Jeszcze 3 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
1001 rzeczy (i recenzji), które nie mają sensu

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Wszystko jest bez sensu. Zawsze marzyłem o tym, by móc to powiedzieć publicznie i jeszcze dostać za tę przerażającą, fundamentalną i głęboką egzystencjalnie myśl honorarium, więc oczywiście z nieskrywaną rozkoszą korzystam z okazji, która się właśnie nadarzyła. Życie jest bez sensu, świat jest bez sensu, ludzi, zwierzęta i felietoniści są bez sensu.

OK, może kilka bardziej precyzyjnych przykładów, by nie było, że idę na łatwiznę, ale niech będą to przykłady pierwsze z brzegu, żeby też nie było zbyt ciężko. Bez sensu jest Anders Breivik i jego chora krucjata. Nieważne, kim jest, co zamierza nam powiedzieć, oraz jakie książki przeczytał, zanim kupił sobie broń automatyczną. I tak jest bez sensu. Nieważne, czy jest chrześcijańskim fundamentalistą, wojującym ateistą, opętanym antyislamistą, cyklicznym masonem czy radykalnym socjalistą. Ważne, że jest bez sensu. Tak jak bez sensu jest śmierć Amy Winehouse, kolejne wydarzenie, które jeszcze bardziej oddaliło biednych dziennikarzy od upragnionego sezonu ogórkowego. Co prawda, nie do końca mogę się zgodzić z ostatnim numerem „Przekroju”, według którego „wszyscy zabiliśmy Amy”, gdyż na przykład ja Amy nie zabiłem ani trochę i to nawet w sensie bardzo metaforycznym, ale nawet to nie zmienia faktu, że i w tym wypadku mamy do czynienia z czymś przerażająco bezsensownym.

Tak w ogóle to śmierć ma niewiele więcej sensu niż wspomniane wyżej życie. Bezsensowne są próby samobójcze (ostatnio na przykład Diablo Włodarczyk, a z właśnie wydanej biografii wynika też, że jakiś czas temu próbowała się z miłości zabijać Hanka Bielicka), ale głupawe marzenie o nieśmiertelności też do najmądrzejszych nie należy. Bez sensu są upadające tabloidy, wschodzący celebryci, książkowi bohaterowie, telewizyjni kucharze, prokuratorzy chińscy, raporty smoleńskie, leki homeopatyczne, zmiany atmosferyczne, kazania Natanka, wahania franka. Bez sensu, wszystko bez sensu. I ci wreszcie bez sensu, co mówią, że było, jest i będzie bez sensu. Mówiący inaczej mówią, a jakże, bez sensu. Dla pewności podeprzyjmy się jeszcze Iwaszkiewiczem: „Wszystko jest bez sensu / Wszystko pogmatwane / Jak te winorośle / Gąszcze cmentarniane”.

Wszystko to i tak jednak nic przy czymś, co naprawdę jest bez sensu. Otóż, naprawdę bez sensu są recenzje. Przynajmniej jeśli uwierzymy na słowo Jakubowi Małeckiemu (ur. 1982), zawodowemu ekonomiście, pisarzowi („Zaksięgowani”, „Dżozef”) i, last but not least, recenzentowi książkowemu działu kulturalnego Onetu. Od dzisiaj Małecki jest także autorem, dzięki któremu odważyłem się w końcu publicznie i za pieniądze wypowiedzieć na temat bezsensu wszechświata. Pretekstem jest jego krótki komentarz pod wiele mówiącym i wprowadzającym w błąd tytułem: „Sens pisania recenzji”. Błąd stąd, że chodzi oczywiście o brak sensu, ale nie o takich drobnostkach tutaj mowa, gdyż w kolejnych zdaniach padają słowa powodujące bojaźń i drżenie.

Już z pierwszego akapitu tekstu dowiadujemy się, dlaczego pisanie recenzji jest zajęciem pozbawionym sensu i obarczonym „jedną wielką wadą”. Otóż, problem w tym, że „pisze je zawsze człowiek”. Wiem o tym bardzo dobrze, gdyż – przyznaję skruszony – sam od dłuższego czasu nosiłem tę prawdę w sobie. Wahałem się, wielokrotnie zmieniałem zdanie, ale w końcu nie wystarczyło mi odwagi, by opublikować planowany od lat obrazoburczy manifest krytycznoliteracki rozprawiający się ze zdecydowaną nadreprezentacją ludzi pośród recenzentów książkowych, filmowych i teatralnych. Gdyby, dajmy na to, wprowadzić parytet i połowę recenzenckich łamów oddać zwierzętom (niekoniecznie dzikim i egzotycznym, na początek wystarczyłyby domowe), czy nie byłoby to sprawiedliwym posunięciem?

Albo – spróbuję przez moment zachować powagę – gdybyśmy przynajmniej od czasu do czasu pozwolili recenzować nowości literackie i kinowe osobnikom tak nieludzkim, że aż płodzącym teksty zapierające dech w piersi? Nie będę się powoływał w tym momencie na niedawną wypowiedź Radosława Sikorskiego o „polskich Breivikach”, ale wystarczy sięgnąć po książkę emerytowanego kanadyjskiego profesora Roberta D. Hare’a wydaną przez nobliwy Znak w ubiegłym roku i zapoznać z jej znaczącym tytułem: Psychopaci są wśród nas. Wyobraźmy sobie tylko: socjopata z wprawą i finezją rzeźnika miażdży „Trans” Manueli Gretkowskiej; rozchwiany emocjonalnie fundamentalista religijny w recenzji na łamach ogólnopolskiego dziennika domaga się kary śmierci dla Tomasza Piątka i to nie tylko za „Antypapieża”, ale i za „Heroinę”, bo przecież seks, narkotyki i szeroko rozumiany hedonizm; sfrustrowany i agresywny, ale od dziecka lubiący czytać, neonazista rozkłada na czynniki pierwsze wszystkie tomy „Millenium” Stiega Larssona, itd. itp.

Przyznaję, że wbrew powyższej obietnicy nie udało mi się zachować powagi, a dalsze fragmenty komentarza Małeckiego ani trochę w tym nie pomagają. Autorowi „Dżozefa” w recenzjach przeszkadzają kolejno: zamierzony brak obiektywizmu, uwarunkowania środowiskowe, huśtawki emocjonalne recenzentów i wiążące się z nimi kłamliwe oceny powieści, różne perspektywy i wpływ wcześniejszych lektur na noty wystawiane nowościom książkowym. Małecki dowodzi też, że dobrze opłacany za swoją pracę recenzent, który właśnie poznał młodą dziewczynę okazującą mu każdej nocy „swe jędrne względy”, a na dodatek jeszcze dostał spadek po ciotce, napisze przez/dzięki tym czynnikom zupełnie inną recenzję tej samej książki niż recenzent, który ma dużo mniej szczęścia (żona i pies mają refluks, recenzentowi grozi utrata pracy, a do tego cierpi na – referuję wizję Małeckiego, nie własną – „paskudne zapalenie jądra”).

Po pierwsze, dziwi mnie, że recenzent z paskudnym zapaleniem jądra jest w stanie cokolwiek pisać i myśleć o czymś poza swoim bolesnym problemem. Jako praktykujący hipochondryk jestem także lekarzem-amatorem i moja encyklopedyczna wiedza podpowiada, że z paskudnym zapaleniem jądra trudno jest się nawet przewrócić z boku na bok, a co dopiero zrecenzować najnowszą powieść Bronisława Wildsteina.

Po drugie, dziwi mnie i ten szczęśliwy recenzent. Jest głupi (i bez sensu!), bo nowo poznana kobieta wciąż mu się oddaje, a on i tak robi sobie przerwy na pisanie recenzji. Więcej: dostał spadek, a z pisania recenzji dalej nie może zrezygnować. Krótko mówiąc: nawiedzony recenzent-grafoman.

Po trzecie wreszcie, co jest złego w tym, że recenzje różnych autorów (szczęśliwych i nie, bogatych i nie, zaspokajanych seksualnie i nie, etc.) tak znacząco się od siebie różnią? Czy Małeckiemu marzy się świat zuniformizowany, sformatowany i złożony z niekończącej się ilości kopii kopii? Jeśli tak, mogę go pocieszyć, że jego marzenia powoli się spełniają. Wystarczy choć pobieżnie przyglądać się postępującej tabloidyzacji wszystkich mediów, by wiedzieć, że koniec jest bliski. Zresztą sam autor „Dżozefa” przyznaje, że recenzje nie przestaną być bez sensu dopóki nie zaczną ich pisać maszyny: „Kiedyś będzie to możliwe, ale na dzień dzisiejszy opcja taka odpada”. OK, Małecki żartuje, ale wcześniejsze zdania dowodzą, że jednak powinniśmy te dowcipy przemyśleć i wyciągnąć z nich konstruktywne wnioski.

Za Gombrowiczem pisarz podpowiada wreszcie, by w recenzjach nie sądzić, nie pisać o autorze i dziele, lecz wyłącznie opisywać swoje reakcje i konfrontacje z dziełem/autorem. No cóż, wszyscyśmy z Gombrowicza, wszyscy za przynajmniej jedną książkę, jeden tom dzienników, jedno opowiadanie, kochamy go miłością dozgonną, ale też nie każdą jego wyrwaną z kontekstu myśl musimy automatycznie uznawać za genialną. Zachęta do opisywania swoich reakcji nie jest ani odkrywcza, ani błyskotliwa, ani pożyteczna. Zdaje się, że zdecydowana większość współczesnej produkcji recenzenckiej to właśnie opisy „swoich reakcji” w rodzaju: „strasznie mnie wzruszyła ta smutna książka i polecam ją wszystkim, bo może i Wy będziecie mogli przeżyć to, co ja w czasie tych czterech jesiennych wieczorów z książką w jednej ręce i kieliszkiem czerwonego wina w drugiej”.

W opisanym przez Małeckiego „bezsensie pierwszym” (brak obiektywizmu) chodzi o to, że recenzent pochwalił książkę pisarza Y, z którym pija wódkę, a skrytykował książkę pisarza X, który kiedyś dał temu recenzentowi w mordę. Pisze Małecki: „nie po to czytałem recenzje, by być okłamanym, a po to, by się dowiedzieć, która książka jest coś warta, a która nie”. Czy Małecki poczuł się oszukany dlatego, że krytyk w swoich recenzjach nie wspomniał o tym, że z jednym pisarzem się bił, a  z drugim pił? Bo domyślam się, że w rzeczonych recenzjach krytyk wyraźnie podkreślił, która z dwóch książek jest jego zdaniem coś warta, a która nie.

I co to w ogóle znaczy „recenzja, która nie okłamuje czytelnika”?  Warunek podstawowy to nieznajomość recenzenta z autorem książki, tak? Jeśli ten warunek jest spełniony, recenzent zachęci nas do lektury danej książki, a ta jednak okaże się naszym zdaniem słaba, czy w dalszym ciągu powinniśmy twierdzić, że recenzent nas okłamał? Zgoda, kumpelstwo i układy to zmora krytyki literackiej (oraz, gwoli sprawiedliwości, miliona innych środowisk i grup zawodowych), więc każdorazowe potępienie niecnych praktyk jest godne pochwały.

Skoro już jednak mowa o wątpliwych etycznie uczynkach recenzenckich, może warto w tym miejscu wspomnieć o recenzjach samego Małeckiego?

Jego ostatnia powieść „Dżozef” ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. 12 stycznia tego roku. Jakiś czas później ponownie zwróciłem uwagę na nazwisko autora, jako że na stronach Onetu zaczęły się ukazywać recenzje Małeckiego chwalące kolejne książki wydawcy jego „Dżozefa”, a więc właśnie W.A.B. Małecki zrecenzował m.in. „Vaclava i Lenę” Tanner, „Pływanie” Keegan, „Diego i Fridę” Le Clezia czy „Paryski ekspres” Simenona. Dodajmy jeszcze, że we wrześniu nakładem Wydawnictwa Powergraph ukaże się kolejna książka Małeckiego – „W odbiciu”. Jakoś tak przypadkowo się złożyło, że w połowie lipca na stronach Onetu ukazała się pochwalna recenzja innej nowości Powergraphu – „Tak jest dobrze” Szczepana Twardocha. Kto zgadnie nazwisko autora recenzji?

Nie twierdzę, że Małecki pija wódkę z Tanner, Keegan czy Twardochem. Nie twierdzę, że chwalone przez niego książki wcale nie są dobre. Nie mam też zapędów moralizatorskich i nie przyszedłem tutaj nikogo nawracać, ale jeśli widzę, że Małecki publikuje tekst, w którym z zapałem kaznodziei pisze o wątpliwych praktykach jakichś tam niewymienionych z nazwiska głupich recenzentów, a jednocześnie zapomina o własnych tekstach, to w tym momencie mówię: „Sprawdzam!”. I w tym momencie mogę napisać, że recenzowanie książek swoich wydawców jest moim zdaniem bez sensu. Jakby to napisał Małecki: „nie po to czytałem recenzje, by być okłamanym, a po to, by się dowiedzieć, która książka jest coś warta, a która nie”. Chwalenie książek swojego wydawcy nie jest czynem ani zakazanym ani karalnym, ale nie jest nim też skrytykowane przez Małeckiego w „Sensie pisania recenzji” chwalenie książek swojego kolegi, z którym pije się co piątek wódkę, więc na czym polega różnica? Na tym, że kompana od wódki się lubi, a wydawnictwo, w którym publikuje się swoje książki już niekoniecznie?

Trochę to wszystko bez sensu, prawda?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.