Jestem poszukiwaczem przygód

Rozmowa z Tomaszem Platą

Kolekcjonerzy wykonują świetną pracę nie tylko dla siebie. Jeśli rośnie w Polsce przekonanie, że sztuki wizualne są czymś istotnym, to nie wzięło się ono z działalności publicznych instytucji, a z pracy prywatnych galerii i boomu kolekcjonerskiego sprzed paru lat

Jeszcze 4 minuty czytania

PAULINA WROCŁAWSKA: Planowałam rozmowę z kolekcjonerem fotografii, a spotykam się z galerzystą. Jak to się stało?

TOMASZ PLATA: Pomysł na galerię wyewoluował z mojego zainteresowania sztuką. Zaczynałem od kolekcjonerstwa. Potem okazało się, że mogę bliżej pracować z artystami jako niezależny kurator. W ostatnich dwóch latach zrealizowałem m.in. foto-koncert, czyli duże fotograficzno-muzyczne wydarzenie z Kubą Dąbrowskim i zespołem Pustki w komunie//warszawa, oraz dwie wystawy Tadeusza Rolkego w galerii Le Guern. W teatrze, mojej macierzystej dziedzinie, znacznie trudniej by mi było namówić do współpracy przy niezależnym projekcie równie wybitnych artystów. W pewnym momencie pojawili się Justyna Kowalska i Michał Suchora – okazało się, że jest nas już troje, czyli idealna konstelacja, by założyć galerię. Kilka miesięcy temu otworzyliśmy na Saskiej Kępie galerię BWA Warszawa i, co oczywiste, to ona pochłania teraz dużą część mojej uwagi.

Wróćmy do twojej działalności kolekcjonerskiej. Jak długo zbierasz sztukę?Myślałem o tym od bardzo dawna, ale realne możliwości pojawiły się pięć lat temu. Zacząłem stosunkowo dobrze zarabiać i wolne pieniądze postanowiłem przeznaczyć właśnie na sztukę.


Tomasz Plata

Urodził się w 1974. Jest wydawcą tygodnika „Wprost”, wykładowcą Akademii Teatralnej w Warszawie oraz autorem książek, m.in. „Być i nie być”, „Komuna Otwock. Przewodnik Krytyki Politycznej”, „Strategie publiczne, strategie prywatne. Teatr polski 1990-2005”. Obecnie przygotowuje do druku wywiad-rzekę z prof. Pawłem Śpiewakiem.
Od czasu do czasu bywa niezależnym kuratorem (w ubiegłym roku we współpracy z komuną//warszawa organizował m.in. projekt „Perform”), a od maja 2011  współprowadzi galerię BWA Warszawa (www.bwawarszawa.pl). We wrześniu (wspólnie z Justyną Kowalską i Michałem Suchorą) przygotuje wystawę „Nowy porządek” w Starym Browarze w Poznaniu.

Od kilku lat kolekcjonuje sztukę, przede wszystkim młodą i klasyczną polską fotografię.

Dlaczego?
Chyba mam gen kolekcjonera, bo zbieram również płyty i książki. To nie jest tradycja rodzinna. Po prostu lubię otaczać się rzeczami, które stymulują intelektualnie. To zabrzmi banalnie, ale długotrwałe obcowanie z przedmiotami sztuki, choćby obserwowanie, jak zmieniają się w czasie, bardzo rozwija, daje konkretną wiedzę o sztuce.

W moim wyobrażeniu kolekcjoner środki materialne zamienia na wartości duchowe. Ta wymiana od zawsze bardzo mi się podobała. Pamiętam, że jako nastolatek byłem pod wrażeniem angielskiego serialu „Capital City”, w którym jeden z bankowców swoje duże pieniądze wydawał na sztukę i namawiał szefów do finansowania projektów artystycznych. W którymś z odcinków pojawił się artysta, który owijał klif w ogromne płachty materiału. Takie nawiązanie do Christo…

W twoim środowisku kolekcjonerstwo jest popularne?
Jestem z pokolenia, w którym kolekcjonowanie sztuki współczesnej nie jest już czymś niezwykłym. Pod koniec lat 90. zacząłem chodzić po galeriach, niektóre z nich, np. Rastra, zakładali moi koledzy, jednak zawsze stałem trochę z boku. Kolekcjonerstwo było więc początkowo także formą pełniejszego przyłączenia się do środowiska. W Warszawie jest ono dużo ciekawsze niż muzyczne czy teatralne, do których zawodowo było mi jeszcze niedawno bliżej.

Z kolekcjonerstwa płynie dziś prestiż?
Na pewno można zrobić pewne wrażenie na gościach, którzy przychodzą do domu.

Tadeusz Rolke, „Joseph Beuys, Dusseldorf”, 1971 /
kolekcja Tomasza Platy

Czy kupowanie sztuki jest dla ciebie obciążeniem finansowym?
Nie jestem rentierem. Pieniądze na sztukę mam z pracy w mediach, więc to nie są ogromne sumy. Zresztą zanim coś kupię, muszę mieć pewność, że starczy mi na spłatę kredytu za mieszkanie. Nie mam i prawdopodobnie nigdy nie będę miał pieniędzy porównywalnych z dużymi kolekcjonerami.

Jak zaczynałeś?
Najpierw postanowiłem kolekcjonować fotografię. Niemal nikt tego w Polsce nie robił. Zainteresowanie budzili artyści używający czasami tego medium, jak Aneta Grzeszykowska czy Zbigniew Libera. Ale nie kolekcjonowało się, jak na Zachodzie, po prostu fotografii. W związku z tym bez większego problemu można było kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze sygnowane odbitki samego Tadeusza Rolkego. Poza tym pracowałem z młodymi fotografami, byłem naczelnym „City Magazine”, które wyławiało młodych zdolnych. Mikołaj Długosz, Kuba Dąbrowski, Zorka Project zaczynali właśnie w „City”.

Dlaczego nie założyłeś galerii fotografii, skoro była taka luka na rynku?
Moi wspólnicy, Justyna i Michał, oboje doświadczeni już w pracy galeryjnej, z fotografią mieli dotychczas niewiele wspólnego, ja natomiast zawsze interesowałem się sztuką, nie tylko samą fotografią. Więc spotkaliśmy się na wspólnym polu. Poza tym lokalny rynek fotograficzny nie daje galerii szans na przetrwanie. W zasadzie taki rynek nie istnieje. Bo rynku antykwarycznego nie można w to wliczać.

Adam Mazur w opublikowanym na naszych łamach artykule o kolekcji Stefana Okołowicza pisze: „Epoka, w której fotografia była tania, łatwa i dostępna, dobiega końca”. Czy zgadzasz się, że w ostatnim czasie coś się jednak ruszyło?
Dosyć uważnie śledzę, co się dzieje na rynku fotograficznym i mam wrażenie, że nie dzieje się nic, a wręcz jest gorzej niż dwa lata temu. Już od pewnego czasu Dom Aukcyjny Rempex nie organizuje aukcji fotograficznych, gdzie zdarzało mi się upolować coś ekstra. Upadła galeria Yours, która była zresztą finansowana nie ze sprzedaży prac, ale z zewnętrznych źródeł. Mamy w Warszawie nową galerię Czułość, która pracuje z najmłodszym pokoleniem fotografów. To jest fajna sytuacja towarzyska, świetnie, że to miejsce się pojawiło. Ale jako kolekcjoner nie mam poczucia, że muszę śledzić na bieżąco ich ofertę – estetyka, którą Czułość proponuje, jest moim zdaniem nieco wtórna np. wobec prac współczesnych fotografów amerykańskich, takiego nurtu punkowej, blogowej fotografii, trochę w stylu pisma „Vice”. Mamy w Krakowie galerię ZPAF i Ska, ale jej właściciele przez dużą część roku i tak organizują Miesiąc Fotografii. A warszawska Asymetria nie sprzedaje odbitek współczesnych twórców, pracuje tylko z klasykami. Więcej wartych uwagi inicjatyw nie znam.

Aneta Grzeszykowska i Jan Smaga,
„Plan”
, 2003 / kolekcja T. Platy

Moim zdaniem nadal jest czas na kupowanie tanio i bezpośrednio. Tanio można kupić Bułhaka, Dłubaka, Kossakowskiego, Hartwiga, Lewczyńskiego, nawet Beksińskiego. Z klasyków może z Witkacym byłby większy kłopot. W związku z tym dochodzi do takich paradoksów, że trzy kolekcjonerskie odbitki Tadeusza Rolkego kosztują tyle, co jeden obraz bardzo młodego malarza, np. Sławka Pawszaka. A z młodych fotografów żaden nie wszedł na rynek galeryjny. Ich prace kosztują w związku tym zwykle grosze. Natomiast jeśli się weźmie dowolnego uznanego malarza, choćby Zbyszka Rogalskiego, który zrobi dla kaprysu fotografię, to się okazuje, że można ją z łatwością sprzedać. Nie zauważyłem też, by zwiększyła się w ostatnim czasie liczba kolekcjonerów fotografii. Nadal prawie ich nie ma.

A nie sądzisz, że działalność Asymetrii poprawiła nieco sytuację?
Tak, dzięki Asymetrii nastąpiły pewne zmiany na rynku fotografii, ale tylko klasycznej. Galeria zaczęła zajmować się archiwami i wypuszczać je na rynek. Próbuje stworzyć rodzaj kanonu, wskazać, co było ważne, a co nie. Zajęli się na poważnie Zbigniewem Dłubakiem, Jerzym Lewczyńskim. Wedle mojej wiedzy nie mają jednak zbyt wielu polskich klientów, zdaje się, że intensywniej pracują z kolekcjonerami zachodnimi.

Co tak naprawdę może zmienić sytuację?
Co działa najbardziej na wyobraźnię polskiego kolekcjonera? Sukces finansowy na rynku międzynarodowym. Być może polski rynek fotografii potrzebuje swojego „Sasnala”. Na razie jednak polska współczesna fotografia nie ma dostępu do obiegu międzynarodowego, który mógłby go wyłonić.

Wróćmy do kolekcji. Jakie były twoje pierwsze zakupy?
W pewnym momencie zauważyłem, że pojawiło się nowe pokolenie ciekawych fotografów: Nicolas Grospierre, Konrad Pustoła, Zuza Krajewska, Aneta Grzeszykowska, Jan Smaga, Krzysztof Pijarski, Maciek Stępiński, Zorka Project. Zacząłem właśnie od nich. Planowałem obudowywać ten zbiór młodych kontekstem historycznym. W jakimś stopniu to była pragmatyczna decyzja.

Co masz na myśli?
Przy tak skromnych środkach, jakimi dysponuję, najłatwiej było mi stworzyć wartościową kolekcję fotografii. Prace fotografów mogłem mieć, jak wspominałem, za niewielkie pieniądze. Dosłownie za koszt produkcji plus parę groszy. W 90 procentach byłem dla tych fotografów pierwszym klientem. Do dzisiaj to czas poświęcony na wyszukiwanie nowych twórców jest moim głównym kosztem.

Zuza Krajewska & Bartek Wieczorek,
„Olek”
, 2009 / kolekcja T. Platy
Jeśli ktoś ma 100 tysięcy złotych, to może zbudować ciekawą, wieloobiektową kolekcję fotografii polskiej. Zarówno klasycznej, jak i współczesnej. A na rynku malarstwa niezbyt wiele można z taką sumą zrobić. Są takie rejony fotografii, gdzie w ogóle nie trzeba mieć pieniędzy, by zbierać. Można chodzić do bukinistów, przeszukiwać internet. To jest zajęcie dla ludzi, którzy mają pomysł i czas. Nie wiem, do czego porównać tę sytuację, może do kolekcjonowania sztuki konceptualnej w USA w 1965 roku? Ktoś, kto wtedy zaczął się nią interesować, mógł zgromadzić przy małych środkach wybitny, wręcz muzealny zbiór, co pokazuje przykład nowojorskiego małżeństwa Dorothy i Herba Vogeli – bibliotekarki i listonosza, którzy dzięki wielkiej intuicji stali się w końcu darczyńcami największych amerykańskich muzeów.

Coś jeszcze łączyło twórców, których zdecydowałeś się zbierać, poza niskimi cenami i datą urodzenia?
Pewne motywy się powtarzają, sam zresztą z zainteresowaniem zaczynam to obserwować, bo związki między poszczególnymi pracami nie od razu są widoczne, uświadomione. Wychodzi na to, że lubię pustą przestrzeń, bliskie symetryczne portrety, motyw nieobecności, prace z napisami. Staram się to kontynuować. Chciałbym, żeby moja kolekcja miała wewnętrzną narrację.


Co dalej?
Im kolekcja bardziej się będzie rozrastała, tym ciężej będzie zachować jej spójność. Zbiory wielkich kolekcjonerów są na ogół bardzo różnorodne. Mnie jest tym trudniej, że od kiedy mam galerię, prace naszych artystów mieszają się w domu z moimi własnymi. Często do mojego zbioru dołączają też bardzo różnorodne rzeczy, które zostają po projektach. I trochę malarstwa, bo z malarzami pracuję.

Dobry zbiór organizuje kilka rzeczy droższych i większych. Takim punktem odniesienia jest u mnie „Plan” Anety Grzeszykowskiej i Jana Smagi, który wisi w centralnym miejscu mieszkania. Bez „Planu” budowanie kolekcji polskiej fotografii współczesnej nie miałoby po prostu sensu. W zasadzie posiadam już wszystkich artystów z nowego pokolenia. Tych, których szczególnie cenię, będę kupował nadal. Mam też pomysły na wprowadzenie nowych wątków. Myślę o kupieniu kolekcjonerskiej odbitki jakiegoś modowego fotografa. Takiej pięknej „sfotoszopowanej” dziewczyny. Chodziła mi też po głowie fotografia erotyczna. Widziałem kilka ciekawych zdjęć para-pornograficznych w archiwum Rolkego. Albo pocztówki, których autorami są mistrzowie polskiej fotografii. Przez chwilę miałem pomysł, żeby nie kupować odbitek Jana Bułhaka, tylko zebrać 1000 kart jego autorstwa.

E. Kossakowski, seria „6 metrów przed Paryżem”,
1971

Co musi mieć w sobie praca, żeby ci wpadła w oko?
Musi mieć energię wizualną, bo nie lubię prac czysto konceptualnych, ale też nie może się w tej wizualności wyczerpywać. Już od dłuższego czasu planuję kupić jeden cykl Eustachego Kossakowskiego – fotografa prasowego, który przeszedł przez konceptualizm. Robił zdjęcia tablic wjazdowych do Paryża. W tym projekcie poza stroną estetyczną jest też tekst – podpis do rzeczywistości. Jak wybierałem prace na wystawę Tadeusza Rolkego w Le Guern, to wybrałem dokładnie takie: z jednej strony bardzo konkretne, jakoś „brudne” w planie estetycznym, mocne wizualnie, wychodzące z doświadczenia reportażowego, z drugiej – zagadkowe, „nieprzezroczyste”, ciut surrealne, niewyczerpujące się w anegdocie.

A z młodych twórców masz jakieś nowe nazwiska na celowniku?
Nie. Cały czas śledzę fotoblogi, szukam. Najmłodszym twórcą w moim zbiorze jest Kuba Dąbrowski (rocznik 1980), po nim pojawiło się z pięćdziesiąt młodszych osób, które próbują go naśladować. Ciekawi są Michał Grochowiak i Kamil Strudziński, pracujący z galerią Starter, jeszcze niezbyt znani. Niedawno trafiłem na fotoblog pewnej bardzo młodej i bardzo ciekawej osoby, nawet złożyliśmy jej propozycję jako galeria, ale dziewczyna trochę się przestraszyła powagi sytuacji i na razie nic z tego nie wynikło.

Czy coś jeszcze poza niskimi cenami pociąga cię szczególnie w fotografii?
Podoba mi się, że w zbieraniu zdjęć nie ma fetyszyzmu. Poszczególne prace może mieć wiele osób, więc sens takiej kolekcji opiera wyłącznie na autorskim wyborze. Fotografia pozwala na eksplorowanie różnych przestrzeni, nie tylko sztuki wysokiej. Podoba mi się też ta cienka granica między sztuką a nie-sztuką w fotografii. Kilka lat temu, gdzieś na strychu, odnaleziono archiwum zdjęć autorstwa Stefanii Gurdowej, która przed wojną prowadziła w Dębicy zwyczajny zakład fotograficzny. To archiwum wskazuje na niezwykły talent autorki. W przypadku innych dziedzin sztuki takie odkrycia są trudne. W Polsce nie sprzedaje się na bazarach starych amatorskich zdjęć, bo w PRL fotografia była dobrem luksusowym. W Berlinie przeciwnie, oglądałem na targach sporo zdjęć, trudno jest znaleźć coś wyjątkowego, ale czasem się zdarza. Fotografia prasowa, dokumentalna czasem przenosi się w wymiar bliższy sztuce.

fot. Stefania Gurdowa / Fundacja Imago Mundi

Czy rola galerzysty, który sprzedaje prace, nie kłóci się z rolą kolekcjonera, który je kupuje?
Przeciwnie! Nie ufam galerzystom, którzy sami nie kupują. To jest zupełnie inne doświadczenie posiadać dzieło na własność, w domu. Zresztą wielu galerzystów ma duże kolekcje jak choćby Łukasz Gorczyca z Rastra. Ciekawym przykładem jest Andrzej Staramach, który kupuje dla siebie to, co pokazuje na wystawach w galerii. Uwierzytelnia w ten sposób swój program. Signum jest dużą kolekcją sztuki i jednocześnie fundacją, która utrzymuje przestrzeń ekspozycyjną w Wenecji i robi tam wystawy. W ten sposób pracuje nad wartością swojej kolekcji. Nie widzę w tym nic złego.

Kolekcjonerzy wykonują świetną pracę nie tylko dla siebie. Jeśli rośnie w Polsce przekonanie, że sztuki wizualne są czymś istotnym, to nie wzięło się ono z działalności publicznych instytucji, a z pracy prywatnych galerii i boomu kolekcjonerskiego sprzed paru lat.

Czy ty w ogóle jesteś kolekcjonerem?
Zdziwiłem się, jak do mnie zadzwoniłaś z prośbą o wywiad. Myślałem, że dopiero za jakieś dziesięć lat ktoś się do mnie zwróci z taką propozycją. Ja tego mojego zbioru jeszcze nie nazywam kolekcją, to jest na razie zbyt skromne. Mam nadzieję, że kolekcja powstanie za kilka lat dzięki mojej konsekwencji. Zresztą nigdy to pewnie nie będzie muzealny zbiór. Wzorem są dla mnie mieszczańskie kolekcje domowe. Zachodnioeuropejskie rodziny z pokolenia na pokolenia żyją przecież w towarzystwie sztuki. To fajne i inspirujące odniesienie.

Jak w takim razie się określasz?
Definiuję siebie przede wszystkim jako człowieka piszącego. To, że otaczam się dziełami sztuki, pracuję z nimi na różnych płaszczyznach, zmusza mnie do utrzymania się w pewnej dynamice myślowej. Już wiem: ja nie jestem kolekcjonerem, ja jestem poszukiwaczem przygód!

Warszawa, sierpień 2009 – lipiec 2011


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.