Nowe Horyzonty. Konkurs Główny

Ludwika Mastalerz

W Międzynarodowym Konkursie Nowych Horyzontów wszystko podejrzanie układa się symetrycznie i parami: po dwa filmy z Tajlandii, Grecji, Holandii, USA, dwa wyraźnie nowatorskie, dwa quasi-dokumenty, dwa polskie akcenty... Ale może to tylko skutek zmęczenia nadmiarem

Jeszcze 4 minuty czytania

11. Międzynarodowy Festiwal Nowe Horyzonty, Wrocław, 21 – 31 lipca 2011, konkurs główny


Kino greckie cieszy się ostatnio dużym powodzeniem, być może bardzo dobre przyjęcie filmu „Kieł” Giorgosa ułatwiło kolejnym greckim obrazom – „Ojczyźnie” i „Attenbergowi” – znalezienie się w Konkursie Głównym festiwalu „Nowe Horyzonty”, a temu drugiemu nawet zdobycie nagrody głównej. Athina Rachel Tsangari, reżyserka zwycięskiego filmu była producentką „Kła”, którego reżyser wcielił się z kolei w jedną z głównych ról w „Attenbergu”. Na tym zależności się nie kończą. „Attenberg” czerpie garściami z „Kła” – zarówno w sposobie budowania postaci, poglądach na ludzką naturę, zabawie gatunkami, jak i w pomyśle z wykorzystaniem pokaleczonego języka widać wyraźnie manierę Lanthimosa.

Werdykt

W Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty spośród 14 filmów międzynarodowe Jury w składzie: Anocha Suwichakornpong, Denis Côté, Hugo Vieira da Silva, Frédéric Boyer, Mariusz Grzegorzek przyznało Grand Prix festiwalu oraz 20 000 euro filmowi:
„Attenberg” reż. Athina Rachel Tsangari, Grecja 2010
Specjalne wyróżnienie Jury przyznało filmowi:
„Grabarz” („A sírásó”) reż. Sándor Kardos, Węgry 2010
Nagrodę The International Film Guide otrzymał obraz „Ruchy Browna” („Brownian Movement”), Holandia / Niemcy / Belgia 2010, w reżyserii Nanouk Leopold.
Po raz drugi w historii festiwalu krytycy filmowi, zrzeszeni w Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych przyznali prestiżową nagrodę FIPRESCI, którą otrzymał: „Grabarz ”Sándora Kardosa. W jury FIPRESCI zasiedli: Carmen Gray, Kira Taszman i Anita Piotrowska.

Od jakiegoś czasu słychać głosy, że obraz życia rodzinnego służy Grekom za idealny model opowiadania o sytuacji społecznej, w „Ojczyźnie” Syllasa Tzoumerkasi ta analogia zastosowana jest wprost – kameralne sceny przeplatane są wizjami ze społecznych pochodów, protestówi zamieszek. Wiele mówi się tu za pomocą montażu – postacie widoczne na dużych zbliżeniach przywodzą na myśl filmy „Dogmy”, ale szybkie przeskoki od jednego do drugiego interlokutora burzą tę intymność, często przekształcając zwyczajne sytuacje w sceny filmu sensacyjnego. Proste zabiegi oddają w pełni niepokoje i napięcia panujące tak w życiu społecznym, jak i rodzinnym. W „Attenbergu” echa współczesnej cywilizacji rozbrzmiewają dużo bardziej metaforycznie. W wyludnionym nowoczesnym osiedlu młoda dziewczyna snuje się smętnie między trzema osobami – umierającym ojcem, przyjaciółką o lekko nimfomańskich skłonnościach i zupełnie obcym, zainteresowanym nią mężczyzną. Marina nie tylko nie chce dorosnąć i wkroczyć pewniej w społeczne życie, ale w ogóle nie jest zainteresowana byciem człowiekiem. Jej autystyczne wręcz odosobnienie sprawia, że patrzy na ludzi jak na jeden z wielu gatunków zwierząt, pytanie „jak ludzie to robią?”, zadane przyjaciółce podczas kuriozalnej lekcji całowania, odnosi się właściwie do całej ludzkiej aktywności.

Serca publiczności podbił obraz „Nagroda” meksykańskiej reżyserki Pauli Markovitch. Fabuła osadzona w ogarniętej faszyzmem Argentynie lat 70. wykracza poza prosty autobiografizm. W chłodnych, ale pięknych zdjęciach, w skąpo dozowanychdialogach, odnajdujemy nie tylko wielką historię widzianą z perspektywy dziecka, ale smutną opowieść o niszczejących relacjach w rodzinie, której członkowie w sytuacji wyczerpującego zagrożenia nie solidaryzują się, ale coraz bardziej od siebie oddalają. Film Markovitch w konkursie wyróżniał się najbardziej tradycyjną narracją i bohaterami, z którymi łatwo się zaprzyjaźnić. Cóż, nie pierwszy to przypadek werdyktu wydanego pod dyktando lustrzanych neuronów.


Co nowego na horyzoncie


Najbardziej nowatorskie formalnie obrazy, jakie znalazły się w konkursie – „Grawitacja była wtedy wszędzie” oraz wyróżniony nagrodą FIPRESCI – „Grabarz”, mówią o śmierci na dwa sposoby. Ten drugi – powstałyna motywach opowiadania Rainera Marii Rilkego – nakręcony został za pomocą fotokomórki, używanej do rozstrzygania kolejności na mecie w wyścigach konnych.



„Grabarz”, reż. Sándor Kardos.
Węgry 2010

Z przesuwających się klatek zniekształconych zdjęć wyłaniają się natrętne jak myśli samobójcze surrealistyczne wizje. Doskonale ilustrują sytuację bohaterów sparaliżowanych wszechobecnością śmierci i beznadziei, ludzi, którzy nie mogą, nie chcą i nie mają po co opuszczać swojej wioski. Film węgierskiego reżysera Sándora Kardosa jest też ciekawą refleksją nad kinem, dociera do jego istoty – nie zdarzenia i reprezentacje są tu najważniejsze, ale każde nieznaczne zmiany w polu widzenia, nie sam ruch, ale pragnienie jego uchwycenia. Widz jest trochę jak ten chory królik, należący do jednej z bohaterek, któremu w powolnej agonii instynkt i przyzwyczajenie do końca karzą oczekiwać pomocy. Z kolei Brent Green w filmie „Grawitacja była wtedy wszędzie” statyczne zdjęcia wprawia w ruch w sposób, w jaki robi się to z rysunkowymi animacjami. Choć w główne role wcielili się prawdziwi aktorzy, ich zachowania odbieramy jako zupełnie umowne. Ten prosty zabieg pozwala amerykańskiemu reżyserowi w pełni zatrzeć granicę między tym co realne, a tym, co fantastyczne, i stworzyć nową opowieść poddaną jedynie logice emocji. Bardzo zabawna miejscami historia związku Leonarda i Mary jest w rzeczywistości poważną refleksją nad śmiercią bliskiej osoby i towarzyszącej jej bezsilności, przez którą nawet zatwardziały ateista daje się ponieść irracjonalnym nadziejom i działaniom, zapominając, że „grawitacja” jest nieubłagana.


Tam i z powrotem


Najwięcej miejsca w konkursie zajęły mniej lub bardziej udane mentalne wędrówki. Ducha voyeryzmu wspierała często kamera ostentacyjnie poszukująca wrażeń. Gdyby istniał konkurs dla szkiców filmowych, a raczej szkiców na film, to zdecydowany prym wiedliby tam „Utopiści” i „Lato Goliata” – oba pięknie zrealizowane, w których aktywna kamera – co chwilę gubiąca i odzyskująca ostrość, starannie wydobywająca z tła centralne postacie – ukrywa konceptualne niezdecydowanie. Co innego poszukiwania i podążanie za bohaterem, co innego błąkanie się i skonwencjonalizowane, artystowskie unikanie puenty za wszelką cenę. W tej klasyfikacji nieco lepiej wypada „Lato Goliata” – udający dokument zlepek scen z udziałem biedoty meksykańskiej wioski. Zabijanie jest tu chlebem powszednim, a umiejętność czytania zbędnym luksusem. Reżyser w ciekawych przejściach od rozmów z miejscowymi do zainscenizowanych z ich udziałem scen sugeruje, że rozróżnienie na prawdę i fikcję w tym przypadku nie jest istotne, bo nawet najbardziej absurdalne wydarzenia mogłyby tam mieć miejsce. Meksykańska wioska reprezentuje wszystkie inne miejsca geograficzne, gdzie brak życiowych perspektyw jest równie pewny jak śmierć.


Z literalną wędrówką mamy do czynienia w filmie Sivaroja Kongsakula – „Wieczność”, którego narrator jako duch nawiedza miejsce swojej młodości i wspomina miłosną sielankę, która miała trwać wiecznie... Miała. Im dłużej jednak widz wsłuchuje się w ciszę i niespieszną melodię drobnych czułych gestów dwojga kochanków, tym bardziej umacnia się w przekonaniu, że filmy, które mają w opisie dystrybutora słowa „kontemplacja” i „medytacja” będzie w przyszłości szeroko omijał. Największą zaletą „Wieczności” jest jej bezpretensjonalność w pokazywaniu stanów ducha „obcych ludziom Zachodu”, ale to raczej słaba rekomendacja.


W podobnych sceneriach, ale według innej dynamiki, wędrówkę proponuje reżyser „AUN – początek i koniec wszechrzeczy” – to już prawdziwa filmowa poezja na granicy zrozumiałości albo nawet daleko za nią. Na tysiące różnych sposobów próbuje się tu przemycić myśl, że kultura jest tylko przedłużeniem natury, a człowiek to najbardziej pyszna i arogancka istotą na Ziemi. Wszystkie te zabiegi jednak są jednego sortu, film mógłby trwać 5 minut albo następne 5 godzin i nic by na tym ani nie stracił, ani nie zyskał. Wyczuwa się jakiś potworny fałsz mieszkającego w Japonii austriackiego twórcy – Edgara Honetschlägera, powracające natrętnie pytania o miejsce człowieka w świecie nie mają za grosz szczerości. To raczej pytania, na które z lubością nie znajduje się odpowiedzi – a ten intencjonalny szczegół wiele zmienia.


Najbardziej dziarski z filmowych voyerystów obecnych w konkursie – François-Jacques Ossang zaproponował wycieczkę dobrze znaną trasą poprzez literackie i filmowe odniesienia. Punkt wyjścia, kiedy bohater usiłuje napisać scenariusz, zmagając się co rusz z popkulturowymi kalkami, bombardującymi jego umysł, zapowiadał się interesująco. Reżyser jednak, każąc swemu bohaterowi-scenarzyście wychodzić poza myślowe schematy, sam wpadł w konwencję niekończącego się pastiszu, będącego tylko sztuką dla sztuki.


Pokrewne wyżej wymienionym filmom – ale na przeciwległym biegunie – jest dzieło Daniela Cockburna „Jesteś tutaj”, któremu obok „Ruchów Browna” najbardziej kibicowałam. Ten eklektyczny obraz jest zabawnym skróconym kursem filozofii analitycznej. Niestety z reakcji publiczności można wnioskować, że w rodzimej Europie jest ona wciąż bardziej egzotyczna niż szintoizm, zen i buddyzm razem wzięte. Już za same inspiracje należy się twórcy uznanie, w końcu filozofia analityczna w szeroko pojętym dyskursie humanistycznym gości niezwykle rzadko – pewnie dlatego, że nie da się jej czytać po łebkach, ani efektownie cytować ze względu na minimalistyczny język, którym się posługuje, a jej złe zastosowanie łatwo zweryfikować. Cockburn swobodnie płynie przez abstrakcyjne idee, nie poprzestaje jednak na prostych wizualizacjach, konsekwentnie przetwarzając je po swojemu: wydobywa cały komizm koncepcji chińskiego pokoju Johna Searla, światów możliwych Davida Lewisa czy „drabiny” Wittgensteina, a argument przeciwko sceptycyzmowi, czyli tzw. „mózgi w naczyniu” Hilarego Putnama, staje się pretekstem do mówienia o absurdzie przyjmowania czyjejś perspektywy i jego społecznych skutkach. I choć cała ta zabawa trochę zbyt łatwo podąża po linii poglądów Ernesta Nagela o niemożliwości ostatecznego przejrzenia umysłu, to i tak ta „metakryminalna opowieść” (jak nazywa ją reżyser) o sposobach ludzkiego myślenia i postrzegania świata – fascynuje i wciąga. „Jesteś tutaj” w przeciwieństwie do „AUN” pokazuje, że z wyobraźni lepszy użytek robi nie ten, kto tworzy od zera indywidualne wizje, ale ten, kto odnajduje szczeliny w tym, co powszechnie dostępne i umożliwia spojrzenie na sprawy dobrze znane z zupełnie innej perspektywy.


Kobiece perwersje
 

„Code Blue”, reż. Urszula Antoniak.
Holandia 2011
Mocnym punktem konkursu głównego były dwa filmy, których punktem wyjścia są kobiety poszukujące spełnienia. W „Code blue” Urszuli Antoniak dla starzejącej się pielęgniarki jedyną formą intymności jest obcowanie z umierającymi. Dla pacjentów staje się czymś więcej niż pielęgniarką – świętą, Charonem przeprowadzającym na drugi brzeg Styksu. Pielęgniarka pragnie to uczucie przenieść na swoje w pełni kontrolowane, samotne życie w przerażająco sterylnym mieszkaniu. Wspaniałe ziarniste zdjęcia, w których dominują zimne barwy i przytłaczające pustką przestrzenie, są głównymi nośnikami narracji. Reżyserka bardzo chce, aby film był rodzajem katartycznego przeżycia i trzeba przyznać, że w pełni jej się to udaje – wszystkie psychologiczne klucze wydają się tu nieprzydatne. W historii tej kobiety-demona, uosobienia śmierci, prawda o człowieku ujawnia się przez mocne kontrasty, w odwiecznym konflikcie i zarazem kontaminacji: życia i śmierci, duszy i ciała, bólu i rozkoszy.

Jeszcze lepszym obrazem są „Ruchy Browna”, zdobywca nagrody International Film Guide. Kuriozalna historia lekarki, która w chaotycznych, eskapistycznych ruchach oddala się od swego udanego związku, uprawiając seks z pacjentami – kalekimi, starymi albo chociaż bardzo brzydkimi. Po pewnym czasie kobieta rezygnuje ze schadzek, ale mąż odkrywa, że wciąż nie rezygnuje z marzeń o nich. Nie jest to jednak film-wiwisekcja perwersji, ale wiwisekcja związku. Poczynania kobiety nawet trudno nazwać zdradą, to raczej walka o oddech w bądź co bądź szczęśliwej relacji, o zachowanie resztek autonomii, nawet za cenę wstydu i poczucia winy.


Civerophobia
 

„Terroryści”, reż. T. Pansittivorakul.
Tajlandia 2011
Zupełnie osobne miejsce zajmuje kontrowersyjny film „Terroryści”. Zapowiadany jako hołd dla demonstrantów – ofiar pacyfikacji w Bangkoku wiosną 2010 roku, każdym kadrem zdradza przeświadczenie twórcy, że formuła dokumentu o szokujących, przekraczających zwyczajne pojmowanie wydarzeniach, dawno się już wyczerpała. Dlatego reżyser bez żadnych kompromisów zdecydował się na poetykę, która naraziła go na krytyczny lincz – nie wiem czy była inna projekcja, z której tak licznie wychodziła publiczność. Dokument nie tyle opowiada o zamieszkach i ich społecznym tle, co raczej o tym, jak takie wydarzenia funkcjonują w zbiorowej (nie)świadomości. Stosując szereg prostych, niezwykle jednak skutecznych manipulacji, Thuna przez połowę filmu w taki sposób prezentuje swoich bohaterów, że widza bardziej dotyka los duszących się na powietrzu ryb niż rybaków. Drugą połowę filmu wypełniająautoerotyczne sceny, którym towarzyszy tekst o szczegółach katowania ofiar. Pokazuje to, że obraz oddziałuje zawsze silniej niż tekstowy przekaz, a nawet potrafi ten drugi zupełnie zdominować. Zabawne, że te zwyczajne seksualne czynności, wykonywane w zaciszu domowym tak wielu uznało za obsceniczne, zabawne, że współczesnego widza nie obraża pornograficzne sado-maso, tylko dlatego, że jest już mocno skonwencjonalizowane, a to co zwyczajne i bezpretensjonalne okazuje się być nie do przyjęcia. Tajski reżyser nie rozdziera szat, wyczuwa się tu łagodną rezygnację, towarzyszącą przeświadczeniu, że ludzie już tacy są. Nie ma łatwych oskarżeń o obojętność świata, ale nie ma też akceptacji. Myślę, że jest w tym filmie więcej szacunku dla ofiar i dla samego widza, niż podpowiada powszechna automatyczna moralność, która pytanie „co o tym myśleć?” zmienia gładko w „co powinienem o tym myśleć?”. Można „Terrorystów” oceniać rozmaicie, ale rozpowszechniona opinia, że reżyser pod pretekstem dokumentacji tragicznych wydarzeń daje zwyczajnie upust swoim homoerotycznym fascynacjom, wydaje mi się delikatnie mówiąc – mało inteligentna. Takie filmy raczej nie wygrywają konkursów, ale może to i lepiej, w kinie zawsze powinno być miejsce dla obrazów pozostających na marginesie, które nieustannie gorszą, drażnią.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.