UWAGA NA KULTURĘ!:  Sama muzyka
fot. Adam Golec / arch. KBF

UWAGA NA KULTURĘ!:
Sama muzyka

Rozmowa z Filipem Berkowiczem

Ja tylko robię swoje i czuję się skuteczny. Nie wszystko mnie interesuje, ale w ramach tego, co mnie ciekawi, staram się zawsze robić tak, żeby inni też coś z tego wynieśli

Jeszcze 3 minuty czytania

TOMASZ CYZ: Jak widzisz sytuację polskiej muzyki?
FILIP BERKOWICZ
: A jak ugryźć w ogóle ten temat?

Temat-rzeka? Organizacja życia muzycznego…

Ten sektor nie przeszedł żadnej reformy po zmianie ustroju w 1989 roku. Dlatego uważam, że błąd popełniają muzycy, którzy jako priorytet zakładają przynależność do związków zawodowych, a nie kładą nacisku na warsztat, dokształcanie i podnoszenie umiejętności, a przez to zagwarantowanie sobie miejsca na rynku pracy właściwie wszędzie. Bo prędzej czy później nadejdzie czas, że dyrektor instytucji przestanie być niewolnikiem związków i zacznie dobierać sobie najlepszych muzyków.

Wyobraziłem sobie powstanie związku zawodowego muzyków orkiestry Aukso czy Sinfonietty Cracovii…
Dokładnie. Zespoły, w których nie ma związków zawodowych, mają w Polsce najwyższy poziom, są na tyle elastyczne, by przyjmować różne projekty. I zarabiać poważne pieniądze. To jednak zespoły cały czas nastawione na podnoszenie poprzeczki. Tam każdy wie, że musi być najlepszy, aby mieć miejsce pracy. Dopóki to się nie zmieni, dopóki nie zostaną wprowadzone wieloletnie kontrakty dla muzyków z możliwością zwolnienia w przypadku, gdy muzyk się nie sprawdza albo odstaje od reszty zespołu, dopóty będziemy cały czas inwestować olbrzymie środki bez efektu, jaki mogłoby to przynieść w blisko czterdziestomilionowym kraju.

Ale kto zdecyduje się dziś na taką reformę?
Powinien Minister. I to bardzo szybko, bo są trwonione olbrzymie pieniądze.

I od razu o kulturze będzie głośno.
Warto przyjrzeć się np. modelowi jaki funkcjonuje we Francji; w jaki sposób subwencje przeznaczane są dla zespołów, jak konstruowane są budżety. Pewnie w Polsce nie do przyjęcia natomiast jest działalność tak zwanego intendenta, jak w niemieckim teatrze, który obejmując stanowisko, de facto może zwolnić cały zespół i dobrać nowych współpracowników. Oczywiście, może też wykorzystać to, zastaną sytuację, ale przede wszystkim ma prawo zbudować wokół siebie taką grupę, jaką chce, ona ma realizować jego wizję i pomysły.
Bez mocnych ruchów, bez odważnych decyzji, w Polsce za wiele się nie zmieni. Z zainteresowaniem obserwuję sytuację Capelli Cracoviensis, która przechodzi transformację i zgodnie z intencją dyrektora chce się specjalizować w muzyce dawnej, wykonywanej na instrumentach z epoki. Widzimy, na jaki to działanie napotyka opór. Muzycy wolą model etatystyczny – czyli mam miejsce pracy i tak naprawdę nie muszę już nic robić, a dyrektor winien mi tylko organizować pracę bez szczególnych ambicji dotyczących poziomu.
Porównując budżety, jakie przeznacza się na zespoły, w których rozwinięta jest ta cała struktura etatyzacji, można sobie wyobrazić dystrybucję tych samych pieniędzy w systemie projektowym. Sprawdzałem to chociażby na przykładzie francuskiego zespołu Le Poeme Harmonique, który otrzymuje pieniądze z trzech źródeł: od Ministerstwa Kultury, od regionu (czyli w naszym przypadku województwa) i od miasta, w którym działa. Te miasta i regiony zresztą się zmieniają, ponieważ zwraca się tam, gdzie jest możliwość wyższych subwencji. Kwoty wahają się od 200 do 300 tysięcy euro, czyli jednej trzeciej budżetu takiej orkiestry jak Capella Cracoviensis. Tylko że Le Poeme Harmonique świadczy usługi dla swojego miasta, regionu, ale też podróżuje po całym świecie jako ich wizytówka.
Kilka lat temu w rozmowie z Markiem Minkowski zażartowałem: „Mark, gdybym zorganizował dla Twojego zespołu milion euro, czyli roczny budżet Capelli Cracoviensis, to co byś za to zrobił?”. Odpowiedź była następująca: Les Musiciens du Louvre zmieniliby nazwę na Les Musiciens du Louvre Cracovie, z gwarancją dziesięciu koncertów premierowych w Polsce z największymi gwiazdami, i sześćdziesięcioma koncertami promującymi tę nazwę na całym świecie. Oczywiście, wszystko odbywało się w konwencji żartobliwej, aczkolwiek taka możliwość jest, powiedziałbym, dość kusząca… Można było pociągnąć ten temat.

Teraz kompozytorzy. Mam wrażenie, że jakiś rodzaj stagnacji, który rozpoczął się gdzieś w połowie lat 90. – o czym świadczy choćby casus Pawła Szymańskiego, kompozytora wybitnego, ale podobnie jak Paweł Mykietyn niedocenionego na świecie – się kończy. Po pełnym otwarciu na muzykę Lutosławskiego, Pendereckiego i Góreckiego nastąpiła cisza, przełamywana teraz przez samych kompozytorów. Wyjeżdżają, starają się zaistnieć w świecie. Robią to bardziej na własną rękę niż systemowo, ale są odważni, gotowi do konfrontacji.
Pamiętam moje pierwsze rozmowy o projekcie „Made in Poland”, uruchomionym w zeszłym roku. Zespołom, takim jak Ensemble Modern czy Klangforum Wien, poza kompozytorami z tej „głównej grupy” – Lutosławski, Penderecki i Górecki – proponowaliśmy utwory Pawła Mykietyna czy Agaty Zubel. Nie było łatwo, ale się udało i w tym roku nie ma już „głównej grupy”, a w repertuarze granym przez nich są Mykietyn, Zubel, Szmytka, Wojtek Zimowit Zych i Ola Gryka. Na razie to jeden utwór w ramach koncertu, ale za rok pójdziemy dalej. Zaproszone przez nas zespoły przygotują monograficzne koncerty tych twórców: 70 minut materiału każdego kompozytora granego przez najlepsze na świecie formacje specjalizujące się w muzyce współczesnej.
Oczywiście, to było trochę działanie na siłę. Mówiliśmy im, że skoro rokrocznie zapraszamy ich do Krakowa – to my chcemy też, żeby zrobili dla nas coś więcej. I się udało. Małymi krokami wprowadzamy repertuar młodych polskich kompozytorów do programów tych zespołów i liczymy, że zagoszczą w nich na stałe. Takie próby były już zresztą z sukcesem podejmowane – choć może nie na taką skalę – zarówno przez Warszawską Jesień, jak i Festiwal Muzyki Polskiej.

Filip Berkowicz

Ur. 1977. Muzykolog, menedżer, promotor, pełnomocnik Prezydenta Miasta Krakowa ds. Kultury, dyrektor artystyczny cenionych przez światową krytykę festiwali muzycznych: Misteria Paschalia, Sacrum Profanum oraz cyklu Opera Rara.

Kurator wydarzenia muzycznego „Penderecki, Aphex Twin & Greenwood” podczas Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu.

Myślisz, że to się powiedzie? Że rzeczywiście te zespoły będą grały polską muzykę nie tylko w Polsce?
Najważniejsze jest, abyśmy sami pamiętali, że muzyka polska to nie tylko Chopin i największe nazwiska o ugruntowanej pozycji na świecie. Że istnieje w naszym kraju olbrzymi obszar zjawisk alternatywnych, elektronicznych, grupa producentów, wydawców płyt i organizatorów festiwali. Z dużą ciekawością prześledziłem „Raport na temat muzyki” przygotowany przez Instytut Muzyki i Tańca – to dobry start dla tej instytucji, która jednak teraz musi określić swój profil. Moim zdaniem na pewno nie może ograniczać się wyłącznie do muzyki tzw. „klasycznej”. Zobacz, jak Island Music Export promuje swoich twórców. Tam obok kompozytorów klasycznych, jest również Björk czy Sigur Rós, są wszystkie niezależne wytwórnie. Również na rynku brytyjskim prowadzone są działania synergizujące – rynek festiwalowy łączy się z edukacją, z showcase’ami. Wydaje się więc logiczne, że Instytut Muzyki i Tańca powinien docelowo zauważyć też to, jaką pozycję na świecie ma zespół Behemot czy też to, co robi na przykład Mikołaj Ziółkowski w ramach projektów stricte komercyjnych – nie brak w tym misyjności.

Myślisz, że działanie Instytutu Muzyki może być tak szerokie?
Miejmy świadomość, że efekty nie nastąpią od razu, ale już na początku tej drogi należy jasno i wyraźnie określić podstawowe cele i sposoby ich realizacji. Jeżeli będzie chęć szerokiej współpracy, a nie zamykanie się w układach towarzysko-środowiskowych – to za kilka lat może być naprawdę dobrze.

A odbiorca? Jaki on jest? Gdzie jest?
Patrząc przez pryzmat tego, co dzieje się na festiwalach, które mam przyjemność organizować, można powiedzieć, że jest dobrze, nawet bardzo. Mamy pełne sale, zainteresowanie rośnie. Jednak jeśli porównamy liczbę odbiorców w innych krajach wygląda to nieco gorzej. Nie sprzedalibyśmy 2000 biletów na operę Vivaldiego, jak w Anglii czy Francji, ale możemy z powodzeniem wypełnić czterokrotnie mniejszy Teatr Słowackiego. Jeśli chodzi o to kim są odbiorcy – to zadziwiające jak niewielki procent stanowią studenci uczelni muzycznych. Nie korzystają z tego, że na przykład do Krakowa przyjeżdżają wybitni kompozytorzy czy wykonawcy, od których można by się czegoś nauczyć. Mogą brać udział w próbach otwartych, umawiać się na audycje. Rozmawiałem kiedyś z władzami krakowskiej akademii i dowiedziałem się, dlaczego nie ma studentów na koncertach, nie zorganizują warsztatów itp. Otóż we wrześniu ich jeszcze nie ma, bo trwają wakacje, a Misteria Paschalia odbywają się w Wielkim Tygodniu, a studenci mają już ferie. Zadziwiające.

Może to stały syndrom: studenci teatrologii przestają chodzić do teatru, muzykologii czy muzycznych kierunków artystycznych na koncerty, itd. Może to negatywny skutek edukacji, która nie wykształca potrzeby przeżywania. A może muzyka nie jest częścią ich życia. Może w ogóle nie jest istotnym elementem świata społecznego. Czy na przykład projekt Penderecki/Greenwood/Aphex Twin przygotowany Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu może to zmienić? Pokazując, że muzyka Pendereckiego nie jest tak bardzo inna od muzyki Radiohead?
Nie jest tajemnicą, że Jonny Greenwood z Pendereckiego czerpie garściami. Jeśli posłuchamy ścieżki dźwiękowej do filmu „Aż poleje się krew”, to usłyszymy Pendereckiego sprzed 50 lat. Także Aphex Twin fascynuje się dźwiękiem, brzmieniem podobnie jak Penderecki i jemu podobni pół wieku temu.
To są dość przekornie pomyślane koncerty, bo awangarda brzmieniowa w twórczości Greenwooda i Aphex Twina, która fascynuje miłośników elektroniki i alternatywy, została wprowadzona m.in. przez Pendereckiego pół wieku temu. Z drugiej strony musimy sobie zdawać sprawę z tego, że koncertem z muzyką samego Krzysztofa Pendereckiego, z całym szacunkiem dla mistrza, trudno byłoby wypełnić 5-tysięczną Halę Stulecia do ostatniego miejsca. Ale Pendereckiego z Greenwoodem, Pendereckiego z Aphex Twinem – już tak. Przyjdą bowiem zarówno miłośnicy muzyki Pendereckiego, dla których to połączenie będzie ciekawostką, jak i fani Greenwooda i Aphex Twina, którzy będą chcieli zobaczyć swoich idoli w nowym wcieleniu. W przypadku Greenwooda nie do końca w nowym, ale wydaje mi się, że w Polsce nie mamy świadomości tego wpływu.
Wydaje mi się też, że to jest przyszłość muzyki – łączenie ambitnej rozrywki z klasyką. Rozmawiam niedawno z Pawłem Mykietynem i z jednym z kultowych zespołów trip-hopowych na temat wspólnego projektu. Może coś z tego wyniknie. Zainteresowanie jest.

Nie wydaje Ci się, że to umniejsza rolę tzw. „klasyki”?
Wręcz przeciwnie. Należy pokazać, kto był pierwszy i kto z kogo czerpie. Pokazujemy korzenie dzisiejszej muzycznej awangardy. Oczywiście cały czas obracamy się w ramach tzw. ambitnej rozrywki. Tutaj nie ma miejsca na Lady Gagę czy Davida Guetty, bo to zupełnie inny kierunek. Tutaj jest miejsce dla ludzi poszukujących i zainteresowanych owymi korzeniami: Greenwooda, Aphex Twina, Adriana Utleya, Toma Verlaine’a czy Willa Gregory’ego, którzy na Sacrum Profanum sięgną po twórczość Steve’a Reicha.

W dwutygodnik.com Dariusz Czaja, opisując koncerty cyklu Opera Rara, zachwycając się nimi, kilkakrotnie wskazywał na problem otoczki promocyjnej i marketingowej, którą uruchamiacie, by zdobyć nowego słuchacza. Otoczki umniejszającej – mam wrażenie – samą muzykę. Z jednej strony mamy billboardy, z drugiej – nieprzygotowaną publiczność, która nie potrzebuje przeżycia dzieła sztuki, tylko festynu, święta.
Nie zgadzam się. To co robimy, to cały czas działanie w sferze edukacji i docierania do nowej publiczności. Te działania doprowadziły do popularyzacji opery barokowej, potraktowania jej jako „hitu”. Bo jeśli przyjdzie ktoś zwabiony plakatem i posłucha tej muzyki, to zostanie z nami i kolejny raz przyjdzie na „tytuł”, a nie na „plakat”! Znam wiele historii słuchaczy, którzy przyznają, że wcześniej nigdy nie słuchali takiej muzyki, a teraz uważają, że jest fantastyczna i dla nich każde kolejne wydarzenie to rodzaj święta, na które czekają z niecierpliwością. Poza tym, co interesujące, zaczynają bardzo szybko operować już nie tylko nazwiskami kompozytorów, ale też wykonawców, nazwami zespołów, tytułami kompozycji. Mają odwagę powiedzieć po jakimś koncercie, że Vivica Genaux ma jednak zdecydowanie lepszy głos i warunki techniczne od Veroniki Cangemi. Że Philippe Jaroussky w ubiegłym roku miał dobry program, a w tym roku „przegiął”. I to jest sukces – ci ludzie zaczynają słyszeć, nie tylko orientować się w muzyce, ale i dostrzegać niuanse. Cała ta otoczka promocyjna prowokuje, ale pod spodem kryje się coś zupełnie innego. Sama muzyka. I to najlepsza!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.