Skok w bok.
Królewska wysokość

Jan Gondowicz

Najważniejsze były momenty, gdy kładliśmy się naprzeciwko, wpatrując się sobie w oczy. W spojrzeniu królika jest niedostępny ludziom absolutny spokój, głębia i wybaczenie

Jeszcze 2 minuty czytania

Oblicze przyszłości poznałem, chłonąc, jak każdy, sf. Tę prawdziwą, rakietową. Ściślej, kiedy odkryłem, że wizje jutra nie przewidują zwierząt domowych. Żadnych psów czy kotów. Uderzające! Sprawdźcie sami! W „Spotkaniach z Ramą” Arthura C. Clarke’a trzyma się półrozumne małpy. I to wszystko. A przecież szumnie zapowiadany postęp pozwoliłby wreszcie mieć w domu takie choćby tupaje (wiewióreczniki), aardwarki (mrówniki) czy polatuchy – najlepiej wszystkie naraz.

Uczniowie z królikami, 1927 / fot. S. Hood

Bo wszak żyje się, by hodować. Miałem wszystko prócz borsuka. W domu roiły się bestie. Śniłem o szopie-praczu, nim wyszło na jaw, że trzeba mieć rzeczy za szkłem (pancernym) i na zamek (szyfrowy). Takie ma zmyślne łapki. Nadto wciąż musi ciec woda. Te rachunki! Co do lemurów katto – miałem w pamięci przygodę Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, której ukochany lemur, noszony na ramieniu, przy najlżejszym wzruszeniu szczał za dekolt. A któż zgadnie, co wzruszy lemura?

Wymarzył mi się jeżozwierz. Był już zakontraktowany. Lecz okazało się, że dorosła sztuka (pięćdziesiąt kilo) przekopuje bez trudu cementową posadzkę grubości pół metra i zżera dziennie wiadro marchwi. A rany od kolców paskudzą się całe tygodnie. No i nie woniał różami. Niestety. Tak zeszło na mniejsze gryzonie, a zwłaszcza dżerbile (skoczki pustynne). Nikt nie wie, skąd się wzięły dżerbile w Katowicach, lecz przywiozłem je stamtąd. Pomyłkowo sprzedano mi parkę, i tak się zaczęło.

Jako mieszkańcy pustyń, dżerbile mają zamknięty obieg cieczy – ot, zostawiają zgęszczoną kapkę wielkości guzika na szkiełku w kącie. Więc i nie śmierdzą. Są to płowe wiewiórki z kitką na czubku ogona. Susa dają na trzy metry, byle w poziomie: już na tapczan muszą się wdrapywać. O złapaniu nie ma mowy. Genialnie wyczuwały, kiedy chcę je zamknąć, i hyc pod szafę! Dopiero po dłuższym czasie ludzkość odnosła tryumf. Z jednej strony mebla kładło się kalosz, z drugiej tupało. Skoczki, widząc jamę, szukały tam ukrycia. Dość było zagiąć gumę i do wiwarium, do gniazda w zakopiańskim kapcu. Ćwiartka jabłka na noc, łyżka pestek słonecznika, sucha skórka razowca i spać.

Przedtem zwykle układały się łapkami do góry w gorącym popielniku. Wygrzane w piecu, otrząsały się z popiołu na perskim dywanie. I stworzenie mało co większe od serdelka bezczelnie przybierało na środku dywanu pozę sfinksa, wnioskując słusznie, że musi być najsilniejsze, skoro wszyscy je omijają. Później zwiedzanie stołu dla dopicia resztek herbaty w pozycji wiszącej w szklance, z ogonem sztywno wycelowanym w pion. Jak na pustyni. Wreszcie wizytacja talerzy. Raz podczas obiadu zadzwonił telefon, nie mogłem przerwać rozmowy i polany masłem kartofel na moich oczach przeturlano w najdalszy róg stołu, zostawiając na obrusie tłusty ślad.

Oswajały się natychmiast. Ręka przed skoczkiem grzbietem w górę: będzie głaskanie. Ręka wnętrzem do góry: przejażdżka. Ręka ze złączonymi palcami: poczęstunek. Podszczypując delikatnie, rozpychały ludzką pięść, by się dobrać do orzecha czy migdała. Żaden nigdy nie ugryzł. Wbiegały na ramię, dmuchały w ucho, próbowały – chytrze, za mostek – ściągnąć okulary, a potem myk za koszulę. Układały się do snu w mankiecie, z noskiem na zewnątrz, rozkosznie mrużąc ślepka. I rusz się tylko, człowieku!

Skład założyły w tapczanie. Pestki z dyni nosiły z kuchni, gdzie przegryzły papierową torbę. Transportowały po trzy sztuki. Czasem środkowa pestka obruszała się w biegu. Wtedy skoczek przystawał, by wzruszająco ludzkim ruchem poprawić ładunek.

Śladu lęku. Atrakcją było obrabianie gości. Punkt pierwszy: przegryzanie sznurowadeł. Punkt drugi: zakraść się w nogawkę, złapać włos nad skarpetką i z całej siły szarpnąć. I w tejże chwili z bezpiecznego dystansu śledzić podskok ofiary.

Fantastycznie gryzły kable – wyłącznie niskoprądowe. Telefon z wolna przybliżał się do ściany. Co rano trzeba było splatać kabel, coraz krótszy.

A potem w domu nastała moja żona z kotem. Przyszedł zły czas na dżerbile. Mimo kota zrobiło się pusto. Zbrakło specyficznej gryzoniowej inteligencji. Coś z tym należało począć. Jak wygląda rozwiązanie równania? Gryzoń większy od kota.

Pierwszy królik nazywał się Pasztet. Bo uratowaliśmy go przed przeróbką na tenże, mroźnego 17 grudnia 1981 roku, pod Halą Mirowską w Warszawie. Co można było zrobić tego dnia? Kogo uratować? Tośmy uratowali chociaż tego królika.


Był to siwy szynszyl olbrzym, prawie dorosły i dziki. Wkrótce ważył z piętnaście kilo. Miał irytujący zwyczaj wskakiwania na kark, gdy się, na ten przykład, zamiatało bobki. Sikanie do kuwety uznał za naturalne, z tym drugim było gorzej. Potem się okazało, że króle przyuczone od dziecka grzecznie bobczą, gdzie trzeba. Pasztet, złośliwa bestia, lubił też przy czesaniu capnąć za czubki palców. Ruch był tak szybki, że nie chwytało go oko. Wrażenie – jak przy wetknięcia palców w kontakt. Rzecz jasna, gdyby chciał, mógłby jak nic odgryźć palec. Natrętom zwykł sprawiać uroczy prysznic. Skunks cholerny! Siki królicze zawierają krzemionkę, którą niełatwo wyprać. Tak, oczywista, poczynają sobie tylko samce. Ale też tylko one nadają się do mieszkania. Samice wszystko wokół przerabiają na gniazdo, a jeśli nie mają czego, oskubują się do cna.

Za to na dworze Pasztet dawał wycisk psom. Conan Barbarzyńca, nie królik! Mniejsze gonił i szczypał w tyłek. Większe prowokował, po czym wrzucał trzeci bieg, aż psa szlag trafiał. Sześćdziesiąt kilometrów na godzinę wyrabiał spokojnie. Trzeba charta, żeby dognać królika. Trzy zdrowe kółka, po czym hyc mi w objęcia i do kosza. Czekałem, oparty o drzewo lub ścianę, bo mógł z rozpędu przewrócić.

Raz go widziałem w kłopocie. Leżąc w trawie, płaski jak krowi placek, nawet z odległości metra, choć jasnoszary w zieleni i z postawionymi uszami, był – rzecz niepojęta! – całkiem niewidoczny. Ale nie z powietrza. Tuż przed nosem wylądowała mu sroka, zaskrzeczała, spróbowała dziobnąć. Najeżył się, parsknął – przeleciała mu nad grzbietem i skubnęła w ogon. Odwrócił się zaszarżował – znów była za nim. Po minucie zjawiła się druga sroka. I ta celowała już w oczy. Musiałem interweniować.

O zmierzchu bawił się z kotami. Nie bały się, bo nie był psem. On też nie był agresywny. Wreszcie właziły niziutko na pnie, robiąc doń miny. I znów runda berka. Wyskakujące z trawy szare i czarne plamy futer, tupoty, parskania. Aż w końcu królik, miamląc flegmatycznie jakieś zielsko, kicał do mnie i trącał w rękę mokrym nosem. Brałem go na ręce i szliśmy do domu. Dobre to były chwile.

Czym jest królik naprawdę, poznaliśmy przy Szwejku. Był z rasy francuski podpalany, miał rodowód i styl. Barwy kasztanowej, brzuszek i wnętrze uszu rdzawe, w sierści pojedyncze rude włosy, ślepia migdałowe, rzęsy Audrey Hepburn. Imię odzwierciedlało charakter. Gdy się go zawołało, uszy szły błyskawicznie w górę, po czym sekunda przerwy na nawiązanie łuku Pawłowa, i dopiero kic, kic – przybiegał.

Uczyliśmy się siebie nawzajem. Że miska musi być tak masywna, by nie dało się nią walić o podłogę, kiedy Szwejk ma akurat apetyt. I żeby zawsze uważać w progu, bo Szwejk zawsze tak się kładzie, by jednym okiem kontrolować jedno pomieszczenie, a drugim drugie. A marchew musi być przekrojona wzdłuż, bo Szwejk nie umie przytrzymać jej sobie łapkami. I natychmiast wylewać kuwetę, bo Szwejk drugi raz w niej nie kucnie – mógłby przecież zamoczyć ogon.

On z kolei nauczył się, że stół jest ciekawy, kiedy przychodzą goście. Nad obrusem, jak peryskop U-boota, wyłaniało się ucho i oko. I bezszelestnie znikało. Po czym trzask! – między filiżankami lądował z rozmachem Szwejk, atakując babkę piaskową. Opanował ruch bezbłędnie wytrącający z ręki książkę – leciała w kąt jak szabla Kmicica. Po czym ładował się człowiekowi na kolana, odwracał brzuszkiem do góry i przy czochraniu pozgrzytywał z rozkoszy. Widząc, że się pracuje, kładł się jak dywanik pod stopy. Króliki, istoty stadne, wielbią życie towarzyskie.

Z kotem, naszą Rebeką, grywał o dominację. Rolę krzaków spełniała dlań przestrzeń pod krzesłami. Na jednym z nich drzemała zwykle kotka. Kiedy królik swą krętą trasą przemierzał mieszkanie, bez otwierania oczu trach! – wymierzała klapsa. Ale Szwejk bywał pamiętliwy. Wyczekiwał, aż kotka odwiedzi kuwetę, a defekacja osiągnie punkt nieodwracalny. Wtedy dwa szybkie susy, szturch nosem w szponder, kotka wpada w brudy – rozróba. Nigdy jednak nic sobie nie zrobiły.

O północy przychodził czas hopsztosów. Dobre wybicie z dywanu, klasyczny zajęczy kominek trzy metry nad podłogą, lądowanie na tapczanie. Tuzin razy. Przy co bardziej udanej ewolucji bryzg aerozolem na sufit. Tolerancyjnych mieliśmy sąsiadów. Bo jeszcze lepiej słyszała kamienica królicze alarmy. A werbel tylnych łap wzbudzał każdy perkoczący ulicą dwutakt.

Ośmieszę się pewnie, ale najważniejsze były momenty, gdy kładliśmy się naprzeciwko, wpatrując się sobie w oczy. W spojrzeniu królika jest niedostępny ludziom absolutny spokój, głębia i wybaczenie. Szwejk był samorodnym mistrzem zen. Po dziesięciu minutach czułem się odprężony, oczyszczony, bez jednej złej myśli. Wyciągałem rękę, a on wyczekująco kładł uszy. Obaj wiedzieliśmy swoje.

Coś nadspodziewanie godnego było już w samej jego fizjonomii, gdy wciągał, ruszając nosem, nać pietruszki, kwiatek mlecza albo gałązkę wierzby. Z tej racji parę ładnych lat obsmyczałem, jak wysoko dało się sięgnąć, wszystkie okoliczne wierzby. Drodzy mokotowianie, jeśli kłuły was w oczy te podstrzyżone drzewa, wybaczcie – to ja.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.