i obrazów – będącej, trzeba pamiętać, z konieczności arbitralnym wyborem z obszernego zasobu źródłowego – udało się wydestylować jakąś metafizyczną istotę galicyjskości. Czy rzeczywiście osławiona bieda galicyjska (za czasów zaborów prowincja nosiła prześmiewczą nazwę Golicja i Głodomeria), chaos ludzkiego pomieszany z pięknem naturalnego, i błoto, błoto, błoto – to rzeczywiście cechy emblematyczne tego miejsca, nigdzie poza tą enklawą niespotykane? Mam spore wątpliwości. Ten obraz zdaje mi się raczej projekcją umysłu poznającego, który w poszukiwaniu tożsamości próbuje zakotwiczyć się w jakimś świecie o wyraźnych parametrach i ściśle wyznaczonych granicach, niż własnością samej rzeczywistości.

Nawiasem mówiąc, kwestie te jako żywo przypominają wałkowany do niedawna z ogromnym entuzjazmem przez intelektualistów z tej części Europy problem granic i domniemanej istoty Europy Środkowej. Milan Kundera wyprodukował z tej okazji piękny mit, który był plastrem na nasze prowincjonalne kompleksy. W tej perswazyjnej narracji nie było ani słowa o morzu nędzy i zamordyzmie monarchii austrowęgierskiej, sporo natomiast o rzekomej skłonności mieszkańców tego regionu (wszystkich!) do śmiechu, autoironii i pielęgnowania ducha sceptycyzmu. Bliżej ziemi (i prawdy!) o Europie Środkowej był raczej Timothy Garton Ash, który opisywał ją jako krainę, w której lepi się pierogi, baby przykrywają się pierzynami, a nad drzwiami kreśli się skrót K+M+B. Mądrze rozumiany realizm zawsze wygrywa z dętą mitologią.

Tak czy inaczej, wertowanie kolejnych stron „Galicji...” (zwłaszcza powracanie do ulubionych zdjęć) naprawdę skłania do przewietrzenia głowy i spojrzenia na to-co-opatrzone z nowego punktu widzenia. Zmusza do zejścia na ziemię realnego doświadczenia. Pamiętać trzeba przy tym, że nowy obraz Galicji, jaki dostarcza nam antologia, to nieuchronnie „wiedza lokalna”. To wyłącznie polska perspektywa. Chciałbym wiedzieć, jak o Galicji myślą dzisiaj bracia Ukraińcy, jaki jej obraz pielęgnują. Czy wraz z nami, chcieliby opowiadać o niej dalej? A zwłaszcza: czy te dwie narracje spotkałyby się w jakimś punkcie? Oto jest pytanie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.