Lepiej jak jest więcej.  Superbohaterskie drużyny w kinie

Lepiej jak jest więcej.
Superbohaterskie drużyny w kinie

Kaja Klimek

Czasem motywem wydania crossovera jest niewinne, choć docelowo fundujące kosmiczne atrakcje pytanie, „co by było, gdyby spotkali się Bohater Iks z Bohaterem Igrek i pogadali przy okazji o tym, co tam słychać u Bohatera Zet...?”

Jeszcze 3 minuty czytania

Brat Joka, jeden z trzech kolegów z bogucickiego osiedla, którzy tworzyli kiedyś skład Kaliber 44, rymował, że „lepiej jak jest więcej”. Co u niego słychać i jak to się sprawdza, nie wnikam. Ale jeśli jest fanem filmów na podstawie komiksów, to został wysłuchany. Po roku 2000, gdy wyszła płyta „3:44”, a wraz z nią cytowany kawałek „Normalnie o tej porze”, Hollywood zaadaptował słowa polskiego rapera jako politykę wobec świata komiksu. Dla hollywoodzkich asów rozpoczęła się epoka przybijania wysokich piątek z komiksiarzami. Skończyły się mroczne czasy (czytaj: w porywach do jednego „Batmana” na pięć lat), a z wody, powietrza, ziemi i ognia niczym Planetarianie kreskówkowego Kapitana Planety na plan filmowy zaczęli przybywać superbohaterowie. Czasem solo, czasem parami, a coraz częściej w podgrupach. Bo przecież: lepiej jak jest więcej. Superbohaterstwo stało się sportem drużynowym.


„Kapitan Ameryka: Pierwszy z Avengers”

Z punktu widzenia komiksowo-filmowego geeka lepiej jak jest więcej filmów, a jeszcze lepiej jak jest w nich więcej superbohaterów. A najlepiej, choć to trąci paradoksem, jak jest więcej superbohaterów w jednym filmie. I dla machiny marketingu korzystniej. Oto w tę stronę zmierza sytuacja na tym odcinku przemysłu kultury. „Kapitan Ameryka: Pierwszy z Avengers” (a nie „Pierwsze Starcie”, jak chciałby dystrybutor, który wybiórczo tłumaczy tytuł na polski) już przybył, anonsując, że zjednoczenie dobrych znajomych z ekranu (Iron Man, Thor, Czarna Wdowa, Hulk) oraz nowych (Hawkeye, jedynie mignął w „Thorze”) pod szyldem z wielkim A jak „Avengers”, który dzierżyć będzie w dłoni nie kto inny, lecz Joss Whedon (twórca kultowych seriali „Buffy” i „Firefly” oraz komiksów) nastąpi 4 maja 2012 roku. To będzie wejście na kolejny poziom. Do tej pory to herosi detalicznie (albo co najwyżej w towarzystwie sidekicków/pomagaczy) lub całe ich drużyny hurtem trafiały na ekran. W „Avengers” spotkają się ci, którzy już mają własne filmy (albo nawet i dwa, jak pewnie z uśmieszkiem zadowolenia nie omieszkałby stwierdzić Tony Stark/Iron Man). Będzie to, tak w klasycznym, jak i popularnym rozumieniu tego słowa – epicki crossover (w żargonie oznacza to skrzyżowanie wątk&´w, spotkanie postaci z różnych filmów). Pewnie gdzieś w tle, w maleńkiej, choć jak zwykle uroczej rólce mignie ojciec ich wszystkich, Stan Lee. Nim jednak Avengers spotkają się na dłużej niż w mikrej scence, ukrytej po napisach końcowych „Captain America”, i będzie się działo – warto spojrzeć wstecz. Jak to się do tej pory odbywało?

Zwodnicy na start – scenariusz i bohaterowie

Marvel i DC Comics oraz inni wydawcy nieprzerwanie od dziesiątek lat, tydzień po tygodniu dostarczają nieprzebranego materiału, zarówno w postaci samych superbohaterów, jak i gotowych
superhero teams, czyli ich drużyn (samo Uniwersum Marvela zaludnia ich ponad 90!). Do wyboru, do koloru – strojów, a również odcieni skóry czy form ciała potencjalnych ekranowych herosów. Jak do tej pory to drużyny i bohaterowie Marvela, a nie DC Comics częściej i z większym powodzeniem byli zapraszani na ekran. DC co prawda w sześciu odsłonach dało nam Batmana (prace nad „The Dark Knight Rises” trwają), ponownie da nam Supermana, tym razem w wersji „Man of Steel”, ale dało również postaci zawstydzająco słabe, jak w „Catwoman” czy „Green Lantern”.

Marvel
ma więcej szczęścia, ma też wiekowego Stana Lee, niezrównanego w tworzeniu kolejnych superbohaterów i ich drużyn. Przykłady? Jeszcze do niedawna kanonicznym były pierwsze dwa filmy trylogii „X-Men” (reż. Bryan Singer, 2000 i 2003 rok). Singer, autor kapitalnych „Podejrzanych”, doskonale wyczuł dynamikę zbierającej się dopiero ekipy Mutantów. Pozycji jego filmów nie zagroziły odcinki „Fantastycznej Czwórki”, czy „Hellboya”, ani koncertowo nieudana „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, a tym bardziej dojrzali i przekraczający gatunek superbohaterski „Strażnicy” Snydera (DC). Żółtą (klasyczne stroje X-Menów miały ten kolor) koszulkę lidera odebrał Singerowi dopiero Matthew Vaughn, sięgając po tę samą ekipę. Jego „X-Men: Pierwsza Klasa” niby jest prequelem, ale gwiżdże na poetykę wypracowaną przez trylogię (łączy go z nią jedynie postać cameo w przezabawnej scenie w barze). To świadomy konwencji, nawiązujący do starej bondowskiej estetyki, świetnie zagrany (z naciskiem na wirtuozerski duet Fassbender-McAvoy) nowy klasyk tego gatunku. Tak się powinno to robić. I nawet wykorzystanie już ukazanych na ekranie postaci w nowych, choć tak klasycznych, dekoracjach i strojach (przypomina się pogardliwy komentarz Cyclopsa na temat „całe szczęście nie żółtych” kombinezonów Mutantów) jest opcją do wyboru. Najwyraźniejszy przykład rozciągliwości postaci to Batman przepracowany przez Nolana, niby ten sam, co u Tima Burtona, czy – choć w to wierzyć się nie chce, kiedy się ogląda obśmiewanego od lat, a zrobionego zupełnie serio „Batmana i Robina” – Joela Shumachera, a tak inny.
 

 

„X-Men: Pierwsza Klasa”

Do tego dochodzi komiksowe limbo. Tu na swój wielki moment, czyli błysk zainteresowania w oku scenarzysty komiksowego z pomysłem na ożywienie serii, grzecznie w kolejce oczekują zapomniane postaci. Tymczasem całe te zastępy – woman i – manów trenują wściekle swoje mięśnie, moce i zdolności, by pewnego dnia powrócić i jak to się mawia, zmiażdżyć system. Reasumując: imię potencjalnych bohaterów, w których podkreślające muskuły stroje można wcisnąć aspirujących hollywoodzkich aktorów brzmi: Legion. Nic tylko ich, pardon za neologizm, team-ować.

Rozgrywki drużynowe –
superhero team

Jak team-ować? Jest kilka szkół, można by nawet pokusić się o typologię. Bezsprzecznie liczy się przede wszystkim dynamika, która działać ma już od momentu zetknięcia ze sobą różnych charakterów. Ma to doprowadzić do tarć i zabawnych sytuacji z supermocami w tle, i wypełnić ekranowy czas. Wszystko, by widz miał czym oko ucieszyć, czekając na Wielką Misję, którą drużynie przyjdzie wypełnić w drugiej połowie filmu. Tak jest w „X-Men” Singera, gdzie raz po raz odbywa się utarczka słowna i pojedynki na spojrzenia pomiędzy Wolverinem a Cyclopsem (choć biorąc pod uwagę moc drugiego, rażącego czerwonym płomieniem, nie jest to być może najbardziej fortunne określenie), którym towarzyszy rozciągnięta na dwie części rywalizacja o dziewczynę, rudowłosą telepatkę Jean Gray. Tak jest też pomiędzy Benem Grimmem/The Thing a Johnnym Stormem/Human Torch (w tej roli superbohaterskie szlify zdobywał Chris Evans, przyszły Kapitan Ameryka) w utrzymanej w podobnej poetyce „Fantastycznej Czwórce” Tima Story'ego. Wieczne żarciki ognistego Johnny'ego ze zwalistej fizjonomii Bena przypomną się, gdy w „X-Men: Pierwsza Klasa” miotający płomieniami Alex Summers/Havok będzie nieustannie natrząsał się z mutacji i intelektu Hanka McCoya/Beast. Co jasne, nie tylko charaktery, ale i moce powinny się uzupełniać, nigdy nie powtarzać, a zjednoczone – sprawiać, że supercałość będzie czymś więcej niż zbiorem superczęści. To ma być drużyna, musi być zatem widoczny sens wspólnego działania i wsparcia, musi też być miejsce dla słabości.

By nadać kierunek działaniom grupy osób/stworzeń, z których każda jest przecież super, potrzebny jest lider, ktoś, kto ma siłę przebicia. Może nim być ojciec-założyciel-nauczyciel mniej doświadczonych (lub mniej potężnych) towarzyszy – jak Charles Xavier/Profesor X, od którego – niczym Armia Dumbledore'a w Harrym Potterze – nazwę wzięła drużyna Mutantów. Może to być wypchnięty przed szereg najodpowiedzialniejszy i najbardziej roztropny z ekipy – jak Reed Richards/Mr. Fantastic z „Fantastycznej Czwórki”. Czy wreszcie – wybrany, namaszczony przez selekcjonera (
vide: Nick Fury z organizacji S.H.I.E.L.D., który zwołuje „Avengersów”) Primus Inter Pares – Kapitan Ameryka. W kilku mniej standardowych drużynach, które jednak do konwencji mają stosunek zgoła ironiczny, panuje quasi-demokracja. Przoduje tu brytyjski (i to już nietypowe) serial „Misfits”, w którym reprezentantom obdarzonej supermocami „młodzieży na złej drodze” tylko okazjonalnie służą one celom z wyższej półki, bo przede wszystkim folgowaniu uciechom z półki niższej, a przy okazji zazwyczaj są źródłem wielu tak zwanych perypetii.

Również w komiksie
team-upom niekoniecznie przyświecać musi jakiś wyższy cel w rodzaju ocalenia świata. Czasem motywem wydania crossovera jest niewinne, choć docelowo fundujące kosmiczne atrakcje pytanie, „co by było, gdyby spotkali się Bohater Iks z Bohaterem Igrek i pogadali przy okazji o tym, co tam słychać u Bohatera Zet...?”. Wystarczy przypomnieć sobie nawiązania, żarciki i komentarze, dotyczące innych bohaterów z ekipy Avengers we wcześniejszych filmach. To doskonale budowało napięcie przed przyszłorocznym zgrupowaniem. Ich tropienie było nieustającą rozrywką, oczywiście dla fanów, którzy – jak to fani – mają dużo czasu na oglądanie swoich faworytów w akcji po raz kolejny... W filmie to smaczki, w komiksie doby intertekstualnej – chleb powszedni. Trochę samotny w swoim świecie Amazing Spider-Man (czyli ten młodszy, jeszcze w szkole, który w przyszłym roku przyklei się do ekranu w filmie Marka Webba) może podczas wagarów, bujając się to tu, to tam na swej pajęczej sieci, spotkać Punishera, X-Menów, Czarną Wdowę, Iron Mana i jeszcze kilku innych kolegów po fachu (w serii 16 komiksów Ultimate Marvel Team-up). Dzięki temu dowie się tego, co jak się okazuje nawet superbohaterowi jest potrzebne – że nie jest sam.


Do boju! Do boju! Do boju!


Albo raczej „i... wespół w zespół”, jak śpiewali klasycy polskiego kabaretu lat temu pięćdziesiąt. Bo tak raźniej. Oczywiście oficjalnie motywacja Avengers brzmi zupełnie inaczej. Chodzi o wspólne pokonywanie Zła, którego żaden z nich – mimo boskich, technologicznych, genetycznych, wytrenowanych, zdobytych na mocy eksperymentu naukowego, i jak tam jeszcze, zdolności – nie byłby w stanie zgnieść w pojedynkę. Czasem po prostu trzeba komuś to Zło, jak piłkę, podać, by ostatecznie wykopać przemoc ze stadionów. Historia drużyny jednak nigdy się nie skończy, bo to nie podróż bohatera w zgodzie z Monomitem. Tu operuje raczej prawo wiecznej fluktuacji – rozpady drużyn i ich reanimacja, zmiany składu i nazwy (czasami X-Men przemieniają się w X-Factor), zmiany barw, przejścia do drużyny
Villains/Złoczyńców i powroty na stronę dobra, i tak dalej. Ale rzadko zdarza się przejście ku sportom indywidualnym. Nawet najbardziej samotny z superbohaterów, Batman, ma Robina, Batgirl, okazjonalnie Catwoman, a przede wszystkim Alfreda, który posiadł supermoc organizacji codziennego życia w rezydencji Bruce'a Wayne'a.

Samorodny internetowy superbohater Kick-Ass, w cywilu Dave Lizewski, licealista i wielki fan komiksu, jakże inaczej, stwierdza: „Ludzie, bądźmy szczerzy, każdy ma w życiu takie chwile, gdy chce być superbohaterem”. W filmie Vaughna i komiksie duetu Millar/Romita Dave kreuje się przez internet, tworzy strony fanowskie na Facebooku, ma profil na MySpace (dwa lata temu jeszcze bardzo nośny, dziś spadający na łeb na szyję serwis). Lecz szybko stwierdza, że superbohaterstwo to jednak sport drużynowy. Hit Girl i jej Big Daddy (w filmie tym razem wąsaty i jak zwykle dający z siebie wszystko Nicolas Cage) to owej drużyny zalążek. Przy nich bohater się uczy, ale dopiero w „Kick-Ass 2” (z sześciu komiksowych części wyszły do tej pory dwie) powstanie poważna drużyna. Misję obmyślają w tajnej kwaterze, choć przy kawie i pączkach, wymieniają doświadczenia z walki ze Złoczyńcami, a zamaskowani mściciele okazują się być kolegami ze szkoły... Jest serdeczniej, raźniej.

 

„Kick-Ass”

Nie inaczej bywa wśród „prawdziwych” bohaterów: razem mogą poszukać lekarstwa na swoją przypadłość, by w międzyczasie zrozumieć, że przecież wcale nie jest im potrzebne – jak „zmutowani i dumni” X-Meni. Mogą gdzieś poza kadrem zasiąść i wspólnie pofilozofować lub naukowo przeanalizować głębszy wymiar swojej egzystencji – jak doszukujący się prawidłowości w świecie Mr. Fantastic. Mogą podjąć walkę ze złem i „dumni po zwycięstwie, wierni po porażce” spotkać się w kwaterze głównej. Razem, jak na drużynę przystało.

´


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.