Jeszcze 2 minuty czytania

Mirosław Filiciak

KULTURA 2.0:
Pre-filmowa panorama

Mirosław Filiciak

Mirosław Filiciak

Zakończony w ubiegłym tygodniu festiwal Nowe Horyzonty we Wrocławiu pokazał, jak bardzo dzisiejsze kino rozdarte jest pomiędzy przeszłością a przyszłością. Można było zobaczyć „Grabarza” Sándora Kardosa – para-filmowy eksperyment, w którym są zdjęcia, ale nie ma ruchu; ale też „Pinę” Wima Wendersa – film poświęcony choreografce i tancerce Pinie Baush, w którym oprócz konstytutywnego – jakby się mogło wydawać – dla tego medium ruchu, jest też 3D. Technologia, która szturmuje filmowe sale od przeszło półwiecza, bo przecież pierwsza złota era 3D to w USA początek lat 50. Jednak teraz po raz pierwszy sięgają po nią twórcy, którzy mogą wprowadzić ją na salony – jak Wenders, czy niedawno także Herzog z „Jaskinią zapomnianych snów”. Być może przekonają nas, że kino w wersji 3D nie musi być wstydliwą przyjemnością.

We Wrocławiu, w ramach imprez towarzyszących festiwalowi, można było też zobaczyć – i do 28 sierpnia wciąż jeszcze można – prezentowaną w dwóch galeriach BWA doskonałą wystawę „Przetrzyj oczy”. Prezentowane są na niej urządzenia eksperymentujące z zasadami optyki i pre-filmowe narzędzia do prezentacji obrazów z kolekcji niemieckiego filmowca Wernera Nekesa. To niezwykła okazja, by w jednym miejscu obejrzeć latarnie magiczne, zoetropy, dioramy, teatry cieni i wiele innych wynalazków z czasów, zanim pojawił się kinematograf i zanim rozpoczęła się oficjalna historia kina. Przede wszystkim jest to jednak okazja do dobrej zabawy – przecież nieczęsto możemy wrzucić monetę do mutoskopu, a później, kręcąc korbką i przerzucając tym samym zdjęcia, uruchomić coś, co z braku lepszego terminu musimy dziś określić jako „film”. „Film” o tematyce erotycznej zresztą, silnie obecnej w prezentowanych zbiorach (jedna z części wystawy – choć wyraźnie słabsza – jest poświęcona wyłącznie erotyce). Nie wynika to bynajmniej z preferencji Nekesa, ale z istoty pre-filmowych prób prezentowania i ożywiania obrazów. Prób, w których od początku chodziło o to, żeby zdumiewać, robić wrażenie i ekscytować atrakcjami różnego autoramentu. Ta wystawa wskazuje, jak silne są związki kina z technologią, ale też jak duży wysiłek musiały wykonać pokolenia krytyków i teoretyków, aby pokazać, że kino nie jest tylko wstydliwą przyjemnością, że słowa takie jak „zdziwienie” czy „atrakcja” to w słowniku widza filmowego niekoniecznie pojęcia najważniejsze.

Prezentacja zbiorów Nekesa świetnie wpisuje się w konwencję festiwalu, w którego programie oprócz kina arthouse'owego od lat znajduje się też cykl „nocne szaleństwo” (w tym roku m.in. „Noc żywych trupów”, „Rocky Horror Picture Show” i japońskie pinku eiga). Atrakcję dla osób zainteresowanych archeologiami kina Wrocław zapewnia przez cały rok. Mam na myśli oczywiście skąpaną w patriotycznym kiczu, ale przez to wcale nie mniej interesującą, Panoramę Racławicką.

Wchodząc do rotundy Panoramy, zapominamy o Wrocławiu. Już nie europejska stolica kultury 2016, ale pola pod Racławicami. Żołnierze i chłopi. Chaty i wozy drabiniaste. Częściowo na płótnie, częściowo przed nim. Iluzja. Immersja. Zanurzenie w sztucznie wykreowanej przestrzeni. Cel podobny, jak dziś w kinie 3D (analogie do kina są zresztą umiejętnie wygrywane przez obsługę Panoramy, która nie zaprasza nas do „zwiedzania” czy „na wycieczkę”, lecz „na seans”). I podobnie jak w kinie 3D trudno nie przyznać przed samym sobą, że to działa. Intelektualny dystans ustępuje miejsca wrażeniu zanurzenia. Trudno pozbyć się uczucia doskonałej symulacji – pomimo niedoskonałego przecież (w różnych tego słowa znaczeniach) malarstwa, któremu daleko do realizmu fotografii. Chociaż proste przeciwstawianie panoramy i fotografii nie ma większego sensu, bo granice między panoramą a innymi mediami – nie tylko jej następcami – były przecież nieszczelne na wielu poziomach. Także produkcyjnym: przy tworzeniu większości panoram wspierano się zdjęciami terenu i projekcją obrazu na płótno.

Panoramy stanowią ważne ogniwa w historii tworzenia przestrzeni symulacji wizualnej, kojarzonego dziś przez nas głównie z kinem i grami komputerowymi oraz fantazjami o Virtual Reality. Ten łańcuch sięga jednak daleko w przeszłość. Jak pisze w swojej książce „Virtual Art: From Illusion to Immersion” Oliver Grau, „umieszczanie obserwatora w hermetycznie zamkniętej przestrzeni obrazów iluzji nie pojawiło się po raz pierwszy za sprawą wspomaganych komputerowo rzeczywistości wirtualnych. Przeciwnie – wirtualna rzeczywistość stanowi część podstawy związków ludzi i obrazów”. Można nawet zaryzykować tezę, że starsze systemy w stosunku do wielu nowych rozwiązań mają pewne przewagi. Według Graua dla takich immersyjnych symulacji kluczowe jest poczucie wszechobecności obrazów, otoczenie nimi widza ze wszystkich stron, w pełnych 360 stopniach. Jak w panoramie.

Po XIX-wiecznej Europie krążyły dziesiątki rozmaitych panoram. Wykształcił się wokół nich przemysł na tyle duży, że zestandaryzowano nawet wymiary płócien, aby ułatwić budowanie możliwie najbardziej uniwersalnych rotund. Rotund, w których obok samego obrazu umieszczano często – tak jak w Panoramie Racławickiej – elementy dekoracji powiększające złudzenie głębi i utrudniające widzowi identyfikację miejsca, w którym kończy się przestrzeń, a zaczyna obraz. Zresztą same platformy obserwacyjne bywały nie tylko miejscem, które ograniczało możliwości ruchu widzów i utrzymanie odpowiedniego dystansu od obrazu (niezbędnego do zachowania perspektywy), ale same pogłębiały immersję. Najlepszym przykładem była paryska panorama bitwy morskiej pod Navarino, którą obserwowano z platformy udającej pokład okrętu. Można ją też traktować jako wczesny element kompleksu militarno-rozrywkowego – panoramę do ćwiczeń wykorzystywali kadeci szkoły marynarki.

Późniejsze kina mogły więc nie tylko inspirować się panoramami w kwestii standaryzacji formatów, ale też pożyczać pomysły na aranżację przestrzeni – wśród pierwszych sal filmowych nie brakowało przecież takich, które udawały np. wnętrza wagonów kolejowych. Można było w nich oglądać popularne we wczesnej fazie kina produkcje phantom rides, które pozwalały ekscytować się tym, czego panoramy dać nie mogły – poczuciem pędu. Dziś możemy korzystać z form hybrydalnych, jak oferowane przez amerykańskie parki rozrywki (przede wszystkim Disneyland i Universal Studios) i niezwykle ważne dla amerykańskiej popkultury movie rides. To przejażdżki (przeważnie w przestrzeni fizycznej, czasem wirtualne, a najczęściej łączące realny ruch, np. na pokładzie pontonu, z generowanymi analogowo i cyfrowo efektami specjalnymi) w parkach nawiązujących do tematyki znanych filmów. Przenoszą nas do Parku Jurajskiego, do wnętrza piramidy czy na opanowane przez piratów Karaiby. Pozostają dziś w ścisłym, choć nie zawsze eksponowanym połączeniu z produkcją – co doskonale ilustruje choćby przykład „Piratów z Karaibów”, produkcji stanowiącej adaptację movie ride z Disneylandu, zresztą ostatniej nadzorowanej bezpośrednio przez Disneya.

To wszystko pokazuje, że linia przebiegająca pomiędzy sztuką, czy eksperymentem, a opychaniem się popcornem i okrzykami zdumienia wydawanymi przez klientów wesołych miasteczek jest zaskakująco cienka. Może więc kolejna odsłona Nowych Horyzontów zafunduje swoim gościom atrakcje w stylu movie ride? Albo przynajmniej pokaże „Piratów…”? Na pewno nie stanie się to zbyt prędko, bo filmowe szaleństwa – zarówno same filmy, jak i urządzenia związane z ich tworzeniem i prezentacją – na festiwal trafiają zazwyczaj dopiero wtedy, gdy uświęci je patyna czasu. A szkoda, bo mogłoby być jeszcze ciekawiej.

Dziękuję Mateuszowi Halawie, który zainspirował mnie do napisania tego tekstu, a przede wszystkim – zaprowadził mnie do Panoramy!

Korzystałem z opracowania Romualda Nowaka „Panoramy europejskie”, wydanego przez Muzeum Narodowe we Wrocławiu w 2009 r.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.