Nowe Horyzonty. Relacja 3. Ostatnia.

Nowe Horyzonty. Relacja 3. Ostatnia.

Jakub Socha

Nowe Horyzonty, imponujące ilością filmów i różnorodnością, świetnie zorganizowane, są festiwalem przytłaczającym. Nie chodzi nawet o to, że wszystkiego jest tak dużo i że trudno ułożyć sobie program projekcji. Chodzi o nastrój, który narzucają widzowi kolejne filmy

Jeszcze 5 minut czytania

Uwielbiam ludzi. Relacja 3.

Nie każdy film może powstać. I nie ma znaczenia, że się bardzo chce, że są pieniądze, że ekipa w komplecie. Niektórych rzeczy się nie przeskoczy. O tym opowiada „Zgubiony w La Manchy”, dokument Keitha Fultona i Luisa Pepe. Obserwujemy w nim krach projektu Terry’ego Gilliama, jednego z bohaterów tegorocznych Nowych Horyzontów, który przygotowuje się do sfilmowania własnej wersji opowieści o Rycerzu z La Manchy. 


Przez chwilę wydaje się, że się uda. Dekoracje zbudowane, kostiumy uszyte, aktorzy zjechali na plan, sznur ciężarówek ze sprzętem gotowy do drogi. Epika jedzie na plan: ląduje na pustkowi. Wszystko jest gotowe, już można. Nagle nad głowami filmowców zaczynają latać samoloty odrzutowe, których za nic w świecie nie da się wmontować w świat Cervantesa. To nic, że kreuje go Gilliam, że są w nim odstępstwa od oryginału, i tak się nie da. Jakby tego było mało, myśliwcom z pomocą przychodzą czarne chmury. Rozpoczyna się ulewa, prawdziwe oberwanie chmury, pustynia zamienia się w rwącą rzekę, która porywa kolejne sprzęty. I jeszcze jedno zmartwienia, już nie z winy pogody i wojska: aktorowi grającemu główną rolę zaczyna coś strzykać – lekarze zabraniają mu w ogóle wsiadać na konia.

11. MFF Nowe Horyzonty. Wrocław, 21-31 lipca 2011Nowe Horyzonty, imponujące ilością filmów i różnorodnością, świetnie zorganizowane, są festiwalem przytłaczającym. Nie chodzi nawet o to, że wszystkiego jest tak dużo i że trudno ułożyć sobie program projekcji. Chodzi o nastrój, który narzucają widzowi kolejne filmy. W tym roku we Wrocławiu najwięcej było eksperymentów wszelakich i depresji o różnym natężeniu. Pojawiały się psychotyczne matki, które gubiły swoje zbawcze tabletki, robotnicy przymusowi pożerający szczury i siebie, oczywiście nieszczęśliwe dzieci. To z jednej. A z drugiej – metadetektywistyczne opowieści, enigmatyczne adaptacje „Ulissesa”, rzeczy z pogranicza szintoizmu i antropologii strukturalnej. W tej ponurej magmie, ponurej i nierzadko przedziwnej nikły filmy z założenia mniej ambitne, bardziej klasyczne, a na pewno weselsze. Im się należy ostatnia relacja.


W „Habemus Papam - mamy papieża” Nanni Moretti opowiada o nowym papieżu. Właśnie został wybrany przez konklawe. Niespecjalnie mu się to uśmiecha: najpierw dostaje ataku paniki, potem ucieka ze Stolicy Papieskiej. Chodzi po Rzymie, spotyka się z psychoterapeutką, przytula się do grupy aktorskiej, która wystawia Czechowa. Nie widzi żadnego powodu, dla którego miałby wrócić. W tym samym czasie w Watykanie urwanie głowy: wierni się niepokoją, dziennikarze szaleją, zgromadzeni kardynałowie, którzy chcieliby wreszcie wrócić do swoich domów, powoli tracą cierpliwość. Patowa sytuacja, chyba także dla reżysera, który niespecjalnie wie, jak ją dalej poprowadzić. Zamiast się na coś zdecydować, robi tylko dobrą minę. Jego uśmiech przejmuje świat. W tej perspektywie każdy jest tylko dobrym człowiekiem, który ma swoje słabości. Kardynałowie są uroczymi staruszkami, przyszły papież w sumie też. Taki też jest cały kościół katolicki u Morettiego, lekko infantylny, zdziecinniały, ale zupełnie nieszkodliwy, istotny o tyle tylko, że jest przedmiotem medialnego spektaklu.

„Człowiek z Hawru”, reż. Aki Kaurismäki.
Finlandia, Francja 2011
Dużo ładniejszą bajkę pokazał fiński reżyser Aki Kaurismäki. Oto żona pucybuta trafia do szpitala. Pod jej nieobecność poczciwy mężczyzna przyjmuje pod swój dach afrykańskiego uchodźcę i robi wszystko, by pomóc mu dotrzeć do matki, która czeka na niego w Londynie. Nie, cały świat nie jest przeciwko niemu. Jest wręcz odwrotnie, od dobrych ludzi, którzy spieszą z pomocą, trzeba wręcz oganiać się rękami. Piekarka daje gorące bagietki, sklepikarz częstuje tym, co ma. Pani w bufecie pozwala skorzystać z tylnego wyjścia, nawet gliniarz się poświęca. A to wszystko bez patosu i bez zbędnych słów. Bez jakiegokolwiek przymilania się do widza. Kaurismäki słucha tylko swoich kaprysów. Chce pokazać w jednym ujęciu pięć minut koncertu jakiegoś ekscentrycznego, francuskiego grajka to pokazuje. Chce wręczyć detektywowi w prochowcu ananasa do ręki – ananas zaraz się w niej znajdzie. 

W jednym z poprzednich filmów Fina jeden bohater na pytanie drugiego bohatera, co też ten może dla niego zrobić, by odwdzięczyć się za jego dobro, odpowiada: „jak będę leżał kiedyś z twarzą w kałuży, możesz obrócić mnie na plecy.” Teraz jeden z bohaterów kryjąc drugiego podaje gliniarzowi fałszywe informacje. Gliniarz grzecznie dziękuje, na co przepytywany odpowiada: „spełniłem tylko swój obywatelski obowiązek. Uwielbiam ludzi.”

Żadnych wielkich gestów, robienia z siebie ofiary albo zbawcy. Czy „Człowiek z Hawru” jest filmem o dobroci? Jest, tylko że stoi za nim człowiek, który sam mówi tak: „nie mam w sobie wiary w lepszą przyszłość.” Jeśli już, to chyba właśnie ktoś taki powinien opowiadać bajki o ludzkiej wspólnocie i o czystej idei solidarności.

„Pina”, reż. Wim Wenders. Niemcy, Francja 2011

Słów za to całkiem sporo było w „Pinie” Wima Wendersa, nakręconym w technice 3D dokumencie o słynnej autorce „Café Müller”, ale i tu one wcale nie były najważniejsze. Przed kamerą ustawili się jeden za drugim jej najbliżsi współpracownicy i milcząc patrzyli się w ekran. W tle leciały nagrane przez nich wcześniej wypowiedzi o Bausch. Żadnych złych monologów, żadnych przytyków i szpilek. Wychwalania i komplementy. Słowa o dobroci, przenikliwości, pasji, wielkim sercu. Pretensjonalne? Trochę tak, ale przede wszystkim szczere. Tę szczerość i szlachetność wydobywały idealnie długie fragmenty najważniejszych przedstawień niemieckiej artystki. Najmocniejsze obrazy, jaki w tym roku widziałem we Wrocławiu. Wenders, korzystając z techniki 3D, którą bawią się przede wszyscy filmowcy od zniszczeń i przyrodnicy, wydobył jej największe zalety. Patrząc na tancerzy poprzez plastikowe, czarne okulary naprawdę miało się wrażenie, że jest się w operze, teatrze, że patrzy się na coś więcej niż na płaski na ekran. W kinie takie rzeczy zdarzają się rzadko.

Przewrót już się wydarzył. Relacja 2.

We „Flandrii” Bruno Dumont – gość tegorocznego festiwalu, filozof, filmowiec-samouk – pokazuje tę samą beznadzieję, którą można było zobaczyć kilka dni temu w „Z daleka widok jest piękny”. Wieś francuska niczym się nie różni od polskiej. Skorodowane narzędzia, zepchnięte do rowów maszyny rolnicze, góry zużytych opon samochodowych, pochowane po kątach złamane dachówki. Ciemne chmury, wilgoć, no i błoto, w którym topi się świat i ludzie – równie prymitywni jak u Sasnalów. Znów bajka w stylu: „człowiek to nie jest piękne zwierze”. Dziwne, ale we „Flandrii” w ogóle nie ma dorosłych. Jest tak, jakby zdarzyła się hekatomba i na ziemi pozostali tylko młodzi: zagubieni, zdesperowani, bezbronni. Dwóch chłopaków najpierw dzieli się jedną dziewczyną, potem idą do wojska, jadą na wojnę. Ona zostaje. Kończy się traumą: z jednej strony zabijanie, z drugiej – wizyta w szpitalu psychiatrycznym, niechciana ciąża.

„Flandria” reż. Bruno Dumont,
Francja 2006
Dumont jest bezlitosny, może bezlitosny to za dużo powiedziane. Przyjmijmy, że nie daje się łatwo ponieść ckliwym emocjom. Ogląda swoich bohaterów trochę jak owady. Przypala im skrzydełka i patrzy, jak się wiją. Byłaby to może i dobra strategia – jest coś rzeczywiście fascynującego w tych dziwnych twarzach, jednych mięsistych i wulgarnych, innych prawie anielskich; ich nieporadnych ruchach, obezwładniającej apatii. Patrzy się w oczy tych ludzi trochę, jak w oczy zwierząt. Można w nich zobaczyć dokładnie to samo, co zobaczył Herzog w oczach niedźwiedzi w „Grizzly Bear” – pustkę, wielkie nic. Francuski reżyser jednak na tym nie poprzestaje. Ten naturalistyczny film, w gruncie rzeczy nieprzyjemny, wystrzela w finalnej scenie w kierunku mistyki. Dziewczyna zaczyna mówić jak czarodziejka. Daje wyraźnie do zrozumienia, że dobrze wie, co zdarzyło się tysiące kilometrów od jej domu, w Azji, na wojnie. Miłość prawdziwie metafizyczna dała jej tę moc, czy to może wrodzone? Trudno powiedzieć, ale wygląda to słabo.

Desperacja Dumonta, by dodać światu głębi, by zarazić go tajemnicą, ostatecznie obraca się przeciw filmowi. Jest gestem pozornej odwagi. Mówi się, że Francuz uprawia kino teologiczne, które powstaje w epoce postsekularnej. Wydaje się jednak, że jest to przede wszystkim kino strachu. Dumont dochodzi do krawędzi, patrzy w czarną czeluść i z lęku zaczyna krzyczeć: „ziemia wcale nie jest płaska”.

„Twentynine Palms” reż. B. Dumont,
Francja, USA 2006
Słabo wypadły też „Twentynine Palms” – inny film Dumonta – jedyny, który reżyser nakręcił w Ameryce. To trochę takie „Pod osłoną nieba”, kolega mówi, że raczej „Zabriskie Pointless”. Chyba ma rację. Dwójka bohaterów – fotograf i jego dziewczyna – jeżdżą po amerykańskiej pustyni. Mają jeepa, śpią w motelach, na obiad jedzą pizzę. W przerwach kochają się w basenach, łóżkach i na skałach. Sporo też się kłócą, wrzeszczą, histeria towarzyszy im praktycznie przez cały czas. Nieprzyjemne typy – egoistyczne, zidiociałe i zblazowane. Trudno przejąć się ich wielkimi dramatami, które tak naprawdę są całkiem błahe. Żeby ta ponowczesność wyglądała jak prawdziwe źródło cierpień, Dumont daje bohaterom (szczególnie jemu) w końcu „po dupie” (jest gwałt analny i kij bejsbolowy lądujący na głowie) – zsyła na nich trzech autochtonów, także w jeepie. To zdarzenie uruchamia lawinę i kończy się tragedią. Widownia jednak nie dała się nabrać. Ten z założenia dramatyczny film co chwila przerywały śmiechy i oklaski. Pojawiały się one zawsze wtedy, gdy główny bohater zaczynał naprawdę głośno i naprawdę dramatycznie szczytować.

Na „Koniu turyńskim” – najnowszym i prawdopodobnie ostatnim filmie Béli Tarra – nikomu nie było już do śmiechu. Ta dwóipółgodzina, czarno-biała opowieść, zaczyna się słynną anegdotą o spotkaniu konia i filozofa, po którym to spotkaniu tenże filozof odszedł od zmysłów. Potem pojawia się woźnica, który przez pola i łąki, na przekór wichurze, wraca do domu, gdzie czeka na niego córka. Dom przypomina ruderę: klepisko, piec, drewniany stół, drewniane łóżka z siennikiem, dwa koce. Niewiele można z taką liczbą przedmiotów zrobić: można spać, jeść, patrzeć się w okno. To właśnie robią bohaterowie dzień w dzień. Nie mogą wyrwać się z rutyny: ponure wstawianie – gorączkowe jedzenie jednego ziemniaka – tępe gapienie się przez okno na świat, który wichura powoli wykańcza. Czasami tylko ktoś zakłóca ich „spokój”: cygański tabor, bełkocący mężczyzna, pasjonat „wiedzy radosnej”, który swój szalony monolog kończy słowami: „przewrót już się wydarzył”.

„Koń turyński”, reż. Béla Tarr. Węgry, Francja 2011

Tarr oczywiście jest monotematyczny. On sam zresztą zdaje sobie z tego sprawę. „Nic nie poradzę na to, że nie umiem zrobić pogodnego filmu. Jeżdżąc po świecie, nie widzę wokół siebie szczęścia. Może inni są w stanie je dostrzec. Ja nie. Dlatego piszę moje filmy mrokiem”. Rzeczywiście, nie ma czego zbierać i wydaje się, że nie ma się czego chwycić. Jednak pod tym czarnym dołem coś puka od spodu, coś szlachetnego, tak zmyślnie ukrytego, integralnego ze światem, nie będącego jakąś sztuczną protezą. Można w to coś uwierzyć.

„Koń turyński” jest tak naprawdę nie tyle filmem o rozpadzie świata, ile o figurze domu. Tarr odziera to słowo ze wszystkich narosłych na nim warstw, dociera do rdzenia. Zawsze wtedy, gdy bohaterowie wychodzą za próg i dostają się we władanie wrednej natury, rudera, w której wegetują, jaśnieje dziwnym blaskiem. Jaśnieje, bo jest miejscem, do którego zawsze można wrócić – prawdziwym schronieniem przed końcem świata, jakże innym od tego tandetnego, symbolicznego szałasu, który budują bohaterki „Melancholii” von Triera.

Wyjście z deszczu. Relacja 3.

Znajomy miał rację – lipcopad. „Deszcz” – słowo, które można było usłyszeć najczęściej podczas dwóch pierwszych dni tegorocznych Nowych Horyzontów. Ulewy przysłoniły filmy, wilgoć zgasiła entuzjazm. Wiatrzajął się parasolkami. Mokliśmy. Stąd wszystkie problemy i nieprzyjemności – parowanie ubrań w zadaszonym i klimatyzowanym kinie; wycieczki po sklepach w poszukiwaniu suchych skarpetek; akrobacje przed dmuchawą w łazience i suszenie obuwia, które i tak znowu za chwilę miało nabrać wody. I jeszcze te cuda techniki, poranne ćwiczenia z ironii – esemesy pogodowe od sponsora festiwalu, w których można było wyczytać, że dzisiaj też będzie padać.

Wszystko inne także zdawało się sprzyjać pogodzie: tramwaje, które nie zatrzymywały się na tych przystankach, gdzie powinny; terminale płatnicze, które psuły się akurat wtedy, gdy stawało się po długich oczekiwaniach przed kasą;zawieszający się system logowania, uniemożliwiający wybranie zaplanowanych wcześniej filmów; błędne liczenie zaproszeń na film otwarcia, które ostatecznie przekreśliło jego zobaczenie. Takie wakacje. Ale nie narzekam, bo wiem, że za bardzo to lubię i przychodzi mi to trochę za łatwo. A tak poza tym wczoraj już wcale nie padało.

„Michael” reż. Markus Schleinzer,
Austria 2011
Pierwszy dzień bez filmów, tzn. bez filmu otwarcia. Drugi rozpoczęty od drzemki na pierwszym seansie – nie znosząca sprzeciwu zapowiedź tego, co i tak będzie się powtarzać. Tak, zasypiam na filmach. Nie wiem dlaczego, ale na Nowych Horyzontach zdarza mi się to zdecydowanie częściej niż zwykle. Czasami bardzo nie chcę, naprawdę dokonuję cudów, żeby nie odpłynąć: żuję gumy, piję kawę albo napoje izotoniczne, jem sezamki, odrywam plecy od fotela, żeby nie siedzieć zbyt wygodnie.Te strategie rzadko skutkują. Pamiętam seans „Nocy” Antonioniego, jeszcze w Cieszynie. Naprawdę robiłem wszystko, co więcej – naprawdę nie było warunków do spania: brak klimatyzacji, duchota, lepiące się do ciała fotele ze skaju. I tak przegrałem. Żeby jeszcze coś się w zamian śniło. Gdzie tam, te drzemki są za krótkie na sny. A jak nieprzyjemne. Najgorzej, jak na razie w tym roku, było na „Myśliwym” Bakura Bakuradze. Jego debiutancki film – „Shutles” –był wybitny. Ten najnowszy jest sporym nieporozumieniem. Przez dwie godziny obserwujemy faceta, który między jednym polowaniem a drugim siedzi między świniami, które strasznie kwiczą. Ten kwik co chwilę wyrywał mnie z drzemki – okropne uczucie tak obudzić się i słyszeć agresywne chrumkanie.

„Code Blue” reż. Urszula Antoniak.
Holandia, Dania 2011
Na „Michaelu” Markusa Schleinzera już nie spałem, ale też się zawiodłem. W Cannes pisano o tym filmie świetne rzeczy. Nie wiem czemu. W tej opowieści o pedofilu, który w piwnicy przetrzymuje małego chłopca, wszystko wydaje się wywiedzione z bulwarówki i zderzone z estetyką rodem z Hanekego. Nijakie pokoje, w nich tandetne meble, cierpliwa kamera studiująca brzydotę świata i brzydotę ludzi, programowy chłód, żeby za bardzo nie skręcać w kierunku współczującej humanistyki. I to wszystko po nic. Schleinzer składa swojego bohatera z tego wszystkiego, czym straszą populistyczni moraliści. Tytułowy Michael, przedwcześnie wyłysiały, niesympatyczny, niezdarny, samotny, nie umiejący jeździć na nartach, zachowujący się raz jak sadysta, a raz jak upośledzone dziecko, nie ma w sobie nic, co pozwalałoby widzieć w nim więcej niż plakat potrzebny do kampanii na rzecz sterylizacji pedofilów. Reżyser wypchnął bohatera poza nawias społeczny, zrobił z niego dziwadło. Dzięki tej strategii wzmocnił tanią przestrogę (kto wie, czym zajmuje się po godzinach twój brzydki sąsiad), zignorował jednak pytanie: co być zrobił, gdybyś się dowiedział, że Michaelem jest twój syn, ojciec, brat, etc., gdybyś znalazł go w sobie.

Dużo ciekawiej wypadł inny film, który przyjechał do Wrocławia prosto z Cannes.„Code Blue” Urszuli Antoniak, Polki od lat pracującej w Holandii, też w jakiś sposób wywodzi się z Hanekego. Główna bohaterka Antoniak jest niedaleką krewną „Pianistki”. Różnica jest tylko taka, że kultura przytłacza ją na zupełnie innym poziomie. Marianna nie gra na fortepianie, nie uczy młodzieży, tylko opiekuje się chorymi,którzy czekają na śmierć. Opiekuje się, ale nade wszystko stara się pomóc im zejść z tego świata. Antoniak nie roztrząsa jednak problemu eutanazji, interesuje ją raczej świat, w którym ludzie zostali już tylko skazani sami na siebie. Nikt im nie może odpuścić ich uczynków, sami muszą sobie wybaczać. Ale to wybaczenie nie przynosi ukojenia, dlatego bohaterowie Antoniak szukają dalej, na innych terenach: grają ciałem, spojrzeniem, wchodzą w rolę z filmów, mówią nie swoimi językami, by ostatecznie obudzić się w tym samym miejscu. Przekroczenie jest niemożliwe, wszyscy wirują wokół własnej osi.

„Z daleka widok jest piękny” reż. Anna i Wilhelm Sasnal.
Polska 2011

O innym rodzaju matni opowiadają w swoim najnowszym filmie Anna i Wilhelm Sasnal. Akcja „Z daleka widok jest piękny” rozgrywa się na zapadłej polskiej wsi. Że na nic się już tu nie czeka, to jasne. Zabijanie czasu: liczenie kolejowych wagonów, ładowanie piwa, leżenie w łóżkach, które śmierdzą moczem. Szyderczy śmiech nad frazą, że tylko na peryferiach pozostali jeszcze ludzie „zadomowienie w sobie, i w czasie”. U Sasnalów praktycznie wszyscy są jak z innej frazy: „odrażający, brudni i źli”. Otępiali, choć agresywni. Potrzeba tylko iskry, by przemoc wzięła ich we władanie i dała sygnał do zabawy w kozła ofiarnego, na którego przerzuci się wreszcie wszystkie grzechy świata. Pradawny rytuał jest już dzisiaj tylko parodią. Nie przynosi oczyszczenia, odsyła co najwyżej do spalonej stodoły w Jedwabnem.

Nikt do tej pory nie opowiadał tak beznamiętnie o polskiej wsi. Można autorom zarzucić, że wręcz upajają się tą polską czarnuchą, ale nie to w „Z daleka widok jest piękny” budzi największą nieufność. Najgorsze jest tu metaforyzowanie tej entropii i wmontowywanie jej w symboliczną opowieść o tym, że wyrwanie się z bagna jest niemożliwe. A może przede wszystkim o zwulgaryzowanym polskim katolicyzmie, który jakoby charakteryzuje się tym, że skłania ludzi jedynie do tego, by założyli białą koszule w niedzielę.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.