Janácek
według Anderszewskiego

Tomasz Cyz

Piotr Anderszewski czyta najgłębsze muzyczne napięcia, jakby były jego własnymi. Jest przecież pianistą wielkich konfliktów. Wielkiej fugi

Jeszcze 1 minuta czytania

Proponuję zacząć od „V mlhách” (1912) Leoša Janácka. Piętnastominutowej miniatury w czterech częściach (Andante / Molto adagio / Andantino / Presto), ostatniego fortepianowego utworu niemal 60-letniego wówczas Janácka, pisanego dla (sic!) muzycznego klubu w Brnie. Arcydzieło kondensacji emocjonalnej, w którym jest nadzieja, rozpacz, słabość, ból, przekleństwo, niewinność, miłość, szaleństwo… Wszystko Piotr Anderszewski rozgrywa bezbłędnie, trafiając w punkt, albo jeszcze dalej.

„Piotr Anderszewski at Carnegie Hall” .
2 CD, Virgin Classics 2009
Przypomina mi się, jak to w 1916 roku Janácek najpierw zakochał się (zakochał?) w śpiewaczce Gabrieli Horváthovej, co stało się przyczyną samobójczej próby jego żony Zdenki. A rok później poznał Kamilę Stösslovą, 38 lat młodszą od siebie mężatkę, do której napisał ponad 700 listów, z myślą-marzeniem o której stworzył swoje inne namiętne arcydzieło: „Zápisník zmizelého” („Pamiętnik tego, który zniknął”).

To wszystko wydarzyło się kilka lat po powstaniu miniatury „W mgłach”, ale już w ten utwór wpisane zostają narastające sprzeczności, zwątpienie, desperacja, niemoc, rozczarowanie, agresja, upokorzenie; galeria stanów emocjonalnych, które tylko nienazwane (tylko w muzyce?) nie popadają w banał.
Anderszewski czyta te wszystkie napięcia jakby były jego własnymi. Ale przecież to, że jest pianistą wielkich konfliktów, wielkiej fugi, wiedziałem już od dawna. Dlatego program nowojorskiego recitalu z 3 grudnia 2008 roku, z którego pochodzi to nagranie, jest tak cudownym kontrapunktem.

Najpierw II Partita c-moll Bacha, którą Anderszewski rozkłada na czynniki pierwsze, jakby rozwiązywał w głowie i pod palcami (i w zupełnie innym, niezależnym od siebie czasie) jakieś skomplikowane zadanie matematyczne z wieloma niewiadomymi. I nawet jeśli za każdym razem podchodzi do niego od innej strony, to wynik jest zawsze ten sam. Olśnienie.

Dalej „Faschingsschwank aus Wien” („Karnawał wiedeński”) Roberta Schumanna – w którym pianista, jeśli ma siłę lwa i zwinność kota, a jednocześnie grację konia (klaczy?), porwie do zabawy. Karnawał jest zawsze momentem przejścia, ale ileż to może jeszcze trwać?
Dalej wspomniane Janáckowe mgły, w których nie zgubimy się jako słuchacze, bo pianista wskazuje właściwą drogę i pomaga się odnaleźć.

Wreszcie Sonata As-dur nr 31 Beethovena, którą Anderszewski nagrał na swojej pierwszej solowej płycie, a tu odnajduje nowe tony (brillant!), jeszcze silniejsze napięcia. Tak, niemożliwe jest możliwe (choć może czegoś tu za dużo, za mocno, zu viel…).

Ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze 3 minuty 29 sekund. „Trzy węgierskie melodie ludowe z Komitatu Csik” Bartóka. Abstrakcja i wieczność. Chwilo, trwaj…

Znów przypomniał mi się esemes, który wysłała mi przed kilkoma laty po wysłuchaniu pierwszej płyty pianisty Joanna Targoń, krytyk teatralny: „To stopniowy zapis dekonstrukcji czegoś, co można nazwać napięciem między abstrakcją a materią melodii. Nie wiem, czy można. I co pierwsze”. Można. Przy Anderszewskim wszystko można.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.